wtorek, 24 grudnia 2013

MOTYW XIII - PODRYW

Dzięki.


W tym momencie wypada życzyć wesołych świąt, więc...
Rower.


Autor: KRASNOLUD

- Hej. Tu wolne? – spytał jakiś głos.
Aniela podniosła wzrok. Przed nią stał jakiś wstawiony facet i pokazywał na siedzenie obok niej. Rozejrzała się po autobusie i dostrzegła sporo wolnych miejsc, jednak facet wisiał na rurze przed nią i nie wyglądał jakby chciał pójść.
- Wolne - odpowiedziała, bo co mogła zrobić. „Sześć przystanków”, policzyła w myślach. Niedużo. Wytrzyma.
- Maciej jestem. A ty?
- Aniela.
- Ładne imię. Jakaś nowelka Prusa tak nie miała?
Nie spodziewała się tego. Naród oczytany nie był i jedyną osobą, która wiedziała o istnieniu takiej książki była jej babcia. Która zresztą wymogła na rodzinie, by tak nazwali wnuczkę. Najgorsza decyzja w życiu.
- Książka. Stąd się wzięło w ogóle.
Dlaczego mu to mówi? Irytujący zwyczaj, niestety miała go od podstawówki. Nie tylko nie umiała kłamać, ale też, gdy tylko ktoś okazał zainteresowanie, gęba jej się nie zamykała. Do znajomych potrafiła mówić godzinami, nie żeby to było jakieś specjalnie interesujące.
- A myślałem, że nikt nie czyta. Ja czytam. Teraz mniej, bo to czasu człowiek nie ma. Ale kiedyś to nie szło przestać. Myślisz, że jak pijany to od razu gbur i nieuk?
- Nie, skądże – zaprzeczyła, bo co miała powiedzieć. Zawsze się denerwowała, jak widziała ludzi pod wpływem alkoholu. Nic nie mogła na to poradzić, bała się ich. Zrobią coś głupiego, na co trzeźwi by się nie odważyli. Z pijanym nie ma się co kłócić.
- Tjaa. Zawsze tak myślą. Widzę po oczach, że tak właśnie myślisz. Nie masz racji. Nie jestem nieukiem. Wiesz, mam stypendium naukowe.
- A gdzie studiujesz?
- Politechnika – w jego głosie zabrzmiała duma, której Aniela nie do końca była w stanie zrozumieć. Kilkoro znajomych, którzy tam studiowali, wypowiadali się w raczej niepochlebnych słowach o poziomie i organizacji uczelni. Stanowczo nikt z nich nie był dumny – A ty?
- Uniwerek.
- Widać. Choć nie brzmisz. Ale to nie to samo. Z drugiej strony, jakbyś studiowała na politechnice, to nie byłoby dobrze.
- Dlaczego?
- Dziewczyny dzielą się na ładne, mniej ładne i te z politechniki – powiedział tonem znawcy. – Nikomu nie życzyć. Żadnej dziewczynie znaczy. A ty jesteś jak imię. Ładna.
Aniela zdębiała. Oprócz babci nikt jej nigdy nie powiedział, że jest ładna. Otrząsnęła się.
- A te z uniwerku?
- Mądre i mniej mądre. Ale mówiłem już. Nie brzmisz głupio. Ja brzmię. Jestem pijany. Tyle że widzisz. Normalnie tyle nie piję. Prawie w ogóle.
- To dlaczego teraz...
- Dziś jest specjalna okazja. Najlepszy dzień w roku.
Aniela zastanowiła się chwilę, próbując przypomnieć sobie który dzisiaj.
- 15 marca? Coś specjalnego się wtedy dzieje?
- Niee. Znaczy nie wiem. Może – Maciej wyglądał jakby trochę się zgubił w swoich myślach. Po chwili jednak kontynuował - Ale nie. Dla mnie spełniły się dziś wszystkie marzenia. Dostałem mi patent, skończyłem badania na inżyniera, do pracy znaczy. Wygrałem w totka. Kilka stów, ale wiesz. Studentowi to co łaska robi różnicę. A. I przyklepałem umowę o mieszkanie. Wszystko super. I jednej rzeczy mi do szczęścia brakuje.
- Czego?
- Twojego numeru.
Zapadła chwila ciszy.
- Tu wysiadam – powiedziała Aniela, wstając i poszła w kierunku drzwi. Maciej też uczynił ruch, jakby chciał wstać, ale się powstrzymał.
- Cóż. Widocznie jednak nie wszystkie. Nie mam szczęścia. No nic. Trzymaj się.
- Trzymaj się – odpowiedziała, wciskając przycisk stop. Obejrzała się, czy aby nic nie zostawiła i jej spojrzała raz jeszcze na Macieja – 712435602 – rzuciła i wysiadła.
Dlaczego to zrobiła? Obcy człowiek, będzie ją teraz męczył. Cholera, dlaczego?

Maciej wyciągnął z kieszeni komórkę i uśmiechnął się pod nosem. Całkiem trzeźwo.




Autor: ALBATROS


"Ja, Albatros"

Obudził się wcześnie. Słońce jeszcze nieśmiało wdzierało się przez żaluzje tworząc - w połączeniu z wszechobecnym kurzem i dymem papierosów - iście ponury nastrój.
Tępym wzrokiem wpatrywał się w sufit i pewnie długo by pozostał w tym transie, gdyby nie łagodny damski głos ściągający go na ziemię.
- Wstałeś już, kochanie? – zamruczała kobieta, po czym jednym ruchem - na tyle zalotnym, na ile może się on wydawać na wpół przytomnemu, pijanemu człowiekowi - przekręciła się w jego stronę i wtuliła w tors. Nic jej nie odpowiedział. Wiedział, że i tak już śpi – zawsze się go o to pyta, po czym na nowo oddaje się w objęcia Morfeuszowi. Zupełnie, jak poprzedniej nocy oddała się jemu. Rutyna.
Zrzucił z siebie kołdrę i usiadł na skraju łóżka próbując zebrać myśli. Na próżno; wstał i podszedł wolnym krokiem do okna popatrzeć na sypiący śnieg.
Uwielbiał ten biały puch. Każdy inny – inny kształt, inne przeznaczenie, inne proporcje – zupełnie jak z ludźmi. Patrzył jak kolejne płatki łączyły się w pary i bezwładnie spadały na kolejne, już zamarznięte, śnieżne hałdy tylko po to, by wraz z przyjściem wiosny, zniknąć na zawsze.
Odwrócił się i, potykając się o puste butelki po winie, udał się w kierunku łazienki. Poranna toaleta po rutynowej nocy z koleżanką była kolejnym przystankiem w uświadamianiu sobie jak bardzo się zmienił, jak bardzo nie jest już tym kochanym, ułożonym nastolatkiem którym był kilka lat temu. Kilka kosmyków włosów mniej, bez radości w oczach ale za to o kilka grzechów więcej na koncie – to mówiła mu twarz którą codziennie oglądał w lustrze. Tak bardzo chciał by kiedyś jej tam nie było, zamiast tego – pustka, czarna dziura, czarniejsza niż noc…
Strumień zimnej wody przywrócił mu trzeźwość myślenia.
Gorąca, gorzka herbata i tosty z dżemem – tylko tyle wymagał od porannego śniadania. Chwiejnym krokiem weszła do kuchni z prawie-uśmiechem na ustach rzucając „dzień dobry kochanie, smacznego”. Usiadła naprzeciwko niego i zaczęła się tłumaczyć z poprzedniej nocy, coś na temat tego, że nie można już tego powtórzyć, że to niemoralne. On jednak nie słuchał, jej słowa brzmiały mu jak brzęczenie much, nawet nie podniósł wzroku sponad gazety. „Weź się w garść, zacznij układać życie takim jakim chcesz by było” - widniało w porannym Metrowym horoskopie. „Z takimi mądrościami daleko zajdę, ciekawe czy ten kto pisał te brednie również pieprzył się poprzedniej nocy z eks-kobietą swojego życia” - pomyślał. Odłożył makulaturę i spojrzał na nią chłodno.


- Jak skończysz, to zabierz swoje rzeczy i wyjdź – powiedział.
- Dlaczego? Nie chcesz mnie? Nie odpowiada Ci to? - zalała go falą pytań dokładając do tego uśmiech numer pięć, ten bezczelny.
- Po prostu wypierdalaj i nie pokazuj się więcej!
Bez słowa odeszła od stołu i poszła do pokoju zbierać swoje klamoty. Na szczęście nie było ich dużo - nie zniósłby jej widoku w swoim mieszkaniu dłużej niż to było konieczne, by się zaspokoić.
Dźwięk zamka, szelest zwijanych naprędce ubrań, dźwięk ekspresu do kawy (nie pamiętał by go włączał, widać musiała zrobić to ona), kolejne dziwne zgrzyty dobiegające z pokoju, kilka kroków, chwila na założenie butów, dźwięk naciskanej klamki i... trzask! „Nareszcie!” - pomyślał. Nie była już mu potrzebna, a jak przyjdzie ochota, to zna przecież numer. Prawie jak dziwka, tylko za tę konkretną się nie płaci, a jeszcze czasem kawę rano zrobi. Taki podryw na miarę XXI wieku. Jakie to smutne...




Autor: PUDEL

Nie było łatwo.

"Rozmawianie z kobietą to sztuka" - tak zawsze mu powtarzali. Nigdy nie znalazł w sobie dość odwagi, żeby zacząć z nimi polemizować, ale nie zgadzał się z tym stwierdzeniem. Absolutnie się z nim nie zgadzał.
Właściwie powód był bardzo prosty - w swoim życiu kierował się kilkoma prostymi zasadami. Po pierwsze - nie ufać ludziom wygłaszającym arbitralne tezy nie poparte żadnymi dowodami. Po drugie - dołożyć wszelkich starań, żeby każdą taką tezę obalić. Po trzecie - nie spocząć aż do chwili, w której osiągnie ten cel.

Jak łatwo się domyślić, szczera, serdeczna i bezwarunkowa nienawiść do tak zwanych "mistrzów podrywu" definiowała jego życie odkąd pamiętał. Nie wiedział, dlaczego uparł się akurat na walkę z ich wizją świata, ale - nie ulegało to wątpliwości - była to najważniejsza walka jego życia. Wiele złych decyzji, których dopiero teraz zaczynał żałować, podjął w poszukiwaniu argumentów, dowodów, wyjaśnień i nowych hipotez. I jedno musiał sobie przyznać - odniósł sukces. Być może nie tak spektakularny, jak sobie wyobrażał, być może niewspółmierny do kosztów, być może gorzki - ale sukces. Poświęcił całe swoje życie, żeby znaleźć rozwiązanie.
I znalazł...

Panicznie bał się samotności. I nie powinien czuć się samotny. Kobiety były gotowe zabijać się o niego - nie tylko te piękne, ale też - szczere, inteligentne, współczujące... Gdyby tylko chciał, mógłby zatrzymać się na jednej z nich i zbudować sobie życie. Dokładnie takie, jak sobie wymarzył dawno temu, gdy jeszcze był młody i naiwny...

O! Kolejna wiadomość.
Spojrzał na zegarek i zaczął odpowiadać...

Oczywiście, nie mógł powiedzieć nikomu. Jaki sens ma walka o indywidualizm, prawo do własnej recepty na szczęście, jeśli jej podsumowaniem jest stworzenie nowych ograniczeń, wydeptanych ścieżek, nowych konwenansów?
Żaden. Był tego pewien. Żaden.

Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że zrobiło się jasno. Ale to niemożliwe - kilka tygodni temu przepaliła się żarówka i doszedł do wniosku, że właściwie nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Cichy blask monitora wystarczał...

Dawno temu zastanawiał się, dlaczego nie może z tym skończyć.
Chyba po prostu nie potrafił zrezygnować z tego życia. Poświęcił wiele - dlatego, żeby móc szukać, żeby móc wybierać. I bał się wyboru. Nie potrafił się do tego przyznać, ale najbardziej bał się słusznego wyboru - takiego, który oznacza koniec poszukiwań. Takiego, który swoim rozmiarem przesłoni wszystkie dotychczasowe poświęcenia...
Takiego, który zmieni jego życie.

Nie chciał nikogo skrzywdzić. Ale nie było innej drogi.
Za każdym razem kończyło się tak samo - obiecane spotkanie na koncercie nieistniejącego już zespołu Labirynt w nieistniejącym już klubie Hot for Love.
Dalej - nowe konto - nowe życie, nowe poszukiwania.

Starał się nie myśleć o sobie.

Okaleczony. Cierpiący. Uciekający przed światłem, zamknięty w swojej niewielkiej jaskini.
Stały. Niezmienny.
Pustelnik dwudziestego pierwszego wieku.




Autor: GRZEGOORZ

Z okazji rocznicy wybuchu powstania ruchu wolności kobiet ogólnopłciowych, ergo cipek samodymarek, postanowiliśmy dziś z kuplami pobawić się w przeżytek epoki i zostać findesieklowskimi archeologami. Kopaliśmy zaprawieni tym razem cudem stworzonym przez Maćka, skubanemu udało się skądś wytrzasnąć borówki i upichcić z tego bimberek. Pyszota. Gdyby było tego skarbu więcej, mógłbym mieć wątpliwości, czy to co widziałem, było naprawdę tym, co widziałem, ale że jak zwykle tego co dobre w chuj jest równie w chuj mało, nasz boskostan trwał wybitnie krótko. Ale dość, byśmy znowu kopali. Rozkosze łamania prawa. Po dzisiejszym znalezisku rozumiem odrobinę bardziej, dlaczego zakazali grzebania w ziemi. Hehehe, pieprzona kapsuła czasu. Sprzed 200 lat. Musiałem odkopać starego nettopa dziadka, żeby móc odpalić usb 14.3, ale było warto. Dla jednego pliku - konkretnie „umizgi”. Zapis metody funkcjonowania portali, gdzie można było jak towar na półce wybierać kobietę, po to by z nią rozmawiać. Obejrzeliśmy pokładając się ze śmiechu nagranie, gdzie jakiś owłosiony leszczyk był ciągle odrzucany na wideokonfie przez kolejne cizie. Samo to, że miały prawo odrzucać, było wisienką na torcie. Muszę to jutro puścić mojej Wioli, też się uśmieje. Co ludzie w tym widzieli, pojęcia zielonego nie mam, ale trzeba przyznać, że archaiczny sposób przestrzennej prezentacji audiowizuala profilu innych użytkowników robił wrażenie.
Profil: Pseudokracja193#
Tekstura3D: zachód słońca nad Niagarą
Soundtrack: Dance me to the end of love – Leonard Cohen
Niunia siedziała z ręką pod brodą i chciała być postrzegana jako mądra i wolna, po czym rozebrała się z ciuchów, i skoczyła z wodospadu. Zew wolności. Tak, coś słyszałem.
Inna.
Profil: Poorystka. Hahahahaha, dobra jest ironiczne, świadome nawiązanie do tej kasty. Ciekawe czy była biedna, czy po prostu była purystką.
Tekstura3D: kosmos145
Soundtrack: Vangelismasterion – Outerspace symphony 45
Pseudointelektualne ścierwo. Kogo to obchodziło? Współczuję temu idiocie, który siedział przed monitorem i próbował się dodzwonić do tych cip. Mówili na to chyba podryw.
To nawet śmieszne jak bardzo kiedyś szanowali kobiety a jak one nie szanowały siebie.



Autor: KLAUDIA

Spojrzała w swoje odbicie lustrzane. Idealnie dopasowany skórzany strój podkreślał jej wdzięki. Rzadko, który facet mógł jej się oprzeć, a nawet żonaci, ogarnięci szałem hormonów, chcieli zostawić dla niej swoje żony. Sophie uśmiechnęła sie i siegnęła po pistolet leżący na szafeczce, chowając go do torby. Musnęła jeszcze raz usta błyszczykiem i ruszyła w stronę pokoju swojego partnera. Zapukała mocno, naciskajac na klamkę i zaglądajac do środka.
- Julian! Gotowy? - krzyknęła stając w progu. - Mamy mało czasu, a wiesz, ze szef nie lubi, kiedy spóźniamy się z wykonaniem zadania.
- Wiem, wiem -chłopak wyszedł z łazienki przepasany ręcznikiem, przeczesujac dłonią włosy. - Seksowna Sophie. Czyżbyś miała ochotę na jakiś flircik po wykonaniu egzekucji? 
- Nie przeginaj. Pamiętasz naszą naczelną zasadę? Kończysz jedną robotę i nie masz czasu na przyjemnosci, a bierzesz sie za następną. - puściła do niego oczko. - Julian, zero podrywów dzisiaj, okay? Czekam na dole, Romeo. - przesłała mu całusa w powietrzu i wyszła zamykajac za sobą drzwi. Skierowała się na dół, gdzie sięgnęła po kubek z zimną już kawą. Praca płatnego mordercy męczyła ją już trochę. Była niczym Bóg, który wymierza sprawiedliwość. Nie sprawiało jej to żadnej przyjemności, ale była w tym najlepsza. Jedyna w swoim rodzaju. Wraz z Julianem tworzyli zespół od ponad roku. Mieszkali razem, bo wtedy mogli szybciej wyruszyć w drogę, żeby załatwić daną sprawę. Na początku Julian podrywał Sophie, ale po jakimś czasie przestał, kiedy zauważył, że dziewczyna jest obojętna na jego wdzięki. Od tamtej pory co jakiś czas sprowadzał sobie do domu kolejne laski, które były tylko na jedną noc. Praca mordercy jest na tyle niebezpieczna, że boisz sie wejść w jakikolwiek związek z obawy, ze gdyby coś sie wydarzyło, to nie tylko ty będziesz w niebezpieczeństwie. Sophie doskonale znała to uczucie. Kiedyś pewna mafia ścigała ją za morderstwo jednego z nich. Uciekła im, ale jej rodzina na tym ucierpiała. Zabili każdego, kto miał z nią jakiekolwiek powiązanie. Był to dla niej ogromny cios i od tamtej pory stała się jakby z kamienia. Jej rozmyślania przerwał Julian, który właśnie wszedł do kuchni, nawołując ją do wyjścia. Wyszli z domu i wsiedli do czarnego BMW. Julian uśmiechnął sie do Sophie i ruszyli w stronę klubu. Zaparkowali z tyłu budynku i weszli do środka, przeszukując wzrokiem ludzi w poszukiwaniu tego jedynego. Dostali zlecenie na dilera, który handlował narkotykami wśród dzieci. Według Sophie było to cholernie niemoralne - sprzedawać heroinę dzieciom - ale ona była mordercą, więc nie miała prawa oceniać moralności innych. Kiedy wreszcie odnalazła ich dzisiejszy cel, odwróciła sie w stronę Juliana i zauważyła jak ten podrywał długonogą, blond tlenioną dziewczynę. Westchnęła i podeszła bliżej nich. 
- Kotku, chodź, musimy iść. - uśmiechnęła sie słodko i spojrzała na dziewczynę. - On jest zajęty, skarbie. Spadaj. - złapała Juliana za ramię i pociągnęła w stronę Marka Jobsa, dilera. Dyskretnie wyjęła broń ze swojej torebki i nałożyła tłumik, zbliżając się do swojego celu. Było tu tak wiele ludzi, ale nie mieli okazji wybrać innej miejscówki na dokonanie egzekucji, gdyż kończył im się czas. Zerknęła porozumiewawczo na Juliana, kiedy rozdzielili się by chłopak mógł go zajść od tyłu. Sophie zbliżyła się do dilera, tanecznym krokiem, a ten uśmiechał się widząc ją. Będąc już bardzo blisko, przyłożyła mu broń do brzucha.
- Ani drgnij. Odezwij się choć słowem, a stracisz swoje życie w tej minucie. Ruszaj się. - syknęła mu do ucha, widząc rozglądającego się Juliana w poszukiwaniu jego pomagierów. Wyprowadzili Marka z klubu i zaprowadzili w ciemną uliczkę. Kiedy facet błagał o to, żeby dali mu żyć, Sophie wraz z Julianem, niewzruszeni, nacisnęli spust, tym samym odbierając mu życie. Wiedzieli, ze robią źle, ale wiedzieli też, że oczyszczają świat ze zła. Obydwoje musieli odreagować, dlatego wrócili do środka sie napić. Sophie po pewnym czasie spostrzgła się, że Julian już zaczął podrywać nową dziewczynę. Machnęła na to tylko ręką i oddała sie we władanie swoich myśli.




Autor: ONA

To trwało już prawie trzy miesiące. Od pierwszego dnia, od immatrykulacji nie mógł o Niej nie myśleć. Podobała mu się: była inteligentna a do tego w jego typie: miała długie, ciemne włosy, niebieskie oczy, jasną cerę, była wysoka, a biust miała ani duży, ani mały – taki w sam raz. Na przerwach czas spędzała zawsze z koleżankami bądź z twarzą w ekranie laptopa.
Chciał do niej podejść, porozmawiać, lecz zawsze brakowało mu odwagi. Nie chciał zrobić z siebie głupka nie wiedząc, o czym może z Nią pogadać, by temat się po kilku zdaniach nie wyczerpał. Bał się, że palnie jakąś głupotę, czy zacznie się jąkać. W domu otwierał na Facebooku okienko wiadomości, u góry którego widniały Jej dane, lecz ani razu nie napisał.
Zbliżały się święta. Każdy każdemu składał życzenia, wszyscy umawiali się na jakieś wyjście. On nie brał udziału w ogólnej radości. Wszyscy go potrącali, pytali, co się stało. Nie odpowiadał. Nie był w stanie. Mógł tylko stać i patrzeć bezmyślnie. Patrzył na Nią.
Tego dnia założyła koszulkę z motywem z jego ulubionego filmu – Miasteczko Halloween. Na głowie miała czapkę Mikołaja, włosy związała w dwie nisko osadzone kitki. Uśmiechała się, rozmawiała z kimś przez telefon.
Teraz, albo nigdy” pomyślał. Ruszył w jej kierunku. Koledzy, którzy domyślili się, co chce zrobić, klepali go w ramiona i życzyli powodzenia.
Gdy do niej podszedł zakończyła rozmowę. Spojrzała na niego, uśmiechnęła się szerzej.
‘Niezła koszulka, też lubię ten film’ powiedział.
‘Wiem’ skinęła głową.
‘Skąd…?’
‘Wiem o tobie wszystko. Nie pytaj, skąd’ przerwała.
Skinął głową.
‘Czy chciałabyś… chciałabyś iść ze mną na grzańca? Dzisiaj, teraz?’
Uśmiechnęła się. Skinęła lekko głową.
Kierując się ku wyjściu nachyliła się do jego ucha i wyszeptała:
‘W końcu… już myślałam, że nigdy tego nie zrobisz’.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

MOTYW XIII - zapowiedź

Stwórzmy coś!

- swoboda tematyczna i objętościowa
- deadline: niedziela 22 grudnia, 23:59
- efekty ślemy na opowiadaniezmotywem@gmail.com
- motyw (bardzo świąteczny) - PODRYW

poniedziałek, 9 grudnia 2013

MOTYW XII - MELANCHOLIJNY SKRZAT

Posłuchajcie...


Autor: PUDEL


Gdy tylko jej syn wyszedł do przedszkola, zaczęła płakać. Przy nim zawsze starała się być wzorem siły, umiejętności radzenia sobie z problemami, ale ukrywanie emocji było ogromnym ciężarem. Od dłuższego czasu powtarzała sobie, że najbardziej na świecie potrzebuje odmiany, że każdy dzień szarej rutyny zabija ją coraz bardziej.
Chłopiec dwa tygodnie temu skończył pięć lat - jego pierwsze urodziny od śmierci ojca. Przyjęcie trudno było zaliczyć do udanych. Bardzo długo zastanawiała się, czy warto cokolwiek organizować, ale doszła do wniosku, że rezygnacja byłaby przegraną - pokazaniem dziecku, że jego świat już nigdy nie będzie taki sam, że jego życie sie zatrzymało...
Wujkowie i ciocie przynieśli mnóstwo zabawek, cukierków i składali chłopcu serdeczne życzenia. A on potakiwał. Rozpromienił się chyba tylko raz - kiedy jego chrzestny wręczył mu pluszowego krasnala o niepokojąco szerokim uśmiechu. Od tamtej pory skrzat stał się dla dziecka towarzyszem wszystkich zabaw.
Nie dało się jej bardziej uszczęśliwić - każdy dzień stał się bardziej kolorowy, a uśmiech na twarzy syna był dla niej najlepszym prezentem.

Ale po jakimś czasie z chłopca zaczęły uchodzić siły. W zatrważającym tempie. W końcu kilku zaledwie dni przestał robić cokolwiek - niechętny jakimkolwiek zabawom, od razu po powrocie z przedszkola siadał na swoim łóżku obok szeroko uśmiechniętej maskotki i nie robił nic. Kilka razy, kiedy nie patrzyła, wyrzucał przez okno inne zabawki.
Za każdym razem, kiedy o to pytała, mówił, że krasnal go o to poprosił. Nie drążyła tematu - wiedziała, że nie może sobie wyobrazić, jak ciężko mu jest. Słyszała też kilka razy o tym, że czasem dziecko przenosi odpowiedzialność za swoje czyny na zabawki. Ktoś chyba kiedyś mówił, że najgorszym, co można w takiej sytuacji zrobić jest wyciąganie konsekwencji - tylko pogłębiają stres, który wywołuje to zachowanie.

Czasami chłopiec mówił, że zabawce jest smutno. A kiedy pytała o karykaturalnie szeroki uśmiech, wpatrywał się w nią, jakby nie rozumiał, o czym do niego mówi.

Wczoraj siedział z krasnalem w oknie.
Dawno nie była tak przerażona - wyobraziła sobie upadek, każdą jego sekundę. Ale nie płakała. Musiała być silna.

Nagle w pokoju chłopca rozległ się jakiś hałas. Niepokojące.
Szybko otarła łzy i weszła tam. Dumna i potężna. Na parapecie otwartego okna leżała znienawidzona zabawka.
- Czego chcesz? - zapytała. Zupełnie jakby był żywy.
Cisza. To dobrze. Jeszcze nie zwariowała.

- Odmiany - smutny głos. - Tak jak ty.
Usiadła obok.
- Co masz na myśli?
Krasnal obrócił się w jej stronę. Szeroki uśmiech wykrzywiał jego twarz, podczas gdy oczy wypełniała przerażająca pustka. Poczuła się, jakby spojrzała w lustro.

Skoczył.



Autor: MŁOTEK

Smith Torkinson (jeden z kolegów z klasy gimnazjalnej) o Jamesie Arthurze:

- W sumie to James był całkiem spoko gostkiem. Wprawdzie był dosyć cichy i trochę zamknięty w sobie, ale kiedy już się rozkręcił i zaczął gadać na jakiś temat, który go interesuje, to nawet jakbyś chciał, nie dało się go uciszyć, a zazwyczaj uciszać się go nie chciało. Gdy słuchałeś tego, co mówi i w jaki sposób mówi, czekałeś na więcej. Genialnie wszystko tłumaczył, a szczególnie matmę. Był w niej najlepszy, ale zawsze nam pomagał. Nie wiem co by go mogło skusić do tego czynu.

Caroline Pulmis, koleżanka z klasy gimnazjalnej:

-Jaki był według ciebie James Arthur?
- James… - Caroline długo myśli nad odpowiedzią. – był nietypowy i dziwny. Nie zrozum mnie źle. Zawsze mi się trochę podobał, bo był całkiem przystojny, ale ten jego chłód, paraliżowało mnie na myśl o zagadaniu do niego, a on sam do rozmowy się nie rwał. Wytwarzał dookoła siebie taką dziwną atmosferę samotności. Ludzie po prostu bali się do niego podchodzić, a gdy już ktoś się do niego rzadko kiedy odezwał, mówił nie więcej niż kilka słów w odpowiedzi. No chyba, że przychodziłeś do Jamesa z jakimś matematycznym problemem. Wtedy to mógł gadać godzinami. Nigdy nikomu nie przeszkadzał, był kulturalny i pomocny, jeśli o tę pomoc się go tylko poprosiło, jak już mówiłam sam rzadko kiedy przychodził do innych ludzi. Raz tylko zaprosił Angel na randkę, ale ta w odpowiedzi wybuchła śmiechem. Wtedy to już ucichł na maksa. Gdybym wiedziała, że zrobi coś takiego, to bym go powstrzymała. Ach, ten James… – wydaje mi się, że jej spojrzenie robi się bardzo szkliste, ale zanim z oczu wydobędzie się łza wyciera je w rękaw dzierganego swetra.

Angel Dixon, koleżanka z klasy gimnazjalnej:

- Co sądzisz o Jamesie Arthurze?
- James Arthur? Kto to? – pyta z miną wyrażającą niewiedzę.
- Chodziliście razem do jednej klasy w gimnazjum.
- James Arthur? Aaa, no tak! Był taki jeden. W sumie to nie wiem. Raz się do mnie odezwał. Przepraszam, mógłbyś przytrzymać? – wskazuje na lusterko. Gdy je chwytam zakłada sobie sztuczne rzęsy na jedno oko, jej czerwone usta przykryte są warstwą żółtej szminki, policzki czerwienią się od różu, piersi wylewają się ze zbyt dużego dekoltu w bluzce nierówno obciętej nad pępkiem, spódniczka odsłania lekko pośladki, jest tak cienka, że przebijają przez nią bordowe stringi. Na paznokciach widnieją kolorowe wzorki. Po założeniu rzęs na obie powieki mówi dalej.- Zaprosił mnie wtedy na randkę, chciał pójść ze mną do teatru na „Don Kichota”. Wyśmiałam go. Chciał ze mną iść do jakiegoś teatru zamiast poimprezować się w jakimś klubie! Zresztą straszny z niego był kurdupel. Miał jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu. Nawet bez szpilek byłam od niego wyższa o pół głowy.
- A co po szkole? Utrzymywaliście z nim jakiś kontakt?
- W sumie to spotykaliśmy się kilka razy na piwo, już po skończeniu gimnazjum. Szliśmy klasą do jakiegoś pubu i się bawiliśmy. Ale on nigdy się nie zjawiał. Nie odpisywał nic ludziom czy będzie, czy nie. Jakby zapadł się pod ziemię, a tu nagle pojawia się na pierwszych stronach lokalnych gazet.

Joanna Damon, wychowawczyni klasy IIID, do której James Arthur uczęszczał w liceum:

- Był bardzo spokojnym dzieckiem. Zawsze odstawał lekko od reszty. Za to uczył się wyśmienicie. Niestety chłopcy z klasy trochę mu dokuczali. Ze względu na jego wzrost przezywali go kurduplem, albo skrzatem. Ale James nie wyglądał jakby się tym przejmował. Z kolei dziewczyny w klasie go po prostu ignorowały. Chociaż – Joanna próbuje coś sobie przypomnieć.- raz na godzinie wychowawczej Jenna podeszła do niego i poprosiła o pomoc w jednym zadaniu z matematyki. Kiedy już je razem rozwiązali dała mu buziaka w policzek i usiadła na swoim miejscu. Taaaak, chyba ona utrzymywała z nim bliższe kontakty. O, akurat mam z tą klasą następną lekcję. Może chciałby pan z kimś z nich porozmawiać?

Jenna Chamber, koleżanka Jamesa Arthura z klasy licealnej:

Jenna wygląda na porządną dziewczynę. Jest całkiem ładna, jej twarz zdobi lekki makijaż. Ubiera się przyzwoicie i całkiem dziewczęco. Odstaje lekko od reszty dziewczyn z klasy noszących się w bardzo wyzywający sposób.
- Czemu wtedy go pocałowałaś? Podobał ci się?
- Nie, absolutnie nie. Po prostu znajomi z klasy mnie do tego przekonali. Mówili, że na imprezie u Daniela chcą mu zrobić mały psikus - po jej policzkach zaczynają spływać łzy, ale mówi dalej - spytali się, czy im pomogę. W sumie myślałam, że to tak tylko dla żartów, że się z nim kumplują. Nie, nie wiedziałam… nie wiedziałam, że po prostu sobie z niego szydzą - jej głos się załamuje. Czekam dłuższą chwilę aż się uspokoi. - Myślałam, że chcą mu zrobić jakiś żart, a potem opić razem z nim jego urodziny. W sumie to data imprezy była specjalnie zgrana w czasie z jego urodzinami, myślałam, że to takie przyjęcie organizowane dla Jamesa, o czym miał się dowiedzieć na miejscu. Miałam trochę z nim poflirtować i zaciągnąć go na imprezę. Spytałam się go tego dnia, kiedy dałam mu buziaka, czy by ze mną poszedł się tam trochę pobawić. Na początku był przeciwny, ale w końcu udało mi się go przekonać. Kilka dni później, w dzień imprezy, czekałam na niego przed wejściem do domu Daniela, gdy wchodził po schodkach z okna nad nim wyleciały surowe jajka. Daniel i reszta jego bandy rzucała nimi w Jamesa. Po chwili zaczęli krzyczeć:
- I co, fajne urodziny, skrzacie?!
- Udław się!! – krzyknął ktoś inny.
- Żryj gruz! - wydarł się z kolei Clark i rzucił w niego cegłą.
Uderzyła Jamesa w ramię, wydawało mi się, że słyszałam jak coś pęka, ale James nic nie powiedział, stał w miejscu i dawał dalej obrzucać się jajkami. Do moich uszu dotarło tylko ciche łkanie. Potem spojrzał się na mnie. Zobaczyłam na jego twarzy uśmiech, po czym odwrócił się i odszedł. To wszystko… to moja wina – Jenna znowu wybucha płaczem. Tym razem nie udaje mi się jej uspokoić. Zostaje zwolniona ze szkoły, przyjeżdża po nią ojciec. Widzę po jego zmęczonej twarzy jak bardzo ciężko jest się otrząsnąć dziewczynie po tym, co zaszło.

Rammas Nightsong, policjant-psycholog biorący udział w sprawie Jamesa Arthura:

- Z relacji od ludzi, którzy mieli co dzień styczność z Jamesem można wywnioskować, że był on introwertykiem. Czuł się bardzo osamotniony, a jego logiczny umysł nie potrafił zrozumieć wszystkiego co się dookoła niego dzieje. Aspołeczny człowiek, bardzo słabo przystosowany do życia w społeczeństwie. Był sierotą, mieszkał u swojej ciotki, Katherine Smallnose, która zmarła kiedy chodził do drugiej klasy liceum. Dziwne, że nikt nie zwrócił na to uwagi. Ponoć wszystkie zgody, usprawiedliwienia i inne dokumenty przynosił zawsze z podpisem ciotki, ale jest to pewne, że go podrabiał. Sytuacja z gimnazjum kiedy to chciał zaprosić Angel Dixon na randkę, a ta go wyśmiała, zablokowała jeszcze szczelniej jego i tak już zamkniętą „furtkę” na kontakty z innymi. Musiał od dłuższego czasu przeżywać ciężkie stany depresyjne, zapewne od śmierci Katherine. Nie dawał tego po sobie poznać, albo, co jest bardziej prawdopodobne, będąc ofiarą drwin innych uczniów ze swojej klasy oraz aspołeczną osobą nikt nie zauważył zmian jakie w nim zaszły. Wreszcie w dniu swoich urodzin, wyśmiany i upokorzony publicznie przed kilkudziesięcioma osobami wrócił do domu, a tam popełnił samobójstwo, które zresztą było już jakiś czas planowane. Lina została zamówiona na E-bayu tydzień wcześniej. – głos Rammasa nie wyraża żadnych ludzkich emocji. Jest pozbawiony człowieczeństwa. Brzmi jak maszyna przekazująca informacje.

* * * * * * * * * * * * *

James wrócił do swojego domu. Bolało go lewe ramię. Zrobiło się czerwone i spuchło. Wracając z miejsca imprezy zanotował w zeszycie, który przy sobie nosił: „ Znowu mam to uczucie. Uczucie zawiedzenia? Smutku? Nie wiem jak je nazwać. Może uczucie melancholii? Przyzwyczaiłem się już do niego. Dziś moje urodziny. Czekam na prezent. Miał być już wczoraj, ale firma dostawcza miała jakieś opóźnienie. Dzwonili i mówili, że dostarczą go w przyszłym tygodniu”. Na ganku leżała paczka. Kiedy James ją ujrzał wyraźnie się uśmiechnął. „Czyżby to prezent?”- pomyślał przepełniony podnieceniem. Złapał ją szybko i wbiegł do domu. Rozpakował w swoim pokoju. „Tak, to mój prezent, przyszedł wcześniej niż zapowiadali!”. James zaśmiał się cicho. Dłonie drżały mu wyraźnie, kiedy wyciągał linę z opakowania. Poszedł do kuchni, by po chwili wrócić z tortem i butelką wina, które od razu przelał do kieliszka. Wbił świeczki w tort i podpalił. Zgasił światło. Po chwili pracy lina była gotowa. Przerzucił ją przez drążek do podciągania i zawiązał. Wspiął się na krzesło. Nie sięgał. Ustawił podwyższenie z książek i wypił lampkę wina. Wszedł na krzesło jeszcze raz. Tym razem wszystko ze sobą współgrało. Pełen satysfakcji założył stryczek i zaciągnął go na szyi.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedział, po czym zeskoczył z krzesła, przewracając je. Świeczki zgasły. 




Autor: KRASNOLUD

Święta, tak jak zima, zbliżały się. I Artur tak samo jak na zimę cieszył się na święta. Lista zakupów, prezentowych, jedzeniowych i środków czystości do zrobienia świątecznych porządków urosła do rozmiarów bez mała pierwszej drukowanej księgi. I kosztowała prawie tyle samo.
A to wszystko musiał załatwić po pracy. A ta była kiepsko płatna i zajmowała cały dzień. O osiemnastej wychodził z biura i na kupienie czegokolwiek nie miał ani czasu ani, tym bardziej, siły. Jakby ojciec nie mógł tego zrobić. Mama całe dnie spędzała w kuchni piekąc pierniki, lepiąc pierogi i przyrządzając pierwsze pieczarkowe zupy. Ojciec pił piwo przed telewizorem. Przynajmniej nie przeszkadzał, a i tak bywało w poprzednich latach.
A teraz jeszcze spadł śnieg, jezdnie były śliskie jak niekupione dotąd karpie i wyszła ta sprawa z choinką. Jedyna rzecz jaką ojciec miał zrobić, to pojechać po tę pieprzoną choinkę. Oczywiście nachlał się i tyle z tego. Artur sam musiał to załatwić, a znalezienie nawet nie ładnej, ale przyzwoitej choinki na dzień przed Gwiazdką, rzeczywiście można ochrzcić cudem świąt. A już od kilku lat mówił by kupić sztuczną.
Pojechał do najbliższego supermarketu. Przed wejściem właśnie zamykali punkt sprzedaży drzewek. Artur zaklął i wszedł do środka, z nadzieją, że może przynajmniej sztuczną znajdzie.
Przepychał się właśnie przez tłum takich jak on desperatów, gdy zobaczył Mikołaja. Wraz z pomocnym elfem siedzieli w otoczeniu papierowych prezentów, sztucznych choinek i śniegu z waty posypanej brokatem, a wszystkie dzieci omijały stoisko szerokim łukiem. Coś było nie tak, powinny wyrywać się by móc dotknąć Mikołaja, pociągnąć go za brodę i wyciągnąć prezent. Dzieci może mają duże wymagania i zawsze dostrzegają, że broda jest odczepiana, ale jak wszyscy ludzie chcą się oszukiwać jak najdłużej. Jeśli nie wiara w Mikołaja, to przynajmniej zwykła srocza ciekawość powinna je przyciągnąć do lampek i brokatowego śniegu. Ale Mikołaj trwał spokojnie na krześle i żaden szkrab na kolanach mu nie siedział. Elf wyglądał jakby zjadł kilogram cytryn na czczo.
- Te, skrzacik, coś taki melancholijny? – spytał Artur podchodząc.
- Spierdalaj – odburknął – Poza tym jestem elfem.
- Elf, skrzat, jeden pies. Ale jak się tak zachowujesz to nie dziwię się, że nie macie tu tłumów.
- Kto cię pytał o zdanie? Bo chyba nie on – Elf pokazał głową w stronę Mikołaja. Tamten siedział niewzruszony jak obraz Boga odpoczywającego dnia siódmego.
- O co tu chodzi? W każdym innym miejscu, gdzie pojawia się Mikołaj dzieci zachowują się jak psy spuszczone ze smyczy. A w przeciągu ostatniego tygodnia byłem w każdym możliwym supermarkecie w tym mieście. Na własne oczy widziałem. A was jakby nie dostrzegali.
Elf wyciągnął z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów i wydobył z niego przedostatniego. Z drugiej kieszeni wyciągnął zapałki i odpalił. Zaciągnął się i zapatrzył w losowy punkt nad głową Artura. Cisza przedłużała się.
- Hej, obudź się – powiedział Artur pstrykając palcami przed oczami elfa.
- Jeszcze tu stoisz? Spieprzaj w podskokach, nie widzisz, że pracuję.
- No właśnie widzę ten pot perlący się na czole. Zdejmij ten kubraczek, bo się zgrzejesz.
- Czego się czepiasz? Jeszcze ciebie mi tu brakowało, naprawdę – powiedział i zgasił papierosa o płytki na podłodze.
- Nie niszcz sklepu – skarcił go Artur - Dlaczego nikt do was nie podchodzi?
- Nie ucz ojca dzieci robić – odpowiedział enigmatycznie – A w ogóle to przydałoby ci się trochę samoocenę polepszyć. Tak się nikim nazywać. Ładnie, ładnie.
- Nie wkurwiaj mnie skrzaciku, bo ci tę smutną facjatę przemodeluję!
Elf spojrzał na niego i Artur zobaczył w jego ciemnych oczach smutek. Smutek, który istniał od stworzenia świata. Smutek wieczny.
- Nic mi nie zrobisz, bo nie jesteś w stanie. Tak jak i jemu. Dzieci są mądrzejsze od ciebie.
- Kim ty jesteś?
- Ja? Ja jestem nikim. Miałem imiona, ale się zagubiły. Miałem plany, ale zostały odtrącone. Myślałem, że coś stworzę, sam, na własną rękę – Elf zaśmiał się gorzko, a Arturowi ciarki przebiegły po plecach – Nie da się. Nigdy się nie uda. Zapamiętaj to sobie.
Artur spojrzał na nieruchomą postać Mikołaja, który siedział z zamkniętymi oczami. Wydawało mu się, że dostrzega jakiś kształt, inny niż gruby jegomość w czerwonym. Jakby coś prześwitywało przez jego postać. Jakby było coś ważniejszego i prawdziwszego, co chciało się wydostać spod maski.
- Zapamiętaj to sobie! – wydarł się elf. Poderwał się z drewnianego podestu i Artur zauważył, że coś się zmieniło, ale nie był w stanie zrozumieć co. Oczy próbowały zobaczyć coś, czego, jak czuł, nie powinny oglądać. Zza byłego elfa też przezierała jakaś prawda - Wszystko już zapisano, już zrobiono, już przewidziano! Nie zrobisz nic, o czym by nie wiedział! Wolna wola, ha! Nie wierz w nic, śmiertelniku!
Artur uciekł.
Święta miał całe popsute. Nie kupił choinki.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

MOTYW XII - zapowiedź

Standard standardów. Bez ględzenia.

- Deadline: Niedziela (8 grudnia), 23:59
- Piszta, co chceta
- efekty na opowiadaniezmotywem@gmail.com
- motyw: MELANCHOLIJNY SKRZAT

poniedziałek, 25 listopada 2013

MOTYW XI - SZAFA

Bez ględzenia.


Autor: M

Stresował się. Bardzo. Chyba nigdy w życiu nie czuł takiego stresu. Uginały się pod nim kolana. Wszedł do budynku i nacisnął guzik windy. Czekał. Sekundy mijały powoli niczym godziny. Wszystko wracało. Wszystkie wspomnienia. I złe, i dobre. Ale głównie dobre. Ile to już minęło od ich ostatniego spotkania? Pięć lat? Pięć długich lat odkąd pożegnał Ją po wspólnie spędzonej nocy w pokoju hotelowym. Ich drogi zawsze się rozchodziły. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Drzwi windy rozsunęły się. Wszedł i drżącymi palcami nacisnął guzik z napisem „APARTAMENT”. Zautomatyzowana winda zażądała wprowadzenia kodu. Ach, no tak, kod. Podała mu jakiś kod… Ale jaki? Zaraz, zaraz… Tak! „1111”! Zawsze używała najprostszego kodu, którego nikt nie potrafił rozgryźć. Sprawiało Jej to tyle radości. Winda szarpnęła w górę. Znowu czas płynął wolniej niż kiedykolwiek. Serce waliło mu młotem, a żołądek podchodził do gardła. Myśli wirowały chaotycznie. Nagle winda zatrzymała się. Metalowe drzwi rozsunęły się i oślepiło go wnętrze jasnego przedpokoju.  
- Witaj!  
Stanęła przed nim. Nic się nie zmieniła. Wciąż niższa od niego i z tym samym uśmiechem w oczach. Jedynie co była jeszcze chudsza, włosy miała dłuższe, a na twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki mimiczne.
- Cz… Cz… Cześć… - odparł skrępowanie.
- Te kwiaty… To dla mnie?
Kwiaty? Jakie kwiaty? Ach! Kwiaty! Głupi, zapomniał o bukiecie, który nerwowo trzymał w dłoni.
- T.. Tak, proszę… - niezdarnie podał Jej kwiaty.
- Dziwne, nigdy nie kupiłeś mi kwiatów, nawet jak Cię o to prosiłam. – uśmiechnęła się i zanurzyła nos w pąkach herbacianych róż. – Nie stój tak. Wejdź dalej. Nie bój się mnie, przecież Cię nie ugryzę.
Zawsze. Zawsze tak do niego mówiła jak chciała się spotkać. Poszedł za Nią do kuchni otwartej na salon. Mieszkanie było duże, przeszklone i słoneczne. Promienie odbijały się od jasnych mebli i tworzyły niezwykle pogodny nastrój, przechodząc przez szklane wazony i kwietniki. To mieszkanie idealnie do Niej pasowało.  
- Napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty?
- Herbaty.
- Smakowa, czarna, zielona, biała, czerwona?
- Sama zdecyduj.
- No ty jak zwykle.
Obserwował Jej ruchy. Jak zwykle pełne gracji. Nie poruszała się po kuchni jak każdy zwykły człowiek, Ona tańczyła.  
- Nie zmieniłaś się, tyle lat…
- A tam, przytyłam, postarzałam się.
Śmiała się. Perliście jak zazwyczaj. Czemu był taki ślepy przez tyle lat? Zawsze, gdy się pojawiała w jego życiu, zakochiwał się na nowo. Czemu ich drogi się rozchodziły? Tego nie umiał wyjaśnić. Był wędrowcem. Nadal nie znalazł swojego miejsca na ziemi. Różne kobiety, różne miejsca zamieszkania, różne podróże, różne zainteresowania. A Ona zawsze pokornie czekała, aż ich drogi ponownie się splotą. A po jakimś czasie znów znikał. I tak przez ostatnie piętnaście lat, gdy to po raz pierwszy się spotkali. Mimo tego, że obydwoje byli już dobrze po trzydziestce, On za każdym razem widział w Niej tą cudowną siedemnastoletnią dziewczynę, a sam czuł się jak ledwo dwudziestoletni szczeniak. Zawsze żył z wyrzutem sumienia. Zawsze winił się za ból jaki jej sprawiał, gdy znikał.
- O czym myślisz? – spytała stawiając przed nim herbatę.
- O… Nas…
- Hmm…
- Jak Ty to robisz? Czemu masz do mnie tyle cierpliwości? Czemu zawsze jesteś obok jak pojawiam się znikąd? Jak przetrzymujesz ból, gdy znikam?
- Liczyłam bardziej na „Hej, co robiłaś przez ostatnie pięć lat? Co porabiałaś, gdy ja zabawiałem się w swoje szukanie szczęścia?” Ale okej.
- Co robiłaś przez ostatnie pięć lat? Znowu byłaś sama? Bez nikogo u boku?
- Nie. Mam kogoś.  
- Och…
- Zaskoczony?
Po raz pierwszy… Nie spodziewał się… Zawsze była samotna. Wierna. Tak jakby czekała na Jego powrót do domu.
- No troszkę…
- Chcesz wiedzieć jak to przetrzymałam?
- …
- Chodź.
Wstała i pociągnęła go za rękę.
Weszli do sypialni. Różniła się od reszty pomieszczeń. Była przytłaczająca. Ciężkie drewniane meble, ogromne łoże, indiańskie totemy i łapacze snów na ścianach. Nad łóżkiem wisiał ICH obraz. Dwa Anioły. To pomieszczenie było strasznie ciemne. Tak bardzo nie pasowało to do Jego małej kobietki.  
- Usiądź.
Popchnęła Go w stronę łóżka. Siadł posłusznie. Sama wyjęła z biurka kluczyk i otworzyła ogromną szafę stojącą naprzeciwko łóżka. Spodziewał się zobaczyć pełno ubrań, a zamiast tego zobaczył prawie pustą szafę w której stało tylko jedno pudło. Wzięła je ostrożnie i usiadła obok niego.
- Pytałeś jak… Jak to się dzieję, ze mam siłę, że nadal trwam mimo twojej nieobecności. Ty znikasz, a ja jestem i musze żyć dalej. Zamykam się tu wieczorami, otwieram szafę swoich wspomnień, wyjmuję to pudło i przypominam sobie. Tu jest wszystko. Wszystkie prezenty i rzeczy, które mają z tobą związek. Siadam. Puszczam „nasze” piosenki, czytam moje pamiętniki, dotykam biżuterii, ubrań, kamyków, misia. Wszystkiego. Każdy przedmiot w tym pudle ma osobną historię. To odrębne wspomnienia. Najpiękniejsze jakie nam się zdarzyły. Nie pamiętam tych bolesnych. Najpierw sobie przypominam, a potem zapominam, ze istniejesz. Bo wiem, że wrócisz. Ty zawsze wracasz. Jak bumerang.
- Ale… Zawsze to było kilka miesięcy… Maksymalnie rok… Nie umiałem odejść na dłużej… Jak to się stało, że nie zwątpiłaś?  
- Chodź, poznasz towarzysza mojego życia.
Pociągnęła go za rękę do innego pokoju. Był to pokoik dziecięcy. W łóżeczku spał mały chłopiec.
- Masz syna? Adoptowałaś?
- Nie. To twój syn.
- Jak to?
- No nie mów, że muszę ci tłumaczyć skąd się biorą dzieci…
- Nie, ale… Do cholery! Czemu mi nie powiedziałaś?!
- Kiedy? Jak polowałeś na lwy w Afryce ze swoją kochanką, czy jak leżałeś pijany pod mostem?
Zaczął płakać. Jak małe dziecko. Ominęły go 4 lata życia pierworodnego syna. Stracił tyle lat bez kobiety, którą kochał. Ona próbowała go pocieszyć. Spędzili kilka godzin na rozmowach, zabawie z malcem, gdy ten wstał. Tak bardzo chciał zostać. Zostać z Nimi. Najcenniejszymi skarbami jakie posiadał.  
- Ale wiesz, że znowu odejdę? – spytał szeptem.
- Tak. Wiem. Ale wrócisz. Zawsze wracasz. Wracasz, bo mnie kochasz. Teraz wrócisz jeszcze szybciej…




Autor: KRASNOLUD

Większość swojego życia spędziłem w szafie. Krótkie, całkiem szczęśliwe dzieciństwo wśród kochających ludzi, a potem ciemność. Nie rozumiałem co się stało, co się zmieniło. Jednego dnia słońce, trawa, ciepło pierwszych dni września, następnego kompletna pustka, zamknięta przestrzeń. Nie mogłem się wydostać, drzwi zatrzaśnięte, w środku szaf nie ma klamek. Na początku nie mogłem w to uwierzyć. To się nie mogło się stać, nie mi. Ale nie można kłócić się z rzeczywistością. Potem myślenie jak się wydostać. Ale pomysły nie przychodziły, nawet te głupie. Zacząłem wspominać lato, to które było cały czas świeże w mojej pamięci. Słońce i trawa, ta z ostatnich dni. Ciepło na twarzy. Zapach jeżyn, ubrudzone nimi twarze ludzi, których kochałem. Wspomnienia bolały, ale pozwalały przeżyć. Uciekałem w nie, by nie pamiętać gdzie jestem.
Co jakiś czas, nie wiem nawet długi czy krótki, ktoś otwierał szafę i wyjmował z niej na przykład kurtki na zimę. Albo parawan i parasol przeciwsłoneczny. Na początku próbowałem wtedy uciec, ale zawsze czyjaś brutalna ręka wpychała mnie z powrotem i zamykała drzwi. A ja byłem zbyt słaby z braku słońca i świeżego powietrza by próbować walczyć. Po jakimś czasie przestałem rzucać się do wyjścia na widok światła uchylanych drzwi. W kącie, z najrzadziej używanych ubrań zrobiłem posłanie i próbowałem, trochę jak niedźwiedź zimę, przespać cały ten czas. Miałem z tym problem, ale czasami się udawało. Czasami nawet śniłem, ale nie cieszyło mnie to. W snach było tak jak kiedyś – jasno i dobrze. Gdy budziłem się, chciało mi się płakać. Czułem jakby ktoś mi obiecał i pokazał cukierka, a potem okrutnie go zabrał. Wspomnienia aż tak nie bolały, wiedziałem, że należą do przeszłości.
Nie wiem, jak długo to trwa. Po którymś otwarciu szafy przestałem je liczyć, któreś na pewno przespałem. Nie wiem, gdzie idą pluszaki po szafie, ale mam nadzieję, że jest tam słońce i trawa.



Autor: MŁOTEK

Poszedłem dziś spotkać się z Joe „Mercurym” Johnsonem, byłym żołnierzem SJWWKB (Specjalnej Jednostki Wojskowej Wielmożnego Księcia Burgundii), aby opowiedział o wydarzeniach sprzed ćwierć wieku, kiedy to nasz W. Książę mając niespełna dziewięć lat zasiadł dopiero co na tronie. Joe nie wygląda na typowego „byłego wojskowego”. Nie brakuje mu żadnej części ciała, nie jest również wybitnie umięśniony. Na opalonej jak reszta ciała głowie dredy, kozia bródka, lewa ręka cała pokryta tatuażami z oddali wydaje się być fioletowo-granatowa. Dosiadam się do niego w tanim barze „Billinger's Eye”. Wymieniamy się uprzejmościami. Zamawia nam po piwie i sam zaczyna temat.

- Byłem wtedy świetnym okazem dwudziestoletniego Burgundczyka: zdrowy, wysportowany chłop, wiecznie palący papierosa; pracowity, zdyscyplinowany żołnierz. Służyłem u Oficera Grabnoa, kiedy po testach wewnętrznych i zaskakująco wysokich wynikach zostałem przeniesiony do SJWWKB - mówi to wszystko jednym tchem. Zapalam papierosa i sam chcę go jednym poczęstować.

- Dzięki, ale już nie palę. Po wydarzeniach pod Silent Hill rzuciłem. Wiedziałeś, że Silent Hill nazywane kiedyś było Wzgórzem Życia? Ale potem przyszliśmy tam my. To była moja pierwsza akcja w tej jednostce. Pogoda nam dopisała. Świeciło słońce, ale nie było zbyt gorąco, wiał też lekki wiater. Całym oddziałem czekaliśmy na tym właśnie wzgórzu, ukryci wśród krzaków, na kolejne rozkazy. Otaczał nas las, ale kawałek za wzgórzem rozdzielał się on tworząc polanę w kształcie szeroko rozwartego oka. To właśnie tam miała zostać zesłana paczka. Kiedy wreszcie wylądowała usłyszeliśmy raport od Ridley'a, w jednostce to jemu przypadła fucha obserwowania wszystkiego przez lornetkę. Powiedział: „Chłopaki, ja pierdolę, to jakaś stara szafa! Czekaliśmy tu na jakąś starą szafę!”. Był takim samym świeżakiem jak ja. Nie domyślał się, że zapewne chodziło o jej zawartość i jak to miał w zwyczaju jeśli coś mu nie pasowało to musiał głośno informować o tym cały świat. Dowódca uciszył go jednym, zimnym spojrzeniem. Jego krótkofalówka zaskwierczała. Po chwili usłyszeliśmy przekaz. Przesyłkę mieliśmy zdjąć z polany dopiero po zmroku. Do tej pory musiała zostać nietknięta. Dostaliśmy jeden rozkaz: „Do czasu następnego przekazu strzelać we wszystko co zbliży się do szafy. Bez odbioru.” Tak też zrobiliśmy. Przez kilka pierwszych godzin, mój kumpel, Johnatan miał na koncie jedną sarnę, niczego więcej tam nie było. Wszystko zaczęło się dopiero po siedemnastej. Na polanę zaczęli napływać ludzie. Stada ludzi. Każdy z nich myślał o jednym. Każdy chciał zdobyć to co było w szafie. Ale jej zawartość miała zostać dostarczona naszemu księciu. - dojrzałem na twarzy Joego ironiczny uśmieszek. Dopił piwo i zamówił kolejne kufle. Czekaliśmy na nie w milczeniu.
- I co z nimi zrobiliście? Z tymi wszystkimi ludźmi?
- Jak to co? Wystrzelaliśmy, tak jak kazali. Mieliśmy w oddziale prostą zasadę, jeden strzał, jeden trup. Słyszałem od innych, że często na akcjach zakładają się o to, kto zestrzeli najwięcej obiektów. Tak mówili na cele. Nieważne czy byli to ludzie, zwierzęta, samochody. Jeśli obiekt miał być zestrzelony to w obiekt strzelano. Żołnierz z najsłabszym wynikiem stawiał każdemu po kolejce, a potem fundował wygranemu tyle alkoholu aż ten się schlał. Była to dla nich swego rodzaju zabawa. Z początku stałem jak wryty słysząc ich okrzyki radości, śmiechy i docinki. Ale po chwili dołączyłem się do gry. W końcu zadanie to zadanie, a przy okazji nie miałem zamiaru stawiać wódy innym. Obiekty padały jak muchy, jeden po drugim. Gdybyś widział kiedyś coś takiego. Następna fala ludzi wbiegała na polanę, po dywanie stworzonym z ciał swoich poprzedników - jego głos nie wyraża żadnych emocji. Ani strachu, ani obrzydzenia, ani radości... - Uzupełniali w nim luki swoimi cielskami. Byli jak cegły i zaprawa dla budowniczych, czyli nas. Żebyś ty to widział... - przymyka oczy. Wydaje się rozkoszować wspomnieniami.
- Wreszcie, o dwudziestej, godzinę przed zachodem słońca liczba nadchodzących obiektów zaczęła maleć. Z początku nie było żadnej różnicy, ale już po chwili, między pojedynczymi strzałami słychać było ogarniającą wszystko dookoła ciszę. Żadnych zwierząt. Nic. I tak właśnie zostało do dziś. Wszystkie żywe istoty stamtąd uciekły. Od tego dnia nazywano to miejsce Cichym Wzgórzem. Powoli się ściemniało. Nawet nasze strzały ucichły. Wśród tej ciszy każda sekunda trwała tyle co trzy. Krótkofalówka odezwała się powtórnie. Mieliśmy zejść do szafy przepakować jej zawartość do naszych plecaków i wracać do bazy. Zbiegliśmy na polanę. Przystanęliśmy przy szafie i rozległy się strzały. Nie mieliśmy czasu aby zareagować. Padłem plackiem na ziemię. Byliśmy totalnie odsłonięci. Ktoś z naszych odpalił niebieską racę i wszystko tak samo szybko jak się zaczęło ucichło. Wiesz kto nas ostrzelał? Nasi! Nasi w nas strzelali! Drugi oddział z takimi samymi rozkazami jak my pilnował równiny po przeciwległej stronie. Strzelali do nas bo mieli takie rozkazy. Dopiero ta raca uświadomiła im, że celują w swoich. Wszyscy z oddziału byli martwi albo ranni. Ridley dławiąc się swoją krwią próbował przytrzymać rękoma wylatujące z niego wnętrzności. Jedna seria z karabinu rozpruła mu cały brzuch. A miał dziś wieczorem schlać się za nas wszystkich, w końcu zestrzelił najwięcej obiektów. A tu takie gówno. Podszedłem do niego. Powiedział, w sumie to wycharczał coś o tym żebym mu pomógł. Tylko że nie było jak. Chłopak umierał i dobrze o tym wiedział. Wyciągnąłem mój pistolet, przyłożyłem mu do czoła. Przeżegnał się, chwyciłem go za rękę i … - Joe milknie, a po jego policzku spływa pojedyncza łza. - i strzeliłem. Z całego oddziału przeżyłem tylko ja i połowa dowódcy, górna połowa. Nogi miał całkowicie poszarpane. Drugi oddział, ten, który nas ostrzelał wybiegł na polanę. Zaczęli nas przepraszać i opatrywać, ale zdało się to na nic. Byli naprawdę sprawnymi strzelcami. Ich dowódca nie zapomniał o głównej części zadania. Podszedł do szafy, aby ją otworzyć.- Joe wykańcza trzeci kufel i wstaje od stołu, podchodzi do wyjścia.- Wiesz co było w środku? Żołnierzyki. Duże, ołowiane żołnierzyki dla naszego Wielmożnie Zasranego Księcia! - wykrzyczał, po czym wyszedł trzaskając tak mocno drzwiami, że pękły w pionie. W całym barze zapanowała cisza. Jedynym dźwiękiem poza melodią dobywającą się z radyjka było łkanie Joego kulącego się na tarasie.



Autor: PUDEL

- Kochanie?
Zamknęła książkę, zdjęła okulary, i z cichym westchnieniem podniosła się z łóżka.
- Kochanie?
- Już idę! - krzyknęła, zakładając pantofle. Swobodnym, pełnym gracji krokiem weszła do przedpokoju. On stał przy szafie, przekładając wszystkie rzeczy z miejsca na miejsce - jakby czegoś szukał. Usłyszał ją i obrócił się. Jego oczy roześmiały się na jej widok - jak zawsze.
- Słucham? - uśmiech.
- Gdzie się podziały wszystkie moje koszule?
Zmarszczyła czoło.
- Które? Przecież masz ich... - chwila zastanowienia. - Ach, 'te' koszule? Wyrzuciłam.
Westchnął.
- Przecież prosiłem cię, żebyś tak nie robiła...
Uśmiech.
- Gdybym pytała o każdą rzecz, musiałabym zostawić wszystko - wiesz, jak bardzo się do nich przywiązujesz. Dużo łatwiej było się ich po prostu pozbyć.
Poczuła się głupio. Męczyły ją takie chwile - byłaby dużo szczęśliwsza, gdyby potrafił czasem zająć się prostymi, codziennymi problemami - odłożyć na chwilę przeszłość i przyszłość, a skupić się na teraźniejszości. Czasami - tłumaczyła sobie - pogoń za wielkim sukcesem, rysującym się od dawna gdzieś na horyzoncie sprawia, że człowiek gubi się w tym, co jest najbliżej.
Gdy kiedyś mu o tym powiedziała, uśmiechnął się po swojemu i mruknął - "Horyzont ma to do siebie, że jest blisko tylko wtedy, kiedy człowiek leży twarzą w błocie".

- Powiesz coś?
- Nie, w porządku, naprawdę. Może pójdziemy na spacer?
- Przecież znasz się na zegarku - uśmiech. - Jest po jedenastej. W nocy!
Odpowiedział uśmiechem.
- I co z tego?
- Wiesz przecież. Mieszkamy w centrum miasta - czasami aż za łatwo oberwać.
- Och, przestań... - mruknął. - Gdybyśmy mieszkali w lesie, bałabyś się dzików, kozic w górach, a nad morzem pralek.
Zaśmiała się. Lubił surrealistyczne żarty - często kalecząc je na sposoby, o jakich nie śniło się najodwżniejszym z filozofów. To, że ją bawiły, prawdopodobnie nie świadczyło dobrze o jej zdrowiu psychicznym - ale było w nim coś, co nie pozwalało się tym przejmować.
- Ja nie idę. Jak chcesz, droga wolna. Ja pójdę spać.
Może zabrzmiało to zbyt agresywnie?
Westchnął. Od kilku miesięcy miała wrażenie, że usycha. Zapytany, zawsze odpowiadał, że tęskni za wolnością. Wiele razy próbował jej wyjaśnić, o co mu chodzi, ale jeszcze mu się nie udało. Pragnął biegać pod wiatr, wierzyć w lepszą przyszłość, zmieniać świat. Cokolwiek to znaczy. W jego wypowiedziach zawsze brakowało jednego, dość kluczowego elementu - konkretów.
Chciała, żeby było mu lepiej, dawała z siebie wszystko, by tylko poprawić mu humor - a on nic sobie z tego nie robił. Uciekł w nałóg - tonął w przeszłości, nic już nie znaczących wspomnieniach, nostalgicznej wizji tego, co już było.
Rzadko wychodził z domu, znajomym i gościom dawał do zrozumienia, że nie ma ochoty rozmawiać. Często zastanawiała się, czy powinna częściej z nim zostawać, czy może jednak częściej wychodzić. Zazwyczaj zostawała.

Uśmiechnął się.
- Dobrze, obędę się bez spaceru.

Kiedy ostatnio widziała go szczęśliwym? To musiał być majowy wyjazd w góry. Dała się namówić na trzy dni błąkania się bez przemyślanej trasy, a nawet określonego celu - tylko po to, żeby być razem. Długo ją przekonywał do tego, żeby nie planowała ani minuty, ale udało mu się. I wyglądał z tym przecudownie.

To wszystko przez przeszłość. To wszystko przez irracjonalną nostalgię. Bała się pomysleć o tym wprost, ale dokładnie tak to widziała. Każdy stary ciuch wyrzucony z szafy był próbą uwolnienia go od jakiegoś wspomnienia, bólu związanego z tym, co minęło.
- Kochanie? - uśmiechnęła się do niego.
Skinął głową.
- Ta koszula, którą masz na sobie... Wygląda jak szmata. Może ją też wyrzucisz?
- Przecież...
- Nie przecieżuj mi, dobrze? - było jej ciężko. Ale to jedyna droga. - Masz mnóstwo innych w szafie. Może po prostu zaczniesz się zżywać z nimi?
- Po to, żebyś je też wyrzuciła?
- Zachowujesz się, jakby miały uczucia. Nie potrafię na ciebie patrzeć, kiedy chodzisz w takich łachach.
Chyba wreszcie do niego trafiła. Westchnął i zdjął ją. Złapał worek pełen śmieci leżący obok szafy i wyjął klucze z szuflady.
- Masz rację. Zaraz wracam.

Wyszedł na klatkę schodową i westchnął raz jeszcze. Zbiegł po schodach. Wyszedł na podwórko i przystanął przed kontenerem. Bezmyślnie wrzucił worek i zaczął się zastanawiać. Nad wszystkim, co go dotąd spotkało.
Spojrzał na okna swojego mieszkania.
Założył koszulę, wyrzucił klucze do kontenera i pobiegł przed siebie.
To najlepszy z kierunków.

Ciągle bolało.
Ale poczuł się trochę lżej.


poniedziałek, 18 listopada 2013

MOTYW XI - ZAPOWIEDŹ

Zaczynamy drugą dziesiątkę!

Przypomnienie zasad:
- piszemy ile chcemy, o czym chcemy (może być limeryk)
- wysyłamy do dnia 24 listopada 2013, godz. 23:59
- na adres opowiadaniezmotywem@gmail.com
- motyw - SZAFA

Powodzenia!

poniedziałek, 11 listopada 2013

MOTYW X - KOT

Dziesięć to całkiem spora liczba. I - z nie do końca jasnych przyczyn - kiedy się zorientowałem, że ten głupi eksperyment motywacyjny działa już tyle czasu, poczułem się, tak trochę, w Pudlu, dumny.
Dwa opowiadania - niedużo, ale jednak radość.
Indżojcie.


Autor: KRASNOLUD

Dwa dni temu na ścianie ktoś wysprejował graffiti. Nie było specjalnie wielkie, ani kolorowe, a jednak przyciągało wzrok. Głównie dlatego, że było namalowane na jednej z czterech ścian ograniczających trawniczek, patio w środku szpitala na Pomorskiej. I nie byłoby to jeszcze aż tak dziwne, gdyby nie to, że na trawniczek nie prowadziło żadne wejście. I dla Tomka, u którego pierwszą czynnością po przebudzeniu zawsze było patrzenie w okno, była to największa tajemnica w życiu. Z pierwszego piętra mógł ją całkiem dobrze obserwować.
Nie żeby jego życie było specjalnie długie, za tydzień kończył 6 lat. I nie żeby jego życie zapowiadało się na długie – z powodu raka mózgu mógł nie dożyć urodzin.
- Witaj, młody człowieku.
Przy łóżku Tomka stał lekarz. Widać po nim było, że dopiero skończył studia. Choć starał się tryskać optymizmem, czuć było w tym fałsz. Nie wróżył chłopcu długiego życia. Nawet Tomek to dostrzegał.
- Cześć. Kto to zrobił? – spytał pokazują palcem za okno.
- Co zrobił?
- Rysunek. Nie ma wejścia, jak to zrobił?
- A... powiedz mi, co przedstawia ten rysunek?
- Nie widzisz go?
- Widzę, ale chciałbym, żebyś mi go opisał.
- To kot. Pasiasty. Ma napis. Kot kreskowy. Przez t. Z błędem. Już to wiem.
- Brawo. A, od dawna tam jest?
- Przedwczoraj się pojawił.
- Rozumiem. Powiedz mi, poza tym kotem, jak się czujesz?
Lekarz dalej pytał o to samo co zwykle. Czy boli, czy kręci się w głowie, czy czuje poprawę. Tomek nie czuł. Mdliło go po lekach, bolała głowa. I, tak naprawdę, to chciał, żeby mu wszyscy dali spokój. I żeby sprawa rysunku się wyjaśniła. To byłby dobry prezent na urodziny.
- Spyta pan o tego kota? – powiedział, gdy doktor już wychodził. Lekarz uśmiechnął się niepewnie.
- Dobrze. Spytam.
Nie spytał.

Po kolejnych dwóch dniach Tomek zobaczył żywego kota. W sumie nie do końca wyglądał na żywego, prawdziwego kota. Raczej jakby wyszedł z tego graffiti. Ale chodził, miauczał i wylizywał futro.
- Cześć synku.
- Cześć. Skąd wziął się tam ten kot?
- Kot?
- Kot. Tam chodzi. Nie widzisz?
- Ach, kot. Tak. Nie wiem. Może wszedł.
- Mamo, tam nie ma drzwi. Z góry też nie zszedł.
- Może studenci przez okno wpuścili. Nigdy nie wiadomo co im wpadnie do głowy.
- Ale po co?
- Dla zabawy.
- Nie. On nie wygląda jakby tam był dla zabawy. On ma cel.
- Dobrze, dość o kocie. Jak się czujesz?
Mama dalej pytała o to samo co zwykle. Czy nie nudzi się, czy nie boli, czy był tata z dziadkiem odwiedzić. I w sumie Tomka to głównie męczyło. Wiedział że mama chce się nim nacieszyć, jak najwięcej czasu z nim spędzić, ale chciałby porozmawiać o czymś naprawdę ważnym. Na przykład o kocie. Ale wszystkie próby dowiedzenia się czegoś kończyły się niczym.

Po kolejnych dwóch dniach kot zniknął. Zniknął też rysunek. Został tylko uśmiech przypominający uśmiech kota z Cheeshire, z filmu o Alicji w krainie czarów.
- Hej.
Tomek odwrócił się. W drzwiach stał wysoki chłopak w rozpiętym fartuchu. Pod spodem miał jakąś paskudną koszulkę.
- Ktoś ty?
- Jestem Tomek. Kartka na drzwiach mówi, że masz tak samo na imię.
- No mam. I czego ty tu?
- Mam zajęcia na parterze, po drugiej stronie patio. Zauważyłem cię w oknie. I widziałem, że też obserwowałeś tego kota.
- Widziałeś go?!
- Widziałem. Ale tylko ja. Nikt z mojej grupy. Nie wiem, skąd się tam wziął.
- Ja też nie. Chciałbym wiedzieć...
- O tak. Ja też. Nie ma drzwi, przez okno nie sposób przejść. On nawet nie wygląda jak kot.
- Wygląda jak żywy rysunek.
- Tak. Taki jak z Zaczarowanego Ołówka
- Co to jest zaczarowany ołówek?
- Nie znasz tej bajki?! O rany.
Tomek siedział u Tomka dopóki nie wyrzuciła go pielęgniarka.
Młodszy poszedł od razu spać i leżąc na łóżku myślał o kocie. Gdzie się podział? Skąd się wziął? Dlaczego wyglądał jak czarna kocia sylwetka z kodem kreskowym? Jutro urodziny, czy ktokolwiek się nim przejął?
Piętnaście lat starszy, siedząc w tramwaju, rozmyślał dokładnie w ten sam sposób.

Około północy chłopczyk obudził się i spojrzał przez okno. Zobaczył kota, z szerokim uśmiechem. W świetle gwiazd błysnął jak rogalik księżyca. Tomek zrozumiał jaki był jego cel i również się uśmiechnął.

Rankiem lekarz, który robił obchód, odkrył całkiem już zimne ciałko. Powiadomił od razu rodziców, ci dalszą rodzinę. Termin pogrzebu został ustalony na wtorek, trzy dni później. Dla wszystkich, którzy chcieliby pożegnać Tomka, choć nie spodziewano się ich wielu.
W poniedziałek pielęgniarka, która opiekowała się chłopakiem, przypomniała sobie o studencie, który pojawił się w piątek. Poczuła, że powinien wiedzieć, co się stało, nawet jeśli spotkał Tomka tylko raz. W przerwie zeszła piętro niżej, chcąc go powiadomić o wszystkim. Przed salą wykładową siedziała jakaś grupka studentów, zadziwiająco cicho.
- Przepraszam. Szukam Tomka. W piątek miał tutaj zajęcia. Chcę mu przekazać ważną wiadomość.
 - To raczej nie pyknie. Spóźniła się pani. W sobotę rano poślizgnął się na torowisku i wpadł pod tramwaj. Jego brat nam powiedział. Podobno nie było co zbierać.



Autor: PUDEL

Miau zawahał się. Nie znosił chwil, w których mglisty jeszcze pomysł na tekst zaczynał się konkretyzować, zmierzać w jasnym kierunku. Cała magia literatury zamykała się dla niego w pierwszych dziesięciu zdaniach, w pierwszych dziesięciu słowach, może nawet w pierwszych dziesięciu literach - gdy jeszcze nic nie jest pewne, gdy opowieść najbardziej jak to tylko możliwe przypomina życie.
Mogło to wynikać z tego, że - pomimo braku możliwości gry na jakimkolwiek instrumencie (jak łatwo się domyślić, posiadanie dłoni wiele ułatwia) - często czuł sie bardziej muzykiem niż literatem. Znaczenie słów od zawsze było dla niego drugorzędne - mniej ważne niż ciążenia, które zachodzą pomiędzy myślami, wyrazami, czy nawet głoskami.

Jego towarzysz zaczął się niecierpliwić.
- I co? Co dalej? - zapytał, rytmicznie uderzając długopisem o kartkę.
Miau skupił się na odpowiedzi. Po chwili z głośników rozległ się nienaturalny, monotonny, metaliczny głos.
- Poczekaj chwilę. Myślę.

Oczywiście, syntezator nie oddał irytacji, która na pewno znalazłaby się w tym zdaniu, gdyby potrafił mówić. Może to i lepiej - wiedział, że zależy 'Im' na jego umiejętnościach, ale z drugiej strony nie miał pojęcia, jak bardzo.
Dziadek twierdził, że paradoksalnie dużo łatwiej było 'Ich' zrozumieć w czasach, kiedy nie byli tak nieskończenie racjonalni. Z tego, co Miau zdołał zrozumieć, wynikało, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat na świecie zaszło wiele zmian. U ich podstawy leżała nagła i niespodziewana ewolucja wszystkich bez wyjątku ziemskich gatunków i - pośrednio z niej wynikający - rozwój technologiczny 'Ich' cywilizacji. 'Oni' absolutnie podporządkowali sobie Miau'a i jemu podobnych, w sposób, który jeszcze niedawno wydawał się niewyobrażalny. Zrobili to tylko po to, żeby rozwiązać jeden mały problem...

Nie potrafili tworzyć.

Utylitaryzm, który zaczął rządzić 'Ich' społeczeństwem, okazał się źródłem największego kryzysu, jakiego kiedykolwiek doświadczyło - surowe, praktyczne wychowanie pozbawiło ich własnej sztuki. Mogli szukać zaspokojenia tylko w dziełach przeszłości... Albo u innych, słabszych, później wykształconych ras.

Często zastanawiał się nad tym, czy ma powody do narzekania. Był dobrze odżywiony, nie cierpiał fizycznie... ale co z tego? Był samotny. Cholernie samotny. Zadbano o to, żeby nie mógł stawiać najmniejszego oporu, uciec, czy popełnić samobójstwa. I z każdym dniem, z każdym dziełem pozbawiano go ostatniej wolności, jaka mu pozostała - swobody twórczej.

- Długo jeszcze?

Nie odpowiedział.
Zawsze lubił teksty z elementami zagadki, szarady, pozostawiające wiele niewiadomych do rozstrzygnięcia. Kochał zostawiać odbiorcę z niedoborem informacji, zmuszać go do zastanowienia się, pobudzać jego kreatywność.
Odbiorcom to nie odpowiadało.

Czasami uciekał od tego świata w dziecinną wiarę w rzeczywistości równoległe, między którymi można się przemieszczać - jeśli tylko odpowiednio się tego pragnie.
Pragnął. I wierzył, że jeszcze kiedyś będzie mógł być wolny.


- Wyrzuć to, zaczynamy od nowa - syntezator wygłosił jego myśl.

Dozorca warknął. Po chwili namysłu zmiął kartkę i wyrzucił ją do kosza.
- Mów.

- "Szukał odpowiedzi we wszystkich niewłaściwych miejscach. Wreszcie zgubił nawet pytanie..."
Dekalog. Dekalogos. Dziesięć słów.

Dozorca wydawał się zaciekawiony, bez słowa czekał na rozwinięcie.

Minuta pełnej napięcia ciszy.

Warknięcie.
- Co dalej?
- Nic. To Wszystko.

Znów warknięcie. Wywodzący się od kota humanoid wstał i ruszył w kierunku kontenera, w którym znajdował się Miau. Czy raczej - jego mózg, połączony ze światem przy użyciu skomplikowanej, elektronicznej maszynerii.
Miau nie wiedział, że jest ostatnim świadomym przedstawicielem rasy ludzkiej.
Ale czuł, że to były jego ostatnie słowa.