Autor: M
Stresował się. Bardzo. Chyba nigdy w życiu nie czuł takiego stresu. Uginały się pod nim kolana. Wszedł do budynku i nacisnął guzik windy. Czekał. Sekundy mijały powoli niczym godziny. Wszystko wracało. Wszystkie wspomnienia. I złe, i dobre. Ale głównie dobre. Ile to już minęło od ich ostatniego spotkania? Pięć lat? Pięć długich lat odkąd pożegnał Ją po wspólnie spędzonej nocy w pokoju hotelowym. Ich drogi zawsze się rozchodziły. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Drzwi windy rozsunęły się. Wszedł i drżącymi palcami nacisnął guzik z napisem „APARTAMENT”. Zautomatyzowana winda zażądała wprowadzenia kodu. Ach, no tak, kod. Podała mu jakiś kod… Ale jaki? Zaraz, zaraz… Tak! „1111”! Zawsze używała najprostszego kodu, którego nikt nie potrafił rozgryźć. Sprawiało Jej to tyle radości. Winda szarpnęła w górę. Znowu czas płynął wolniej niż kiedykolwiek. Serce waliło mu młotem, a żołądek podchodził do gardła. Myśli wirowały chaotycznie. Nagle winda zatrzymała się. Metalowe drzwi rozsunęły się i oślepiło go wnętrze jasnego przedpokoju.
- Witaj!
Stanęła przed nim. Nic się nie zmieniła. Wciąż niższa od niego i z tym samym uśmiechem w oczach. Jedynie co była jeszcze chudsza, włosy miała dłuższe, a na twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki mimiczne.
- Cz… Cz… Cześć… - odparł skrępowanie.
- Te kwiaty… To dla mnie?
Kwiaty? Jakie kwiaty? Ach! Kwiaty! Głupi, zapomniał o bukiecie, który nerwowo trzymał w dłoni.
- T.. Tak, proszę… - niezdarnie podał Jej kwiaty.
- Dziwne, nigdy nie kupiłeś mi kwiatów, nawet jak Cię o to prosiłam. – uśmiechnęła się i zanurzyła nos w pąkach herbacianych róż. – Nie stój tak. Wejdź dalej. Nie bój się mnie, przecież Cię nie ugryzę.
Zawsze. Zawsze tak do niego mówiła jak chciała się spotkać. Poszedł za Nią do kuchni otwartej na salon. Mieszkanie było duże, przeszklone i słoneczne. Promienie odbijały się od jasnych mebli i tworzyły niezwykle pogodny nastrój, przechodząc przez szklane wazony i kwietniki. To mieszkanie idealnie do Niej pasowało.
- Napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty?
- Herbaty.
- Smakowa, czarna, zielona, biała, czerwona?
- Sama zdecyduj.
- No ty jak zwykle.
Obserwował Jej ruchy. Jak zwykle pełne gracji. Nie poruszała się po kuchni jak każdy zwykły człowiek, Ona tańczyła.
- Nie zmieniłaś się, tyle lat…
- A tam, przytyłam, postarzałam się.
Śmiała się. Perliście jak zazwyczaj. Czemu był taki ślepy przez tyle lat? Zawsze, gdy się pojawiała w jego życiu, zakochiwał się na nowo. Czemu ich drogi się rozchodziły? Tego nie umiał wyjaśnić. Był wędrowcem. Nadal nie znalazł swojego miejsca na ziemi. Różne kobiety, różne miejsca zamieszkania, różne podróże, różne zainteresowania. A Ona zawsze pokornie czekała, aż ich drogi ponownie się splotą. A po jakimś czasie znów znikał. I tak przez ostatnie piętnaście lat, gdy to po raz pierwszy się spotkali. Mimo tego, że obydwoje byli już dobrze po trzydziestce, On za każdym razem widział w Niej tą cudowną siedemnastoletnią dziewczynę, a sam czuł się jak ledwo dwudziestoletni szczeniak. Zawsze żył z wyrzutem sumienia. Zawsze winił się za ból jaki jej sprawiał, gdy znikał.
- O czym myślisz? – spytała stawiając przed nim herbatę.
- O… Nas…
- Hmm…
- Jak Ty to robisz? Czemu masz do mnie tyle cierpliwości? Czemu zawsze jesteś obok jak pojawiam się znikąd? Jak przetrzymujesz ból, gdy znikam?
- Liczyłam bardziej na „Hej, co robiłaś przez ostatnie pięć lat? Co porabiałaś, gdy ja zabawiałem się w swoje szukanie szczęścia?” Ale okej.
- Co robiłaś przez ostatnie pięć lat? Znowu byłaś sama? Bez nikogo u boku?
- Nie. Mam kogoś.
- Och…
- Zaskoczony?
Po raz pierwszy… Nie spodziewał się… Zawsze była samotna. Wierna. Tak jakby czekała na Jego powrót do domu.
- No troszkę…
- Chcesz wiedzieć jak to przetrzymałam?
- …
- Chodź.
Wstała i pociągnęła go za rękę.
Weszli do sypialni. Różniła się od reszty pomieszczeń. Była przytłaczająca. Ciężkie drewniane meble, ogromne łoże, indiańskie totemy i łapacze snów na ścianach. Nad łóżkiem wisiał ICH obraz. Dwa Anioły. To pomieszczenie było strasznie ciemne. Tak bardzo nie pasowało to do Jego małej kobietki.
- Usiądź.
Popchnęła Go w stronę łóżka. Siadł posłusznie. Sama wyjęła z biurka kluczyk i otworzyła ogromną szafę stojącą naprzeciwko łóżka. Spodziewał się zobaczyć pełno ubrań, a zamiast tego zobaczył prawie pustą szafę w której stało tylko jedno pudło. Wzięła je ostrożnie i usiadła obok niego.
- Pytałeś jak… Jak to się dzieję, ze mam siłę, że nadal trwam mimo twojej nieobecności. Ty znikasz, a ja jestem i musze żyć dalej. Zamykam się tu wieczorami, otwieram szafę swoich wspomnień, wyjmuję to pudło i przypominam sobie. Tu jest wszystko. Wszystkie prezenty i rzeczy, które mają z tobą związek. Siadam. Puszczam „nasze” piosenki, czytam moje pamiętniki, dotykam biżuterii, ubrań, kamyków, misia. Wszystkiego. Każdy przedmiot w tym pudle ma osobną historię. To odrębne wspomnienia. Najpiękniejsze jakie nam się zdarzyły. Nie pamiętam tych bolesnych. Najpierw sobie przypominam, a potem zapominam, ze istniejesz. Bo wiem, że wrócisz. Ty zawsze wracasz. Jak bumerang.
- Ale… Zawsze to było kilka miesięcy… Maksymalnie rok… Nie umiałem odejść na dłużej… Jak to się stało, że nie zwątpiłaś?
- Chodź, poznasz towarzysza mojego życia.
Pociągnęła go za rękę do innego pokoju. Był to pokoik dziecięcy. W łóżeczku spał mały chłopiec.
- Masz syna? Adoptowałaś?
- Nie. To twój syn.
- Jak to?
- No nie mów, że muszę ci tłumaczyć skąd się biorą dzieci…
- Nie, ale… Do cholery! Czemu mi nie powiedziałaś?!
- Kiedy? Jak polowałeś na lwy w Afryce ze swoją kochanką, czy jak leżałeś pijany pod mostem?
Zaczął płakać. Jak małe dziecko. Ominęły go 4 lata życia pierworodnego syna. Stracił tyle lat bez kobiety, którą kochał. Ona próbowała go pocieszyć. Spędzili kilka godzin na rozmowach, zabawie z malcem, gdy ten wstał. Tak bardzo chciał zostać. Zostać z Nimi. Najcenniejszymi skarbami jakie posiadał.
- Ale wiesz, że znowu odejdę? – spytał szeptem.
- Tak. Wiem. Ale wrócisz. Zawsze wracasz. Wracasz, bo mnie kochasz. Teraz wrócisz jeszcze szybciej…
Większość swojego życia spędziłem
w szafie. Krótkie, całkiem szczęśliwe dzieciństwo wśród
kochających ludzi, a potem ciemność. Nie rozumiałem co się
stało, co się zmieniło. Jednego dnia słońce, trawa, ciepło
pierwszych dni września, następnego kompletna pustka, zamknięta
przestrzeń. Nie mogłem się wydostać, drzwi zatrzaśnięte, w
środku szaf nie ma klamek. Na początku nie mogłem w to uwierzyć.
To się nie mogło się stać, nie mi. Ale nie można kłócić się
z rzeczywistością. Potem myślenie jak się wydostać. Ale pomysły
nie przychodziły, nawet te głupie. Zacząłem wspominać lato, to
które było cały czas świeże w mojej pamięci. Słońce i trawa,
ta z ostatnich dni. Ciepło na twarzy. Zapach jeżyn, ubrudzone nimi
twarze ludzi, których kochałem. Wspomnienia bolały, ale pozwalały
przeżyć. Uciekałem w nie, by nie pamiętać gdzie jestem.
Co jakiś czas, nie wiem nawet długi
czy krótki, ktoś otwierał szafę i wyjmował z niej na przykład
kurtki na zimę. Albo parawan i parasol przeciwsłoneczny. Na
początku próbowałem wtedy uciec, ale zawsze czyjaś brutalna ręka
wpychała mnie z powrotem i zamykała drzwi. A ja byłem zbyt słaby
z braku słońca i świeżego powietrza by próbować walczyć. Po
jakimś czasie przestałem rzucać się do wyjścia na widok światła
uchylanych drzwi. W kącie, z najrzadziej używanych ubrań zrobiłem
posłanie i próbowałem, trochę jak niedźwiedź zimę, przespać
cały ten czas. Miałem z tym problem, ale czasami się udawało.
Czasami nawet śniłem, ale nie cieszyło mnie to. W snach było tak
jak kiedyś – jasno i dobrze. Gdy budziłem się, chciało mi się
płakać. Czułem jakby ktoś mi obiecał i pokazał cukierka, a
potem okrutnie go zabrał. Wspomnienia aż tak nie bolały,
wiedziałem, że należą do przeszłości.
Nie wiem, jak długo to trwa. Po
którymś otwarciu szafy przestałem je liczyć, któreś na pewno
przespałem. Nie wiem, gdzie idą pluszaki po szafie, ale mam
nadzieję, że jest tam słońce i trawa.
Autor: MŁOTEK
Poszedłem
dziś spotkać się z Joe „Mercurym” Johnsonem, byłym żołnierzem
SJWWKB (Specjalnej Jednostki Wojskowej Wielmożnego Księcia
Burgundii), aby opowiedział o wydarzeniach sprzed ćwierć wieku,
kiedy to nasz W. Książę mając niespełna dziewięć lat zasiadł
dopiero co na tronie. Joe nie wygląda na typowego „byłego
wojskowego”. Nie brakuje mu żadnej części ciała, nie jest
również wybitnie umięśniony. Na opalonej jak reszta ciała głowie
dredy, kozia bródka, lewa ręka cała pokryta tatuażami z oddali
wydaje się być fioletowo-granatowa. Dosiadam się do niego w tanim
barze „Billinger's Eye”. Wymieniamy się uprzejmościami. Zamawia
nam po piwie i sam zaczyna temat.
-
Byłem wtedy świetnym okazem dwudziestoletniego Burgundczyka:
zdrowy, wysportowany chłop, wiecznie palący papierosa; pracowity,
zdyscyplinowany żołnierz. Służyłem u Oficera Grabnoa, kiedy po
testach wewnętrznych i zaskakująco wysokich wynikach zostałem
przeniesiony do SJWWKB - mówi to wszystko jednym tchem. Zapalam
papierosa i sam chcę go jednym poczęstować.
-
Dzięki, ale już nie palę. Po wydarzeniach pod Silent Hill
rzuciłem. Wiedziałeś, że Silent Hill nazywane kiedyś było
Wzgórzem Życia? Ale potem przyszliśmy tam my. To była moja
pierwsza akcja w tej jednostce. Pogoda nam dopisała. Świeciło
słońce, ale nie było zbyt gorąco, wiał też lekki wiater. Całym
oddziałem czekaliśmy na tym właśnie wzgórzu, ukryci wśród
krzaków, na kolejne rozkazy. Otaczał nas las, ale kawałek za
wzgórzem rozdzielał się on tworząc polanę w kształcie szeroko
rozwartego oka. To właśnie tam miała zostać zesłana paczka.
Kiedy wreszcie wylądowała usłyszeliśmy raport od Ridley'a, w
jednostce to jemu przypadła fucha obserwowania wszystkiego przez
lornetkę. Powiedział: „Chłopaki, ja pierdolę, to jakaś stara
szafa! Czekaliśmy tu na jakąś starą szafę!”. Był takim samym
świeżakiem jak ja. Nie domyślał się, że zapewne chodziło o jej
zawartość i jak to miał w zwyczaju jeśli coś mu nie pasowało to
musiał głośno informować o tym cały świat. Dowódca uciszył go
jednym, zimnym spojrzeniem. Jego krótkofalówka zaskwierczała. Po
chwili usłyszeliśmy przekaz. Przesyłkę mieliśmy zdjąć z polany
dopiero po zmroku. Do tej pory musiała zostać nietknięta.
Dostaliśmy jeden rozkaz: „Do czasu następnego przekazu strzelać
we wszystko co zbliży się do szafy. Bez odbioru.” Tak też
zrobiliśmy. Przez kilka pierwszych godzin, mój kumpel, Johnatan
miał na koncie jedną sarnę, niczego więcej tam nie było.
Wszystko zaczęło się dopiero po siedemnastej. Na polanę zaczęli
napływać ludzie. Stada ludzi. Każdy z nich myślał o jednym.
Każdy chciał zdobyć to co było w szafie. Ale jej zawartość
miała zostać dostarczona naszemu księciu. - dojrzałem na twarzy
Joego ironiczny uśmieszek. Dopił piwo i zamówił kolejne kufle.
Czekaliśmy na nie w milczeniu.
- I
co z nimi zrobiliście? Z tymi wszystkimi ludźmi?
-
Jak to co? Wystrzelaliśmy, tak jak kazali. Mieliśmy w oddziale
prostą zasadę, jeden strzał, jeden trup. Słyszałem od innych, że
często na akcjach zakładają się o to, kto zestrzeli najwięcej
obiektów. Tak mówili na cele. Nieważne czy byli to ludzie,
zwierzęta, samochody. Jeśli obiekt miał być zestrzelony to w
obiekt strzelano. Żołnierz z najsłabszym wynikiem stawiał każdemu
po kolejce, a potem fundował wygranemu tyle alkoholu aż ten się
schlał. Była to dla nich swego rodzaju zabawa. Z początku stałem
jak wryty słysząc ich okrzyki radości, śmiechy i docinki. Ale po
chwili dołączyłem się do gry. W końcu zadanie to zadanie, a przy
okazji nie miałem zamiaru stawiać wódy innym. Obiekty padały jak
muchy, jeden po drugim. Gdybyś widział kiedyś coś takiego.
Następna fala ludzi wbiegała na polanę, po dywanie stworzonym z
ciał swoich poprzedników - jego głos nie wyraża żadnych emocji.
Ani strachu, ani obrzydzenia, ani radości... - Uzupełniali w nim
luki swoimi cielskami. Byli jak cegły i zaprawa dla budowniczych,
czyli nas. Żebyś ty to widział... - przymyka oczy. Wydaje się
rozkoszować wspomnieniami.
-
Wreszcie, o dwudziestej, godzinę przed zachodem słońca liczba
nadchodzących obiektów zaczęła maleć. Z początku nie było
żadnej różnicy, ale już po chwili, między pojedynczymi strzałami
słychać było ogarniającą wszystko dookoła ciszę. Żadnych
zwierząt. Nic. I tak właśnie zostało do dziś. Wszystkie żywe
istoty stamtąd uciekły. Od tego dnia nazywano to miejsce Cichym
Wzgórzem. Powoli się ściemniało. Nawet nasze strzały ucichły.
Wśród tej ciszy każda sekunda trwała tyle co trzy. Krótkofalówka
odezwała się powtórnie. Mieliśmy zejść do szafy przepakować
jej zawartość do naszych plecaków i wracać do bazy. Zbiegliśmy
na polanę. Przystanęliśmy przy szafie i rozległy się strzały.
Nie mieliśmy czasu aby zareagować. Padłem plackiem na ziemię.
Byliśmy totalnie odsłonięci. Ktoś z naszych odpalił niebieską
racę i wszystko tak samo szybko jak się zaczęło ucichło. Wiesz
kto nas ostrzelał? Nasi! Nasi w nas strzelali! Drugi oddział z
takimi samymi rozkazami jak my pilnował równiny po przeciwległej
stronie. Strzelali do nas bo mieli takie rozkazy. Dopiero ta raca
uświadomiła im, że celują w swoich. Wszyscy z oddziału byli
martwi albo ranni. Ridley dławiąc się swoją krwią próbował
przytrzymać rękoma wylatujące z niego wnętrzności. Jedna seria z
karabinu rozpruła mu cały brzuch. A miał dziś wieczorem schlać
się za nas wszystkich, w końcu zestrzelił najwięcej obiektów. A
tu takie gówno. Podszedłem do niego. Powiedział, w sumie to
wycharczał coś o tym żebym mu pomógł. Tylko że nie było jak.
Chłopak umierał i dobrze o tym wiedział. Wyciągnąłem mój
pistolet, przyłożyłem mu do czoła. Przeżegnał się, chwyciłem
go za rękę i … - Joe milknie, a po jego policzku spływa
pojedyncza łza. - i strzeliłem. Z całego oddziału przeżyłem
tylko ja i połowa dowódcy, górna połowa. Nogi miał całkowicie
poszarpane. Drugi oddział, ten, który nas ostrzelał wybiegł na
polanę. Zaczęli nas przepraszać i opatrywać, ale zdało się to
na nic. Byli naprawdę sprawnymi strzelcami. Ich dowódca nie
zapomniał o głównej części zadania. Podszedł do szafy, aby ją
otworzyć.- Joe wykańcza trzeci kufel i wstaje od stołu, podchodzi
do wyjścia.- Wiesz co było w środku? Żołnierzyki. Duże,
ołowiane żołnierzyki dla naszego Wielmożnie Zasranego Księcia! -
wykrzyczał, po czym wyszedł trzaskając tak mocno drzwiami, że
pękły w pionie. W całym barze zapanowała cisza. Jedynym dźwiękiem
poza melodią dobywającą się z radyjka było łkanie Joego
kulącego się na tarasie.
Autor: PUDEL
- Kochanie?
Zamknęła książkę, zdjęła
okulary, i z cichym westchnieniem podniosła się z łóżka.
- Kochanie?
- Już idę! - krzyknęła, zakładając
pantofle. Swobodnym, pełnym gracji krokiem weszła do przedpokoju.
On stał przy szafie, przekładając wszystkie rzeczy z miejsca na
miejsce - jakby czegoś szukał. Usłyszał ją i obrócił się.
Jego oczy roześmiały się na jej widok - jak zawsze.
- Słucham? - uśmiech.
- Gdzie się podziały wszystkie moje
koszule?
Zmarszczyła czoło.
- Które? Przecież masz ich... -
chwila zastanowienia. - Ach, 'te' koszule? Wyrzuciłam.
Westchnął.
- Przecież prosiłem cię, żebyś tak
nie robiła...
Uśmiech.
- Gdybym pytała o każdą rzecz,
musiałabym zostawić wszystko - wiesz, jak bardzo się do nich
przywiązujesz. Dużo łatwiej było się ich po prostu pozbyć.
Poczuła się głupio. Męczyły ją
takie chwile - byłaby dużo szczęśliwsza, gdyby potrafił czasem
zająć się prostymi, codziennymi problemami - odłożyć na chwilę
przeszłość i przyszłość, a skupić się na teraźniejszości.
Czasami - tłumaczyła sobie - pogoń za wielkim sukcesem, rysującym
się od dawna gdzieś na horyzoncie sprawia, że człowiek gubi się
w tym, co jest najbliżej.
Gdy kiedyś mu o tym powiedziała,
uśmiechnął się po swojemu i mruknął - "Horyzont ma to do
siebie, że jest blisko tylko wtedy, kiedy człowiek leży twarzą w
błocie".
- Powiesz coś?
- Nie, w porządku, naprawdę. Może
pójdziemy na spacer?
- Przecież znasz się na zegarku -
uśmiech. - Jest po jedenastej. W nocy!
Odpowiedział uśmiechem.
- I co z tego?
- Wiesz przecież. Mieszkamy w centrum
miasta - czasami aż za łatwo oberwać.
- Och, przestań... - mruknął. -
Gdybyśmy mieszkali w lesie, bałabyś się dzików, kozic w górach,
a nad morzem pralek.
Zaśmiała się. Lubił surrealistyczne
żarty - często kalecząc je na sposoby, o jakich nie śniło się
najodwżniejszym z filozofów. To, że ją bawiły, prawdopodobnie
nie świadczyło dobrze o jej zdrowiu psychicznym - ale było w nim
coś, co nie pozwalało się tym przejmować.
- Ja nie idę. Jak chcesz, droga wolna.
Ja pójdę spać.
Może zabrzmiało to zbyt
agresywnie?
Westchnął. Od kilku miesięcy miała wrażenie, że usycha. Zapytany, zawsze odpowiadał, że tęskni za wolnością. Wiele razy próbował jej wyjaśnić, o co mu chodzi, ale jeszcze mu się nie udało. Pragnął biegać pod wiatr, wierzyć w lepszą przyszłość, zmieniać świat. Cokolwiek to znaczy. W jego wypowiedziach zawsze brakowało jednego, dość kluczowego elementu - konkretów.
Westchnął. Od kilku miesięcy miała wrażenie, że usycha. Zapytany, zawsze odpowiadał, że tęskni za wolnością. Wiele razy próbował jej wyjaśnić, o co mu chodzi, ale jeszcze mu się nie udało. Pragnął biegać pod wiatr, wierzyć w lepszą przyszłość, zmieniać świat. Cokolwiek to znaczy. W jego wypowiedziach zawsze brakowało jednego, dość kluczowego elementu - konkretów.
Chciała, żeby było mu lepiej, dawała
z siebie wszystko, by tylko poprawić mu humor - a on nic sobie z
tego nie robił. Uciekł w nałóg - tonął w przeszłości, nic już
nie znaczących wspomnieniach, nostalgicznej wizji tego, co już
było.
Rzadko wychodził z domu, znajomym i
gościom dawał do zrozumienia, że nie ma ochoty rozmawiać. Często
zastanawiała się, czy powinna częściej z nim zostawać, czy może
jednak częściej wychodzić. Zazwyczaj zostawała.
Uśmiechnął się.
- Dobrze, obędę się bez spaceru.
Kiedy ostatnio widziała go
szczęśliwym? To musiał być majowy wyjazd w góry. Dała się
namówić na trzy dni błąkania się bez przemyślanej trasy, a
nawet określonego celu - tylko po to, żeby być razem. Długo ją
przekonywał do tego, żeby nie planowała ani minuty, ale udało mu
się. I wyglądał z tym przecudownie.
To wszystko przez przeszłość. To
wszystko przez irracjonalną nostalgię. Bała się pomysleć o tym
wprost, ale dokładnie tak to widziała. Każdy stary ciuch wyrzucony
z szafy był próbą uwolnienia go od jakiegoś wspomnienia, bólu
związanego z tym, co minęło.
- Kochanie? - uśmiechnęła się do
niego.
Skinął głową.
- Ta koszula, którą masz na sobie...
Wygląda jak szmata. Może ją też wyrzucisz?
- Przecież...
- Nie przecieżuj mi, dobrze? - było
jej ciężko. Ale to jedyna droga. - Masz mnóstwo innych w szafie.
Może po prostu zaczniesz się zżywać z nimi?
- Po to, żebyś je też wyrzuciła?
- Zachowujesz się, jakby miały
uczucia. Nie potrafię na ciebie patrzeć, kiedy chodzisz w takich
łachach.
Chyba wreszcie do niego trafiła.
Westchnął i zdjął ją. Złapał worek pełen śmieci leżący
obok szafy i wyjął klucze z szuflady.
- Masz rację. Zaraz wracam.
Wyszedł na klatkę schodową i
westchnął raz jeszcze. Zbiegł po schodach. Wyszedł na podwórko i
przystanął przed kontenerem. Bezmyślnie wrzucił worek i zaczął
się zastanawiać. Nad wszystkim, co go dotąd spotkało.
Spojrzał na okna swojego
mieszkania.
Założył koszulę, wyrzucił
klucze do kontenera i pobiegł przed siebie.
To najlepszy z kierunków.
Ciągle bolało.
Ale poczuł się trochę lżej.