poniedziałek, 25 listopada 2013

MOTYW XI - SZAFA

Bez ględzenia.


Autor: M

Stresował się. Bardzo. Chyba nigdy w życiu nie czuł takiego stresu. Uginały się pod nim kolana. Wszedł do budynku i nacisnął guzik windy. Czekał. Sekundy mijały powoli niczym godziny. Wszystko wracało. Wszystkie wspomnienia. I złe, i dobre. Ale głównie dobre. Ile to już minęło od ich ostatniego spotkania? Pięć lat? Pięć długich lat odkąd pożegnał Ją po wspólnie spędzonej nocy w pokoju hotelowym. Ich drogi zawsze się rozchodziły. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Drzwi windy rozsunęły się. Wszedł i drżącymi palcami nacisnął guzik z napisem „APARTAMENT”. Zautomatyzowana winda zażądała wprowadzenia kodu. Ach, no tak, kod. Podała mu jakiś kod… Ale jaki? Zaraz, zaraz… Tak! „1111”! Zawsze używała najprostszego kodu, którego nikt nie potrafił rozgryźć. Sprawiało Jej to tyle radości. Winda szarpnęła w górę. Znowu czas płynął wolniej niż kiedykolwiek. Serce waliło mu młotem, a żołądek podchodził do gardła. Myśli wirowały chaotycznie. Nagle winda zatrzymała się. Metalowe drzwi rozsunęły się i oślepiło go wnętrze jasnego przedpokoju.  
- Witaj!  
Stanęła przed nim. Nic się nie zmieniła. Wciąż niższa od niego i z tym samym uśmiechem w oczach. Jedynie co była jeszcze chudsza, włosy miała dłuższe, a na twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki mimiczne.
- Cz… Cz… Cześć… - odparł skrępowanie.
- Te kwiaty… To dla mnie?
Kwiaty? Jakie kwiaty? Ach! Kwiaty! Głupi, zapomniał o bukiecie, który nerwowo trzymał w dłoni.
- T.. Tak, proszę… - niezdarnie podał Jej kwiaty.
- Dziwne, nigdy nie kupiłeś mi kwiatów, nawet jak Cię o to prosiłam. – uśmiechnęła się i zanurzyła nos w pąkach herbacianych róż. – Nie stój tak. Wejdź dalej. Nie bój się mnie, przecież Cię nie ugryzę.
Zawsze. Zawsze tak do niego mówiła jak chciała się spotkać. Poszedł za Nią do kuchni otwartej na salon. Mieszkanie było duże, przeszklone i słoneczne. Promienie odbijały się od jasnych mebli i tworzyły niezwykle pogodny nastrój, przechodząc przez szklane wazony i kwietniki. To mieszkanie idealnie do Niej pasowało.  
- Napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty?
- Herbaty.
- Smakowa, czarna, zielona, biała, czerwona?
- Sama zdecyduj.
- No ty jak zwykle.
Obserwował Jej ruchy. Jak zwykle pełne gracji. Nie poruszała się po kuchni jak każdy zwykły człowiek, Ona tańczyła.  
- Nie zmieniłaś się, tyle lat…
- A tam, przytyłam, postarzałam się.
Śmiała się. Perliście jak zazwyczaj. Czemu był taki ślepy przez tyle lat? Zawsze, gdy się pojawiała w jego życiu, zakochiwał się na nowo. Czemu ich drogi się rozchodziły? Tego nie umiał wyjaśnić. Był wędrowcem. Nadal nie znalazł swojego miejsca na ziemi. Różne kobiety, różne miejsca zamieszkania, różne podróże, różne zainteresowania. A Ona zawsze pokornie czekała, aż ich drogi ponownie się splotą. A po jakimś czasie znów znikał. I tak przez ostatnie piętnaście lat, gdy to po raz pierwszy się spotkali. Mimo tego, że obydwoje byli już dobrze po trzydziestce, On za każdym razem widział w Niej tą cudowną siedemnastoletnią dziewczynę, a sam czuł się jak ledwo dwudziestoletni szczeniak. Zawsze żył z wyrzutem sumienia. Zawsze winił się za ból jaki jej sprawiał, gdy znikał.
- O czym myślisz? – spytała stawiając przed nim herbatę.
- O… Nas…
- Hmm…
- Jak Ty to robisz? Czemu masz do mnie tyle cierpliwości? Czemu zawsze jesteś obok jak pojawiam się znikąd? Jak przetrzymujesz ból, gdy znikam?
- Liczyłam bardziej na „Hej, co robiłaś przez ostatnie pięć lat? Co porabiałaś, gdy ja zabawiałem się w swoje szukanie szczęścia?” Ale okej.
- Co robiłaś przez ostatnie pięć lat? Znowu byłaś sama? Bez nikogo u boku?
- Nie. Mam kogoś.  
- Och…
- Zaskoczony?
Po raz pierwszy… Nie spodziewał się… Zawsze była samotna. Wierna. Tak jakby czekała na Jego powrót do domu.
- No troszkę…
- Chcesz wiedzieć jak to przetrzymałam?
- …
- Chodź.
Wstała i pociągnęła go za rękę.
Weszli do sypialni. Różniła się od reszty pomieszczeń. Była przytłaczająca. Ciężkie drewniane meble, ogromne łoże, indiańskie totemy i łapacze snów na ścianach. Nad łóżkiem wisiał ICH obraz. Dwa Anioły. To pomieszczenie było strasznie ciemne. Tak bardzo nie pasowało to do Jego małej kobietki.  
- Usiądź.
Popchnęła Go w stronę łóżka. Siadł posłusznie. Sama wyjęła z biurka kluczyk i otworzyła ogromną szafę stojącą naprzeciwko łóżka. Spodziewał się zobaczyć pełno ubrań, a zamiast tego zobaczył prawie pustą szafę w której stało tylko jedno pudło. Wzięła je ostrożnie i usiadła obok niego.
- Pytałeś jak… Jak to się dzieję, ze mam siłę, że nadal trwam mimo twojej nieobecności. Ty znikasz, a ja jestem i musze żyć dalej. Zamykam się tu wieczorami, otwieram szafę swoich wspomnień, wyjmuję to pudło i przypominam sobie. Tu jest wszystko. Wszystkie prezenty i rzeczy, które mają z tobą związek. Siadam. Puszczam „nasze” piosenki, czytam moje pamiętniki, dotykam biżuterii, ubrań, kamyków, misia. Wszystkiego. Każdy przedmiot w tym pudle ma osobną historię. To odrębne wspomnienia. Najpiękniejsze jakie nam się zdarzyły. Nie pamiętam tych bolesnych. Najpierw sobie przypominam, a potem zapominam, ze istniejesz. Bo wiem, że wrócisz. Ty zawsze wracasz. Jak bumerang.
- Ale… Zawsze to było kilka miesięcy… Maksymalnie rok… Nie umiałem odejść na dłużej… Jak to się stało, że nie zwątpiłaś?  
- Chodź, poznasz towarzysza mojego życia.
Pociągnęła go za rękę do innego pokoju. Był to pokoik dziecięcy. W łóżeczku spał mały chłopiec.
- Masz syna? Adoptowałaś?
- Nie. To twój syn.
- Jak to?
- No nie mów, że muszę ci tłumaczyć skąd się biorą dzieci…
- Nie, ale… Do cholery! Czemu mi nie powiedziałaś?!
- Kiedy? Jak polowałeś na lwy w Afryce ze swoją kochanką, czy jak leżałeś pijany pod mostem?
Zaczął płakać. Jak małe dziecko. Ominęły go 4 lata życia pierworodnego syna. Stracił tyle lat bez kobiety, którą kochał. Ona próbowała go pocieszyć. Spędzili kilka godzin na rozmowach, zabawie z malcem, gdy ten wstał. Tak bardzo chciał zostać. Zostać z Nimi. Najcenniejszymi skarbami jakie posiadał.  
- Ale wiesz, że znowu odejdę? – spytał szeptem.
- Tak. Wiem. Ale wrócisz. Zawsze wracasz. Wracasz, bo mnie kochasz. Teraz wrócisz jeszcze szybciej…




Autor: KRASNOLUD

Większość swojego życia spędziłem w szafie. Krótkie, całkiem szczęśliwe dzieciństwo wśród kochających ludzi, a potem ciemność. Nie rozumiałem co się stało, co się zmieniło. Jednego dnia słońce, trawa, ciepło pierwszych dni września, następnego kompletna pustka, zamknięta przestrzeń. Nie mogłem się wydostać, drzwi zatrzaśnięte, w środku szaf nie ma klamek. Na początku nie mogłem w to uwierzyć. To się nie mogło się stać, nie mi. Ale nie można kłócić się z rzeczywistością. Potem myślenie jak się wydostać. Ale pomysły nie przychodziły, nawet te głupie. Zacząłem wspominać lato, to które było cały czas świeże w mojej pamięci. Słońce i trawa, ta z ostatnich dni. Ciepło na twarzy. Zapach jeżyn, ubrudzone nimi twarze ludzi, których kochałem. Wspomnienia bolały, ale pozwalały przeżyć. Uciekałem w nie, by nie pamiętać gdzie jestem.
Co jakiś czas, nie wiem nawet długi czy krótki, ktoś otwierał szafę i wyjmował z niej na przykład kurtki na zimę. Albo parawan i parasol przeciwsłoneczny. Na początku próbowałem wtedy uciec, ale zawsze czyjaś brutalna ręka wpychała mnie z powrotem i zamykała drzwi. A ja byłem zbyt słaby z braku słońca i świeżego powietrza by próbować walczyć. Po jakimś czasie przestałem rzucać się do wyjścia na widok światła uchylanych drzwi. W kącie, z najrzadziej używanych ubrań zrobiłem posłanie i próbowałem, trochę jak niedźwiedź zimę, przespać cały ten czas. Miałem z tym problem, ale czasami się udawało. Czasami nawet śniłem, ale nie cieszyło mnie to. W snach było tak jak kiedyś – jasno i dobrze. Gdy budziłem się, chciało mi się płakać. Czułem jakby ktoś mi obiecał i pokazał cukierka, a potem okrutnie go zabrał. Wspomnienia aż tak nie bolały, wiedziałem, że należą do przeszłości.
Nie wiem, jak długo to trwa. Po którymś otwarciu szafy przestałem je liczyć, któreś na pewno przespałem. Nie wiem, gdzie idą pluszaki po szafie, ale mam nadzieję, że jest tam słońce i trawa.



Autor: MŁOTEK

Poszedłem dziś spotkać się z Joe „Mercurym” Johnsonem, byłym żołnierzem SJWWKB (Specjalnej Jednostki Wojskowej Wielmożnego Księcia Burgundii), aby opowiedział o wydarzeniach sprzed ćwierć wieku, kiedy to nasz W. Książę mając niespełna dziewięć lat zasiadł dopiero co na tronie. Joe nie wygląda na typowego „byłego wojskowego”. Nie brakuje mu żadnej części ciała, nie jest również wybitnie umięśniony. Na opalonej jak reszta ciała głowie dredy, kozia bródka, lewa ręka cała pokryta tatuażami z oddali wydaje się być fioletowo-granatowa. Dosiadam się do niego w tanim barze „Billinger's Eye”. Wymieniamy się uprzejmościami. Zamawia nam po piwie i sam zaczyna temat.

- Byłem wtedy świetnym okazem dwudziestoletniego Burgundczyka: zdrowy, wysportowany chłop, wiecznie palący papierosa; pracowity, zdyscyplinowany żołnierz. Służyłem u Oficera Grabnoa, kiedy po testach wewnętrznych i zaskakująco wysokich wynikach zostałem przeniesiony do SJWWKB - mówi to wszystko jednym tchem. Zapalam papierosa i sam chcę go jednym poczęstować.

- Dzięki, ale już nie palę. Po wydarzeniach pod Silent Hill rzuciłem. Wiedziałeś, że Silent Hill nazywane kiedyś było Wzgórzem Życia? Ale potem przyszliśmy tam my. To była moja pierwsza akcja w tej jednostce. Pogoda nam dopisała. Świeciło słońce, ale nie było zbyt gorąco, wiał też lekki wiater. Całym oddziałem czekaliśmy na tym właśnie wzgórzu, ukryci wśród krzaków, na kolejne rozkazy. Otaczał nas las, ale kawałek za wzgórzem rozdzielał się on tworząc polanę w kształcie szeroko rozwartego oka. To właśnie tam miała zostać zesłana paczka. Kiedy wreszcie wylądowała usłyszeliśmy raport od Ridley'a, w jednostce to jemu przypadła fucha obserwowania wszystkiego przez lornetkę. Powiedział: „Chłopaki, ja pierdolę, to jakaś stara szafa! Czekaliśmy tu na jakąś starą szafę!”. Był takim samym świeżakiem jak ja. Nie domyślał się, że zapewne chodziło o jej zawartość i jak to miał w zwyczaju jeśli coś mu nie pasowało to musiał głośno informować o tym cały świat. Dowódca uciszył go jednym, zimnym spojrzeniem. Jego krótkofalówka zaskwierczała. Po chwili usłyszeliśmy przekaz. Przesyłkę mieliśmy zdjąć z polany dopiero po zmroku. Do tej pory musiała zostać nietknięta. Dostaliśmy jeden rozkaz: „Do czasu następnego przekazu strzelać we wszystko co zbliży się do szafy. Bez odbioru.” Tak też zrobiliśmy. Przez kilka pierwszych godzin, mój kumpel, Johnatan miał na koncie jedną sarnę, niczego więcej tam nie było. Wszystko zaczęło się dopiero po siedemnastej. Na polanę zaczęli napływać ludzie. Stada ludzi. Każdy z nich myślał o jednym. Każdy chciał zdobyć to co było w szafie. Ale jej zawartość miała zostać dostarczona naszemu księciu. - dojrzałem na twarzy Joego ironiczny uśmieszek. Dopił piwo i zamówił kolejne kufle. Czekaliśmy na nie w milczeniu.
- I co z nimi zrobiliście? Z tymi wszystkimi ludźmi?
- Jak to co? Wystrzelaliśmy, tak jak kazali. Mieliśmy w oddziale prostą zasadę, jeden strzał, jeden trup. Słyszałem od innych, że często na akcjach zakładają się o to, kto zestrzeli najwięcej obiektów. Tak mówili na cele. Nieważne czy byli to ludzie, zwierzęta, samochody. Jeśli obiekt miał być zestrzelony to w obiekt strzelano. Żołnierz z najsłabszym wynikiem stawiał każdemu po kolejce, a potem fundował wygranemu tyle alkoholu aż ten się schlał. Była to dla nich swego rodzaju zabawa. Z początku stałem jak wryty słysząc ich okrzyki radości, śmiechy i docinki. Ale po chwili dołączyłem się do gry. W końcu zadanie to zadanie, a przy okazji nie miałem zamiaru stawiać wódy innym. Obiekty padały jak muchy, jeden po drugim. Gdybyś widział kiedyś coś takiego. Następna fala ludzi wbiegała na polanę, po dywanie stworzonym z ciał swoich poprzedników - jego głos nie wyraża żadnych emocji. Ani strachu, ani obrzydzenia, ani radości... - Uzupełniali w nim luki swoimi cielskami. Byli jak cegły i zaprawa dla budowniczych, czyli nas. Żebyś ty to widział... - przymyka oczy. Wydaje się rozkoszować wspomnieniami.
- Wreszcie, o dwudziestej, godzinę przed zachodem słońca liczba nadchodzących obiektów zaczęła maleć. Z początku nie było żadnej różnicy, ale już po chwili, między pojedynczymi strzałami słychać było ogarniającą wszystko dookoła ciszę. Żadnych zwierząt. Nic. I tak właśnie zostało do dziś. Wszystkie żywe istoty stamtąd uciekły. Od tego dnia nazywano to miejsce Cichym Wzgórzem. Powoli się ściemniało. Nawet nasze strzały ucichły. Wśród tej ciszy każda sekunda trwała tyle co trzy. Krótkofalówka odezwała się powtórnie. Mieliśmy zejść do szafy przepakować jej zawartość do naszych plecaków i wracać do bazy. Zbiegliśmy na polanę. Przystanęliśmy przy szafie i rozległy się strzały. Nie mieliśmy czasu aby zareagować. Padłem plackiem na ziemię. Byliśmy totalnie odsłonięci. Ktoś z naszych odpalił niebieską racę i wszystko tak samo szybko jak się zaczęło ucichło. Wiesz kto nas ostrzelał? Nasi! Nasi w nas strzelali! Drugi oddział z takimi samymi rozkazami jak my pilnował równiny po przeciwległej stronie. Strzelali do nas bo mieli takie rozkazy. Dopiero ta raca uświadomiła im, że celują w swoich. Wszyscy z oddziału byli martwi albo ranni. Ridley dławiąc się swoją krwią próbował przytrzymać rękoma wylatujące z niego wnętrzności. Jedna seria z karabinu rozpruła mu cały brzuch. A miał dziś wieczorem schlać się za nas wszystkich, w końcu zestrzelił najwięcej obiektów. A tu takie gówno. Podszedłem do niego. Powiedział, w sumie to wycharczał coś o tym żebym mu pomógł. Tylko że nie było jak. Chłopak umierał i dobrze o tym wiedział. Wyciągnąłem mój pistolet, przyłożyłem mu do czoła. Przeżegnał się, chwyciłem go za rękę i … - Joe milknie, a po jego policzku spływa pojedyncza łza. - i strzeliłem. Z całego oddziału przeżyłem tylko ja i połowa dowódcy, górna połowa. Nogi miał całkowicie poszarpane. Drugi oddział, ten, który nas ostrzelał wybiegł na polanę. Zaczęli nas przepraszać i opatrywać, ale zdało się to na nic. Byli naprawdę sprawnymi strzelcami. Ich dowódca nie zapomniał o głównej części zadania. Podszedł do szafy, aby ją otworzyć.- Joe wykańcza trzeci kufel i wstaje od stołu, podchodzi do wyjścia.- Wiesz co było w środku? Żołnierzyki. Duże, ołowiane żołnierzyki dla naszego Wielmożnie Zasranego Księcia! - wykrzyczał, po czym wyszedł trzaskając tak mocno drzwiami, że pękły w pionie. W całym barze zapanowała cisza. Jedynym dźwiękiem poza melodią dobywającą się z radyjka było łkanie Joego kulącego się na tarasie.



Autor: PUDEL

- Kochanie?
Zamknęła książkę, zdjęła okulary, i z cichym westchnieniem podniosła się z łóżka.
- Kochanie?
- Już idę! - krzyknęła, zakładając pantofle. Swobodnym, pełnym gracji krokiem weszła do przedpokoju. On stał przy szafie, przekładając wszystkie rzeczy z miejsca na miejsce - jakby czegoś szukał. Usłyszał ją i obrócił się. Jego oczy roześmiały się na jej widok - jak zawsze.
- Słucham? - uśmiech.
- Gdzie się podziały wszystkie moje koszule?
Zmarszczyła czoło.
- Które? Przecież masz ich... - chwila zastanowienia. - Ach, 'te' koszule? Wyrzuciłam.
Westchnął.
- Przecież prosiłem cię, żebyś tak nie robiła...
Uśmiech.
- Gdybym pytała o każdą rzecz, musiałabym zostawić wszystko - wiesz, jak bardzo się do nich przywiązujesz. Dużo łatwiej było się ich po prostu pozbyć.
Poczuła się głupio. Męczyły ją takie chwile - byłaby dużo szczęśliwsza, gdyby potrafił czasem zająć się prostymi, codziennymi problemami - odłożyć na chwilę przeszłość i przyszłość, a skupić się na teraźniejszości. Czasami - tłumaczyła sobie - pogoń za wielkim sukcesem, rysującym się od dawna gdzieś na horyzoncie sprawia, że człowiek gubi się w tym, co jest najbliżej.
Gdy kiedyś mu o tym powiedziała, uśmiechnął się po swojemu i mruknął - "Horyzont ma to do siebie, że jest blisko tylko wtedy, kiedy człowiek leży twarzą w błocie".

- Powiesz coś?
- Nie, w porządku, naprawdę. Może pójdziemy na spacer?
- Przecież znasz się na zegarku - uśmiech. - Jest po jedenastej. W nocy!
Odpowiedział uśmiechem.
- I co z tego?
- Wiesz przecież. Mieszkamy w centrum miasta - czasami aż za łatwo oberwać.
- Och, przestań... - mruknął. - Gdybyśmy mieszkali w lesie, bałabyś się dzików, kozic w górach, a nad morzem pralek.
Zaśmiała się. Lubił surrealistyczne żarty - często kalecząc je na sposoby, o jakich nie śniło się najodwżniejszym z filozofów. To, że ją bawiły, prawdopodobnie nie świadczyło dobrze o jej zdrowiu psychicznym - ale było w nim coś, co nie pozwalało się tym przejmować.
- Ja nie idę. Jak chcesz, droga wolna. Ja pójdę spać.
Może zabrzmiało to zbyt agresywnie?
Westchnął. Od kilku miesięcy miała wrażenie, że usycha. Zapytany, zawsze odpowiadał, że tęskni za wolnością. Wiele razy próbował jej wyjaśnić, o co mu chodzi, ale jeszcze mu się nie udało. Pragnął biegać pod wiatr, wierzyć w lepszą przyszłość, zmieniać świat. Cokolwiek to znaczy. W jego wypowiedziach zawsze brakowało jednego, dość kluczowego elementu - konkretów.
Chciała, żeby było mu lepiej, dawała z siebie wszystko, by tylko poprawić mu humor - a on nic sobie z tego nie robił. Uciekł w nałóg - tonął w przeszłości, nic już nie znaczących wspomnieniach, nostalgicznej wizji tego, co już było.
Rzadko wychodził z domu, znajomym i gościom dawał do zrozumienia, że nie ma ochoty rozmawiać. Często zastanawiała się, czy powinna częściej z nim zostawać, czy może jednak częściej wychodzić. Zazwyczaj zostawała.

Uśmiechnął się.
- Dobrze, obędę się bez spaceru.

Kiedy ostatnio widziała go szczęśliwym? To musiał być majowy wyjazd w góry. Dała się namówić na trzy dni błąkania się bez przemyślanej trasy, a nawet określonego celu - tylko po to, żeby być razem. Długo ją przekonywał do tego, żeby nie planowała ani minuty, ale udało mu się. I wyglądał z tym przecudownie.

To wszystko przez przeszłość. To wszystko przez irracjonalną nostalgię. Bała się pomysleć o tym wprost, ale dokładnie tak to widziała. Każdy stary ciuch wyrzucony z szafy był próbą uwolnienia go od jakiegoś wspomnienia, bólu związanego z tym, co minęło.
- Kochanie? - uśmiechnęła się do niego.
Skinął głową.
- Ta koszula, którą masz na sobie... Wygląda jak szmata. Może ją też wyrzucisz?
- Przecież...
- Nie przecieżuj mi, dobrze? - było jej ciężko. Ale to jedyna droga. - Masz mnóstwo innych w szafie. Może po prostu zaczniesz się zżywać z nimi?
- Po to, żebyś je też wyrzuciła?
- Zachowujesz się, jakby miały uczucia. Nie potrafię na ciebie patrzeć, kiedy chodzisz w takich łachach.
Chyba wreszcie do niego trafiła. Westchnął i zdjął ją. Złapał worek pełen śmieci leżący obok szafy i wyjął klucze z szuflady.
- Masz rację. Zaraz wracam.

Wyszedł na klatkę schodową i westchnął raz jeszcze. Zbiegł po schodach. Wyszedł na podwórko i przystanął przed kontenerem. Bezmyślnie wrzucił worek i zaczął się zastanawiać. Nad wszystkim, co go dotąd spotkało.
Spojrzał na okna swojego mieszkania.
Założył koszulę, wyrzucił klucze do kontenera i pobiegł przed siebie.
To najlepszy z kierunków.

Ciągle bolało.
Ale poczuł się trochę lżej.


poniedziałek, 18 listopada 2013

MOTYW XI - ZAPOWIEDŹ

Zaczynamy drugą dziesiątkę!

Przypomnienie zasad:
- piszemy ile chcemy, o czym chcemy (może być limeryk)
- wysyłamy do dnia 24 listopada 2013, godz. 23:59
- na adres opowiadaniezmotywem@gmail.com
- motyw - SZAFA

Powodzenia!

poniedziałek, 11 listopada 2013

MOTYW X - KOT

Dziesięć to całkiem spora liczba. I - z nie do końca jasnych przyczyn - kiedy się zorientowałem, że ten głupi eksperyment motywacyjny działa już tyle czasu, poczułem się, tak trochę, w Pudlu, dumny.
Dwa opowiadania - niedużo, ale jednak radość.
Indżojcie.


Autor: KRASNOLUD

Dwa dni temu na ścianie ktoś wysprejował graffiti. Nie było specjalnie wielkie, ani kolorowe, a jednak przyciągało wzrok. Głównie dlatego, że było namalowane na jednej z czterech ścian ograniczających trawniczek, patio w środku szpitala na Pomorskiej. I nie byłoby to jeszcze aż tak dziwne, gdyby nie to, że na trawniczek nie prowadziło żadne wejście. I dla Tomka, u którego pierwszą czynnością po przebudzeniu zawsze było patrzenie w okno, była to największa tajemnica w życiu. Z pierwszego piętra mógł ją całkiem dobrze obserwować.
Nie żeby jego życie było specjalnie długie, za tydzień kończył 6 lat. I nie żeby jego życie zapowiadało się na długie – z powodu raka mózgu mógł nie dożyć urodzin.
- Witaj, młody człowieku.
Przy łóżku Tomka stał lekarz. Widać po nim było, że dopiero skończył studia. Choć starał się tryskać optymizmem, czuć było w tym fałsz. Nie wróżył chłopcu długiego życia. Nawet Tomek to dostrzegał.
- Cześć. Kto to zrobił? – spytał pokazują palcem za okno.
- Co zrobił?
- Rysunek. Nie ma wejścia, jak to zrobił?
- A... powiedz mi, co przedstawia ten rysunek?
- Nie widzisz go?
- Widzę, ale chciałbym, żebyś mi go opisał.
- To kot. Pasiasty. Ma napis. Kot kreskowy. Przez t. Z błędem. Już to wiem.
- Brawo. A, od dawna tam jest?
- Przedwczoraj się pojawił.
- Rozumiem. Powiedz mi, poza tym kotem, jak się czujesz?
Lekarz dalej pytał o to samo co zwykle. Czy boli, czy kręci się w głowie, czy czuje poprawę. Tomek nie czuł. Mdliło go po lekach, bolała głowa. I, tak naprawdę, to chciał, żeby mu wszyscy dali spokój. I żeby sprawa rysunku się wyjaśniła. To byłby dobry prezent na urodziny.
- Spyta pan o tego kota? – powiedział, gdy doktor już wychodził. Lekarz uśmiechnął się niepewnie.
- Dobrze. Spytam.
Nie spytał.

Po kolejnych dwóch dniach Tomek zobaczył żywego kota. W sumie nie do końca wyglądał na żywego, prawdziwego kota. Raczej jakby wyszedł z tego graffiti. Ale chodził, miauczał i wylizywał futro.
- Cześć synku.
- Cześć. Skąd wziął się tam ten kot?
- Kot?
- Kot. Tam chodzi. Nie widzisz?
- Ach, kot. Tak. Nie wiem. Może wszedł.
- Mamo, tam nie ma drzwi. Z góry też nie zszedł.
- Może studenci przez okno wpuścili. Nigdy nie wiadomo co im wpadnie do głowy.
- Ale po co?
- Dla zabawy.
- Nie. On nie wygląda jakby tam był dla zabawy. On ma cel.
- Dobrze, dość o kocie. Jak się czujesz?
Mama dalej pytała o to samo co zwykle. Czy nie nudzi się, czy nie boli, czy był tata z dziadkiem odwiedzić. I w sumie Tomka to głównie męczyło. Wiedział że mama chce się nim nacieszyć, jak najwięcej czasu z nim spędzić, ale chciałby porozmawiać o czymś naprawdę ważnym. Na przykład o kocie. Ale wszystkie próby dowiedzenia się czegoś kończyły się niczym.

Po kolejnych dwóch dniach kot zniknął. Zniknął też rysunek. Został tylko uśmiech przypominający uśmiech kota z Cheeshire, z filmu o Alicji w krainie czarów.
- Hej.
Tomek odwrócił się. W drzwiach stał wysoki chłopak w rozpiętym fartuchu. Pod spodem miał jakąś paskudną koszulkę.
- Ktoś ty?
- Jestem Tomek. Kartka na drzwiach mówi, że masz tak samo na imię.
- No mam. I czego ty tu?
- Mam zajęcia na parterze, po drugiej stronie patio. Zauważyłem cię w oknie. I widziałem, że też obserwowałeś tego kota.
- Widziałeś go?!
- Widziałem. Ale tylko ja. Nikt z mojej grupy. Nie wiem, skąd się tam wziął.
- Ja też nie. Chciałbym wiedzieć...
- O tak. Ja też. Nie ma drzwi, przez okno nie sposób przejść. On nawet nie wygląda jak kot.
- Wygląda jak żywy rysunek.
- Tak. Taki jak z Zaczarowanego Ołówka
- Co to jest zaczarowany ołówek?
- Nie znasz tej bajki?! O rany.
Tomek siedział u Tomka dopóki nie wyrzuciła go pielęgniarka.
Młodszy poszedł od razu spać i leżąc na łóżku myślał o kocie. Gdzie się podział? Skąd się wziął? Dlaczego wyglądał jak czarna kocia sylwetka z kodem kreskowym? Jutro urodziny, czy ktokolwiek się nim przejął?
Piętnaście lat starszy, siedząc w tramwaju, rozmyślał dokładnie w ten sam sposób.

Około północy chłopczyk obudził się i spojrzał przez okno. Zobaczył kota, z szerokim uśmiechem. W świetle gwiazd błysnął jak rogalik księżyca. Tomek zrozumiał jaki był jego cel i również się uśmiechnął.

Rankiem lekarz, który robił obchód, odkrył całkiem już zimne ciałko. Powiadomił od razu rodziców, ci dalszą rodzinę. Termin pogrzebu został ustalony na wtorek, trzy dni później. Dla wszystkich, którzy chcieliby pożegnać Tomka, choć nie spodziewano się ich wielu.
W poniedziałek pielęgniarka, która opiekowała się chłopakiem, przypomniała sobie o studencie, który pojawił się w piątek. Poczuła, że powinien wiedzieć, co się stało, nawet jeśli spotkał Tomka tylko raz. W przerwie zeszła piętro niżej, chcąc go powiadomić o wszystkim. Przed salą wykładową siedziała jakaś grupka studentów, zadziwiająco cicho.
- Przepraszam. Szukam Tomka. W piątek miał tutaj zajęcia. Chcę mu przekazać ważną wiadomość.
 - To raczej nie pyknie. Spóźniła się pani. W sobotę rano poślizgnął się na torowisku i wpadł pod tramwaj. Jego brat nam powiedział. Podobno nie było co zbierać.



Autor: PUDEL

Miau zawahał się. Nie znosił chwil, w których mglisty jeszcze pomysł na tekst zaczynał się konkretyzować, zmierzać w jasnym kierunku. Cała magia literatury zamykała się dla niego w pierwszych dziesięciu zdaniach, w pierwszych dziesięciu słowach, może nawet w pierwszych dziesięciu literach - gdy jeszcze nic nie jest pewne, gdy opowieść najbardziej jak to tylko możliwe przypomina życie.
Mogło to wynikać z tego, że - pomimo braku możliwości gry na jakimkolwiek instrumencie (jak łatwo się domyślić, posiadanie dłoni wiele ułatwia) - często czuł sie bardziej muzykiem niż literatem. Znaczenie słów od zawsze było dla niego drugorzędne - mniej ważne niż ciążenia, które zachodzą pomiędzy myślami, wyrazami, czy nawet głoskami.

Jego towarzysz zaczął się niecierpliwić.
- I co? Co dalej? - zapytał, rytmicznie uderzając długopisem o kartkę.
Miau skupił się na odpowiedzi. Po chwili z głośników rozległ się nienaturalny, monotonny, metaliczny głos.
- Poczekaj chwilę. Myślę.

Oczywiście, syntezator nie oddał irytacji, która na pewno znalazłaby się w tym zdaniu, gdyby potrafił mówić. Może to i lepiej - wiedział, że zależy 'Im' na jego umiejętnościach, ale z drugiej strony nie miał pojęcia, jak bardzo.
Dziadek twierdził, że paradoksalnie dużo łatwiej było 'Ich' zrozumieć w czasach, kiedy nie byli tak nieskończenie racjonalni. Z tego, co Miau zdołał zrozumieć, wynikało, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat na świecie zaszło wiele zmian. U ich podstawy leżała nagła i niespodziewana ewolucja wszystkich bez wyjątku ziemskich gatunków i - pośrednio z niej wynikający - rozwój technologiczny 'Ich' cywilizacji. 'Oni' absolutnie podporządkowali sobie Miau'a i jemu podobnych, w sposób, który jeszcze niedawno wydawał się niewyobrażalny. Zrobili to tylko po to, żeby rozwiązać jeden mały problem...

Nie potrafili tworzyć.

Utylitaryzm, który zaczął rządzić 'Ich' społeczeństwem, okazał się źródłem największego kryzysu, jakiego kiedykolwiek doświadczyło - surowe, praktyczne wychowanie pozbawiło ich własnej sztuki. Mogli szukać zaspokojenia tylko w dziełach przeszłości... Albo u innych, słabszych, później wykształconych ras.

Często zastanawiał się nad tym, czy ma powody do narzekania. Był dobrze odżywiony, nie cierpiał fizycznie... ale co z tego? Był samotny. Cholernie samotny. Zadbano o to, żeby nie mógł stawiać najmniejszego oporu, uciec, czy popełnić samobójstwa. I z każdym dniem, z każdym dziełem pozbawiano go ostatniej wolności, jaka mu pozostała - swobody twórczej.

- Długo jeszcze?

Nie odpowiedział.
Zawsze lubił teksty z elementami zagadki, szarady, pozostawiające wiele niewiadomych do rozstrzygnięcia. Kochał zostawiać odbiorcę z niedoborem informacji, zmuszać go do zastanowienia się, pobudzać jego kreatywność.
Odbiorcom to nie odpowiadało.

Czasami uciekał od tego świata w dziecinną wiarę w rzeczywistości równoległe, między którymi można się przemieszczać - jeśli tylko odpowiednio się tego pragnie.
Pragnął. I wierzył, że jeszcze kiedyś będzie mógł być wolny.


- Wyrzuć to, zaczynamy od nowa - syntezator wygłosił jego myśl.

Dozorca warknął. Po chwili namysłu zmiął kartkę i wyrzucił ją do kosza.
- Mów.

- "Szukał odpowiedzi we wszystkich niewłaściwych miejscach. Wreszcie zgubił nawet pytanie..."
Dekalog. Dekalogos. Dziesięć słów.

Dozorca wydawał się zaciekawiony, bez słowa czekał na rozwinięcie.

Minuta pełnej napięcia ciszy.

Warknięcie.
- Co dalej?
- Nic. To Wszystko.

Znów warknięcie. Wywodzący się od kota humanoid wstał i ruszył w kierunku kontenera, w którym znajdował się Miau. Czy raczej - jego mózg, połączony ze światem przy użyciu skomplikowanej, elektronicznej maszynerii.
Miau nie wiedział, że jest ostatnim świadomym przedstawicielem rasy ludzkiej.
Ale czuł, że to były jego ostatnie słowa.

poniedziałek, 4 listopada 2013

MOTYW X - ZAPOWIEDŹ

Piękna, okrągła liczba - aż człowieka duma rozpiera. Liczę na pełną mobilizację z tej okazji - i nie mogę się doczekać powodzi tekstów, która z pewnością zaleje skrzynkę.

To co zwykle:
- bez ograniczeń tematycznych, objętościowych czy jakichkolwiek innych
- deadline: niedziela 10 listopada, 23.59
- ślemy na opowiadaniezmotywem@gmail.com
- motyw, wokół którego kręci się tekst - KOT

Liczę na was!