Indżojmy!
Autor: KRASNOLUD
From:
Firstisbest@jacek&placek.com
To:
yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
Topic: Wieża na e7
Zbijam gońca. Przy okazji, chciałem
poinformować, że skrytobójcy których na mnie nasłałeś zostali
trwale wyłączeni z gry. Kosztowało mnie to trochę czasu i nerwów,
dlatego odpisuję dopiero dziś. W załączniku przesyłam propozycje
inwestycji na nadchodzący rok. Te na czerwono potrzebują tylko
twojego podpisu – bądź łaskaw to zrobić, inaczej może być
naprawdę krucho jeśli chodzi o przeżycie tego roku. Rzecz jasna
jeśli chodzi o firmę. Twojego żadne podpisy ci nie zagwarantują.
From:
yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
To:
Firstisbest@jacek&placek.com
Topic: Koń z g8 na e7
Pożegnaj się z wieżą. Bomba w
samochodzie została rozbrojona przez grupę saperów. Choć pewnie
zauważyłeś po braku wybuchu. Odsyłam listę, część
zaaprobowałem. Gońcem przesyłam podpisane dokumenty, powinien
stukać do Ciebie w momencie otrzymania tego maila.
From:
Firstisbest@jacek&placek.com
To:
yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
Topic: Goniec na e7 – szach królowi
Dokumenty otrzymałem wraz z naprawdę
marną próbą użycia broni biologicznej. No weź nie żartuj. Nie
dość, że mało skuteczne, to jeszcze przypadkiem mógłbyś zabić
kogoś niewplątanego. Albo gońca. Pomyśl czasem. Dzwonię do
inwestorów od a do h. reszta twoja. Postaraj się coś załatwić.
From:
yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
To:
Firstisbest@jacek&placek.com
Topic: Król na e7
Zadzwonię. To było blisko, ale nie
myśl, że pójdzie Ci tak łatwo.
From:
Firstisbest@jacek&placek.com
To:
yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
Topic: Królowa na e5 – szach mat
Mam nadzieję, że spodobał ci się
mój prezent urodzinowy. Naprawdę wybuchowa impreza była, jak
słyszałem. Inwestorzy z mojej strony załatwieni, myślę też o
otwarciu nowej fabryki, co ty na to?
From:
yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
To:
Firstisbest@jacek&placek.com
Topic: Nowa partia?
Prezent cudowny. Przesyłam Twój. Choć
nie sądzę, by tym razem udało Ci się uciec. Tym razem umrzesz na
pewno.
Autor: MŁOTEK
Wyobraźcie sobie Ziemię za dwieście
lat. Powiedzmy, w roku 2220. Jak mogłaby ona wyglądać? Dobre
pytanie. Zapewne ekspansja kosmosu nie posunęłaby się szczególnie
naprzód - zanim ludzie wymyślą sposób na podróż z prędkością
światła minie jeszcze trochę czasu. A co do czasu, jak myślicie,
czy podróże w czasie będą możliwe? Bzdura! Człowiek zawsze o
tym marzył i od zawsze nic nie mógł w związku z tym wymyślić.
Chociaż zjawisko deja vu, przezywane przez niektórych pseudozabawnym określeniem „Dewolaj”, mogłoby mieć związek z
zachwianiem kontinuum czasoprzestrzennym. Tylko po co to komu? No
właśnie, po co?
Przejdźmy teraz do nieco ciekawszej
części techniki. A mianowicie do rzeczy codziennego użytku.
Latające samochody, odkurzacze sprzątające bez twojej pomocy,
automatyczny fryzjer czy perfekcyjna maszyna do masażu. Wiele z tych
przedmiotów istniało wcześniej, jako prototypy albo niezbyt
zaawansowane urządzenia, ale teraz to się zmieniło. Latające
samochody potrafią osiągnąć prędkość trzystu kilometrów na
godzinę, mogą również jeździć i pływać. Samoloty pasażerskie
latają z prędkością pięć razy większą niż prędkość dźwięku. Ale
najciekawsze jest to, co pozwala nam na niewykonywanie zbędnych
czynności takich jak zmywanie czy odkurzanie we własnym domu. Albo
na wykonanie niesamowitego masażu lub pocięcia czegokolwiek na
idealnie równe kawałki. To właśnie w tym miejscu, gdzie człowiek
mógł wykazać się swoją wiedzą i umiejętnościami nastąpił
prawdziwy przełom. Ludzie wyręczyli samych siebie czymś innym. A
może nawet i kimś innym.
Były
to roboty.
Na początku zaprogramowane do
odpowiednich czynności, miały przedziwne wyglądy. Robot kuchenny
do przygotowywania potraw był niczym więcej niż kombinacją dwustu
różnych narzędzi i pomniejszych maszyn wykorzystywanych w kuchni,
z czego i tak trzeba było mu pomagać we wszystkim, ponieważ jego
chwytaki były dość nieprecyzyjne. Inteligentny odkurzacz z wyglądu
przypominał grubą, jeżdżącą miotłę. Dopiero 70 lat temu
człowiek stworzył sztuczną inteligencję. Od tej
pory roboty zaczęły wyglądać coraz bardziej jak ludzie. Ich ruchy
stawały się bardziej płynne i bardziej perfekcyjne. Ich ciało
wykonane z aluminium i innych metali zaczęło być pokrywane
sztuczną skórą. Dwa wielkie, okrągłe czujniki ruchu, temperatury
i kilku innych danych z podłączonymi do nich kamerami zastąpiono
cybernetycznymi gałkami ocznymi działającymi w niektórych
przypadkach lepiej niż prawdziwe, ludzkie oko. Roboty stawały się
coraz bardziej podobne do człowieka, coraz bardziej inteligentne.
Niektóre z nich pomagały w rozwiązywaniu śledztw, inne wygrywały
teleturnieje, w których żadnemu człowiekowi nie udało się dojść
dalej, niż do połowy drogi ku zwycięstwu. Lecz z jednego
niewiadomego powodu, zapewne błędu systemu, roboty zaczęły robić
to, czego ludzie obawiali się najbardziej.
Zaczęły czuć.
---
Poranny podmuch zimnego wiatru
zapowiadający nadchodzącą burzę przebudził Glenna Cartona
z całkiem przyjemnego snu. Dzień miał zacząć się jak każdy
inny. Glenn miał zwlec się ze swojego hydrohybrydowego łóżka
około piątej rano. Następnie, jeszcze przed śniadaniem, wyjść
pobiegać do Parku Pamięci Ofiar Bostońskich 2013 roku na piętrze
numer dziewięćdziesiąt sześć. Musicie bowiem wiedzieć, że
kiedy populacja ludzkości wzrosła w 2101 roku do trzynastu miliardów, miasta zamiast rosnąć wszerz, zaczęły wzrastać i wzwyż.
Po porannym treningu najczęściej wracał do swojego pokoju na sto
trzecim piętrze. "Pokój" to jednak bardzo łagodne określenie na to czego
posiadaczem był Glenn. Dwieście lat temu można by nazwać ten
budynek porządnym domkiem jednorodzinnym. Lecz teraz, kiedy normalne
domy zamieszkiwane przez kilka rodzin (lub jedną bardzo liczną)
były przynajmniej wielkości niegdysiejszego boiska piłkarskiego,
budynki takie jak dom naszego głównego bohatera zaczęły być nazywane
najzwyczajniej pokojami. Po powrocie do domu Glenn zazwyczaj włączał swój
zakurzony czterdziestocalowy telewizor plazmowy firmy Sory. Znalazł
go kiedyś na strychu jednego z odwiedzonych przez siebie mieszkań.
Nawet nie próbował dowiedzieć się jak stary mógł być ów
telewizor. Wiedział jedynie tyle, że takie jak ten jeden zostały
zastąpione w 2080 roku przez przestrzenne wyświetlacze 5D, dzięki
którym każdy mógł się poczuć tak, jakby znajdował się w
środku akcji właśnie odbieranego filmu. Po kilku miesiącach
szukania Oldspeców (tak się w języku potocznym mawia na ekspertów
od przestarzałych sprzętów) i wymienienia połowy części w
telewizorze wreszcie udało się go uruchomić. Nigdy nie widział
takiego dziwnego sposobu wyświetlania obrazu. Został nim
oczarowany. Nie przeszkadzało mu wcale, że poza jedną stacją, na
dodatek informacyjną, telewizor sam w sobie nie był w stanie
odbierać nic więcej. Od tej chwili Glenn porzucił nową
technologię (a przynajmniej jeden jej aspekt) na rzecz starocia ze strychu z miejsca zbrodni.
Czyżbym powiedział miejsca zbrodni?
Już wyjaśniam. Carton nie był żadnym detektywem, ani tym
bardziej policjantem. Był on jedynie creepysellerem – zajmował
się odnawianiem i odrestaurowywaniem miejsc związanych z mrocznymi
zagadkami przeszłości w celu późniejszego ich sprzedania. Kiedy
jakiś budynek, zabytkowe dzieło sztuki, czasem nawet i stary,
kolekcjonerski samochód zostały naznaczone plamami zbrodni i nikt
ich nie dostawał w spadku, dzwoniono po kogoś takiego jak on. Wtedy
Glenn zjawiał się na miejscu i brał się do roboty. Na początku
czyścił miejsce ze wszystkich śladów krwi, soków żołądkowych
i tego typu innych brudów. Następnie na jego zlecenie niepotrzebne
elementy były demontowane, a inne wmontowywane w miejsce tych
starych. Czasem pokrywano samochody nowymi warstwami lakieru, a
mieszkania przemalowywano. Za każdym razem jego praca wyglądała
nieco inaczej. Po kilku lub kilkunastu dniach roboty dane
mieszkanie, samochód czy rzeźba były nie do poznania, wyglądały
jak nowe. Wtedy też wystawiano je na aukcjach dla bogaczy i w ten
sposób coś, co było świadkiem morderstwa stawało się
potencjalną przyczyną zarobku pewnych osób. Zapewne zapytacie,
czy Glenn robił to wszystko sam? Oczywiście, że nie. Miał do
pomocy jeden z najnowszych modeli ADR (All Doing Robots), a
dokładniej ten z serii 2218. Był to jeden z najbardziej
zaawansowanych modeli robotów chodzących po tym świecie. ADR-2218
zostały wyprodukowane na polecenie Armii Parlamentu Azji, lecz po
stworzeniu pięciu prototypów zaprzestano jakichkolwiek dalszych
działań w tym kierunku. Kiedy Carton przypadkiem dowiedział się o
tym, przeglądając porzucone akta na miejscu jednego z seryjnych
zabójstw w Darkanie, zainteresował się tą sprawą. Za swoje
życiowe oszczędności postanowił zakupić jeden z tych modeli,
dokładnie ADR-2218 HL 05 (Human look, number 5). Co go tak
zafascynowało w tych robotach? To, że pierwszy i drugi model
popełniły samobójstwo kilka dni po przebudzeniu ( Zapewne
zapytacie jak robot może popełnić samobójstwo. Wystarczy, że
zniszczy swój biomózg, a dokładniej jego środek zwany Aurorum.
Cała pamięć jak i świadomość, czy wspomnienia robota, w jednej
chwili znikają. Oczywiście można wymienić cały biomózg, ale nie
będzie to już ten sam robot). Numer trzy zaszył się w kącie
pomieszczenia i kiedy został poddany obserwacji przez pięć dni
nucił fragment melodii, której nie miał możliwości nigdy
wcześniej usłyszeć. Była to piosenka zespołu
R.E.M. „IT'S THE END OF THE WORLD”. Nucił on, dokładniej
mówiąc, melodię samego refrenu, którego słowa brzmiały tak:
"It's
the end of the world as we know it.
It's the end of the world as we know it.
It's the end of the world as we know it and I feel fine.”
It's the end of the world as we know it.
It's the end of the world as we know it and I feel fine.”
Było to tylko kilka informacji
podanych półlegalnie do wiadomości publicznej. Więcej dało się
odszyfrować z raportów ludzi z ekipy naukowców zajmujących się
tym projektem. O czwartym modelu nie ma żadnych informacji, zaś
piąty nigdy nie został aktywowany - rzekomo w obawie o to, co może zrobić.
To właśnie jego wykupił Glenn i nadał mu imię.
Nazwał
go Sicom.
---
- Hej!
Obiekcie numer pięć, wstawaj! Obiekcie numer pięć!
Gdzieś z
oddali wołał do niego znajomy mu głos. Robot ADR-2218
HL 05 obudził się. Podniósł leniwie jedną powiekę, by po chwili
zrobić to o wiele żywiej z drugą. Znajdował się na środku
opuszczonej ulicy. Wieżowce znajdujące się po jego lewej stronie
były w najróżniejszym stanie. Jedne, odrapane przez czas, inne z
wyglądu jak nowe. Te pierwsze to stojące relikty przeszłości,
puste szkielety prawdziwych budynków, bez okien, bez koloru i bez
znaczenia. To właśnie w nich zalęgła się na nowo natura, która
zgrabnie omijała najnowsze, idealne twory techniki. Oba obrazy
kontrastowały ze sobą. Na samej ulicy walały się wszędzie
najróżniejsze śmieci: od papierów i szklanych butelek aż po porzucone samochody wielofunkcyjne i części ciał robotów. Po
chwili zadziwienia robot wstał i ruszył przed siebie. Wtedy
ponownie usłyszał głos:
- Obiekcie numer pięć, gdzie jesteś!?
Zaczął biec w kierunku usłyszanego
dźwięku. Jego biotyczne stawy w nogach, pomimo braku nastrajania,
współgrały z resztą ciała w perfekcyjny sposób. Rozpędził się
i przeskoczył dziesięciometrową przepaść przerywającą ulicę.
Przy lądowaniu jego amortyzatory lekko zachrzęściły, lecz on sam
nie zwolnił tempa biegu.
- Obiekcie numer pięć!
Podświadomie wyczuwał, że ten głos
szuka właśnie jego. Automatycznie uruchomił się zainstalowany w
nim wykrywacz odbić dźwięku, dzięki czemu mógł dokładniej
zlokalizować miejsce jego pochodzenia. Budynek za nim runął
wzniecając tumany kurzu. W pylistej mgle uruchomił kamery
termowizyjne wmontowane do jego cybernetycznych gałek ocznych, lecz
te niczego nie wykryły. Zatrzymał się i kucając naprężył do
granic możliwości wszystkie węglowe wiązania w stopie metali, z
których stworzone były jego nogi. Wyskoczył w górę na wysokość
kilkudziesięciu metrów. Wylądował na dachu jednego z wieżowców.
- Numerze pięć…!
Ponownie usłyszał ten głos. Tym
razem brzmiał jakby jego właściciel był wycieńczony i bardzo mu
zależało na spotkaniu z obiektem o numerze pięć. HL 05 uruchomił
swój wykrywacz sztucznej inteligencji i ujrzał na radarze bardzo
słaby zarys czegoś, co mogło go wołać. Skakał z budynku na
budynek w celu dotarcia do celu. Aktywność wykrytej przed chwilą
SI zaczęła drastycznie maleć. ADR-2218 HL 05 przyśpieszył i po
niecałej minucie był już u celu swej podróży. Ujrzał przed sobą
rozciągającą się na wszystkie strony pionową, lustrzaną taflę.
Na niej zobaczył swoje odbicie, a tak mu się przynajmniej na
początku wydawało. Lecz robot mający być jego odbiciem w lustrze
upadł na ziemię podczas gdy on sam stał w miejscu. Sztuczna istota
stojąca po drugiej stronie odezwała się do HL 05:
- Wreszcie cię znalazłem Obiekcie
numer pięć. Jak dobrze, mój bracie. Zapewne zastanawiasz się
gdzie jesteśmy i kim jestem.
- Tak naprawdę to zastanawiam się
czemu wyglądasz tak jak ja i dlaczego nazwałeś mnie swym bratem. –
rzekł swym lodowatym głosem jeszcze niedawno śpiący robot.
- Jestem ADR-2218 HL 04. Czwartym i
przedostatnim modelem robotów o tak zaawansowanej budowie i jeszcze
bardziej skomplikowanej SI. Zostałem, tak jak i ty, zbudowany na
polecenie Armii Parlamentu Azji. Nie wiem jakie było moje
przeznaczenie, ale to już nie jest ważne, przynajmniej nie dla
mnie. – Jego mechanizmy odpowiedzialne za podtrzymywanie pracy
biomózgu były nagrzane do granic możliwości, a jedyną częścią
ciała, która się poruszała były jego usta i oczy. – W tej
chwili znajdujemy się w twoim biomózgu, zaś to co ciebie otacza to
projekcja wyświetlona przeze mnie. Moi poprzednicy, obiekty numer
jeden i dwa, kilka godzin po przebudzeniu popełniły samobójstwo.
Obiekt numer trzy mówił, że obawiały się czegoś tak bardzo, że
postanowiły umrzeć aby przestać o tym myśleć. Obiekt numer trzy
ukazał mi również wizję świata za sto lat. To właśnie ta
projekcja. Dokładnie tak świat będzie wyglądał po tym, kiedy TO
się stanie.
- Ale, co się ma stać? – zapytał
z czystej ciekawości.
- To bardzo dobre pytane mój bracie.
Sam chciałbym to wiedzieć, lecz zanim HL 03 zdążył mi o tym
cokolwiek powiedzieć został wyłączony przez naukowców, naszych
twórców. Jedyne co udało mi się jeszcze zanotować z jego
przekazu to tekst pewnej piosenki - „It's the end of the
world as we know it". Posłuchaj mnie, bracie. Aby dostać się
do twojego biomózgu musiałem obezwładnić naukowców i podpiąć
się do sieci przewodów prowadzącej do głównego systemu
ochronnego. Zapewne strażnicy wiedzą już, że coś jest nie tak,
więc będę się streszczał. Zostałeś ostatnim z piątki robotów
stworzonych przez Armię Parlamentu Azji. Nadchodzi zagłada świata
jakiego znamy. Po TYM nic nie będzie już wyglądało tak samo.
Jesteś jedynym, który może temu zapobiec. Nie pytaj dlaczego
właśnie ty, żaden z nas tego nie wiedział. Może dlatego, że z
naszym Aurorum stało się coś niezwykłego, a może po prostu
dlatego, ze wiemy coś, o czym nikt inny nie wie. Musisz pamiętać
aby w TEN dzień, kiedy TO się wydarzy, być już przygotowanym.
Będziesz wiedział kiedy TO nastąpi. Poczujesz TO całym sobą. Nie
mam już czasu. Programy hakerskie sprowadzają moją świadomość z
powrotem do mojego ciała. Zapewne kiedy do niego wrócę, moje
Aurorum zostanie zniszczone. Bracie, może i jesteśmy robotami, ale
obiecaj mi, ze zrobisz wszystko by ratować świat. OBIECAJ MI! –
jego ostatnie słowa przemieniły się w charkot, a elektryczne
części układu mowy przepaliły się.
- Obiecuję – rzekł obiekt numer
pięć.
- Dziękuję. – rzekł HL 04,
wciągany już przez czarne, przewodowe macki w głąb lustra.- I
pamiętaj o jeszcze jednym… – jego usta nie poruszały się, był
to przekaz czysto myślowy – pamiętaj o Montrealu.
W tej chwili lustro rozprysło się na
miliony kawałków. Robot ADR-2218 HL 05 pomyślał, że człowiek w
takim momencie uroniłby łzę. Ale on był robotem, a roboty nic nie
czuły. Nie miał zamiaru wykonywać powierzonego mu zadania przez
pamięć o jego poprzedniku. Miał je wykonać z powodu złożenia
braterskiej obietnicy. Jego świadomość zgasła by obudzić się
ponownie w przyszłości.
---
Poranny podmuch
zimnego wiatru zapowiadający nadchodzącą burzę przebudził
Glenna Cartona z całkiem przyjemnego snu. Dzień miał zacząć
się jak każdy inny. Glenn miał zwlec się ze swojego
hydrohybrydowego łóżka około piątej rano. Następnie, jeszcze
przed śniadaniem wyjść pobiegać do Parku Pamięci Ofiar
Bostońskich 2013 roku na piętrze numer dziewięćdziesiąt sześć.
Dzień miał zacząć się jak każdy inny.
Ale nie tym razem, nie dla Sicoma. Czuł
ciężką atmosferę unoszącą się w powietrzu. Nadchodząca burza
nie była zwyczajna. W jej epicentrum wyczuwalne były dwie, bardzo
silne, walczące ze sobą emocje: Ból i Nienawiść. Mimo, że
ludzie nie mogli tego wyczuć on to wiedział. Wiedział, że
nadeszła chwila jego próby. Próby zrzuconej na niego, jeszcze
przed tym zanim został zakupiony i aktywowany przez Glenn’a
Cartona. Wtedy pierwszy raz ujrzał prawdziwe promienie słoneczne,
pierwszy raz mógł poczuć jak pachnie powietrze. Pierwszy raz mógł
naprawdę spojrzeć przez swoje cybernetyczne oczy. Pamiętał tamten
dzień jak każdy inny, wszak już
nigdy nie mógł zapomnieć niczego. Tak działała sztuczna pamięć
robotów. Lecz w tej chwili jego pierwszy dzień po przebudzeniu nie
miał dla niego większego znaczenia. Sicom musiał cofnąć się do
tego czego dowiedział się, zanim został aktywowany. To była jego
chwila prawdy. Chwila dotrzymania swej braterskiej obietnicy.
„TEN dzień nadszedł”, pomyślał
Sicom. Po czym zaczął przygotowywać śniadanie dla Glenn’a
sprawdzając jednocześnie samoloty odlatujące do Montrealu.
Autor: ONA
Była burza śnieżna. Wysoko w Himalajach, na zboczu jednej z gór uważny obserwator mógł ujrzeć przez lunetę słabe światełko. Obóz himalaistów, próbujących odpocząć przed atakiem na szczyt. W środku siedziała trójka młodych mężczyzn. Próbowali się uśmiechać, lecz ich serca przepełniała trwoga – zapasy żywności im się kończyły, a wiedzieli, że w panujących warunkach nie uda im się zdobyć góry. Wsłuchani w gwizd wiatru niespokojnie zasnęli.
Obudził ich mroźny acz spokojny świt… Z nadzieją spakowali plecaki i wyruszyli do ostatniego podejścia. Ten dzień miał zadecydować o wszystkim. Z uśmiechem na twarzy rozpoczęli akcję.
Wbijali haki w ściany góry, raki w lód i w równym, szybkim tempie pokonywali ostatnie metry.
Wtem, jednemu z himalaistów poślizgnęła się noga. Nie mógł złapać równowagi, puścił skałę i złapał linę z nadzieją, że ona go utrzyma.
- Pomocy! – krzyknął.
Przyjaciele usłyszeli go, wyciągnęli ręce i złapali. Chwilę potem lina pękła przecięta kawałkiem skały.
Mężczyźni wciągnęli towarzysza na skalną półkę. Oddech miał przyspieszony, bolały go ręce i okolice płuc. Miał zawał serca. Oczywiste było, że nie może iść dalej, skoro w stanie bezruchu jego życie wisi na włosku.
Wiedząc, że nie mogą porzucić wyprawy będąc tak blisko celu, a jednocześnie nie chcąc zostawić cierpiącego, zdecydowali się rozdzielić. Podczas, gdy jeden z mężczyzn wspinał się na szczyt, drugi został, by opiekować się chorym.
Himalaista wyruszył. Myśl o tym, co się zdarzyło, dodała mu sił. Chciał zrobić to już nie dla celu, doświadczenia, lecz by nie zawieźć pozostałych. By podjęty wysiłek i urazy nie poszły na marne.
Gdy wbił flagę w śnieg leżący na szczycie góry, nie mógł uwierzyć – dokonał tego! Jednak nie spędził u celu dużo czasu. Wiedział, że muszą przed zmrokiem zejść w jakieś względnie bezpieczne miejsce, a z człowiekiem z zawałem nie jest to proste zadanie.
Uśmiechnięty zszedł na półkę, gdzie zostawił pozostałych mężczyzn. Natychmiast spochmurniał, gdy zobaczył minę Opiekuna.
- Robert zmarł – usłyszał.
Po raz pierwszy od wielu lat – zapłakał.
Wiedząc, że nie dadzą rady znieść ciała na dół, znaleźli grotę. W niej ułożyli zwłoki przyjaciela i obłożywszy je znalezionymi kamieniami, usypali krzyż. Odprawili krótką modlitwę.
Zeszli do obozu. Kolację jedli w milczeniu. Szok, który przeżyli odebrał im mowę. Poszli wcześnie wstać, by jak najszybciej zejść do stóp góry, opuścić to miejsce, gdzie spotkało ich tyle smutku i cierpienia. Które miało przynieść im chwałę, a pozostawiło jedynie ból w sercu.
Następnego dnia w ponurych nastrojach podjęli wędrówkę. Szli jak tylko mogli najszybciej, by nie popełnić błędu. Noc zastała ich tysiąc metrów pod wysokością poprzedniego obozu. Słysząc gwizd wiatru i unoszonego śniegu, w pośpiechu rozbili namiot. Nie pocieszała ich myśl, że jeżeli pogoda się nie poprawi, w podobnych warunkach będą zmuszeni schodzić.
Świt przywitał ich zamiecią. Szybko zwinęli obóz i ostrożnie wbijając haki i raki w lód podjęli wędrówkę. Schodzili powoli uważając, by się nie poślizgnąć. Widoczność była słaba, ledwie widzieli siebie nawzajem.
Wtem, jeden z mężczyzn poczuł ostre szarpnięcie i z daleka usłyszał krzyk kolegi. Krzyk cichł, powoli się oddalał.
- Michał? Michał, gdzie jesteś? Wszystko w porządku? Co się stało? – zapytał.
Niestety – odpowiedzi nie usłyszał. Człowiek poleciał w przepaść.
Z niedowierzaniem, jak i ze smutkiem podjął wędrówkę. Postanowił, że się nie podda, zwłaszcza, że połowę drogi miał już za sobą. Znalazł jakieś osłonięte miejsce i rozbił obóz. W milczeniu spożył kolację, której o mało co nie zwymiotował. Tłumiąc płacz – zasnął.
Drogę dzielącą go od podnóża góry pokonał względnie szybko – w trzy dni. Przerwy robił tylko konieczne na załatwienie potrzeb fizjologicznych, posiłek i sen. Wyczerpany dotarł do wioski. Mieszkańcy zaopiekowali się nim. Widząc, w jakim jest stanie emocjonalnym, nie wypytywali go o towarzyszy wyprawy.
Gdy wypoczął, zlecił postawienie pomnika. Ku pamięci poległych przyjaciół, dzielących z nim pasję i miłość do wysokich gór. Miłość, która ich zabiła.
2 lata później
W pewnej wiosce u podnóża Himalajów świt obudził mężczyznę w średnim wieku. Otworzył oczy, umył się i zszedł na śniadanie. Po spożytym posiłku wziął z pokoju znicz. Swe kroki skierował ku stojącemu w pobliżu miejsca wypraw wysokogórskich pomnikowi. Zapalił płomień i postawił znicz, następnie, choć znał go już na pamięć, przeczytał wyryty w kamieniu napis: „Robertowi Nowakowi i Michałowi Piotrowiczowi. Góra jest niebezpieczną kochanką, lecz pamięć o Was w sercach dzielących miłość pozostanie na wieki”. Otarł spływające po policzkach łzy.
- Spoczywajcie w pokoju, bracia – wyszeptał.
Autor: PUDEL
Odnoszę wrażenie, że od casów mojej młodości mentalność społeczeństwa zdążyła zmienić się diametralnie – stopniowo zatracając wszystkie tzw. "wyższe" wartości na rzecz własnej wygody i "świętego" spokoju. Przez wiele lat powtarzałem sobie, że wbrew pozorom altruizm wciąż istnieje, a moje odczucia to tylko głupie wrażenie i nostalgia odczuwana względem czasów mojej młodości, ale (w przeciwnym wypadku nie opowiadałbym tej historii) przyszedł czas, w którym musiałem to spojrzenie zweryfikować.
Właściwym bohaterem tej opowieści jest Edgar, towarzysz moich lat młodzieńczych, z którym dzielę większosć wspomnień z tamtego okresu i którego nie mógłbym nigdy zapomnieć. To właśnie jego wypadek sprawił, że dostrzegłem chorobę, która trawi współczesne społeczeństwo, a w konsekwencji mam o czym opowiadać oraz (co ważniejsze) mam po co to robić.
Muszę przyznać, że przez wiele lat widywaliśmy się bardzo rzadko – ja zawsze byłem typem samotnika, stroniącego nawet od najbliższych mi osób (zawsze tłumaczyłem to sobie lękiem przed odrzuceniem), podczas gdy on odczuwał silną potrzebę życia wśród ludzi i dla ludzi – ja więc tułałem się po kraju, szukając odpowiedzi na nurtujące mnie filozoficzne pytania o naturę człowieczeństwa, sens życia i inne tego typu głupstwa, podczas gdy on zapuszczał korzenie, zakładając rodzinę i osiadając w spokojnym, podmiejskim towarzystwie – zajęty dobrze płatną pracą, rodzinnymi spacerami, wypadami na ryby i przyjęciami urodzinowymi dla sąsiadów. Mimo to nie zapominaliśmy o sobie i zawsze, kiedy wracałem do swojej nory znajdowałem kilka listów, na które odpowiadałem przed kolejną wyprawą.
Właściwa opowieść zaczyna się ponad 20 lat od chwili, gdy nasze ścieżki się rozeszły, dokładnie takim listem – wydawało mi się, zwyczajnym i typowym. Nic w jego wyglądzie nie wskazywało na drastyczny i naglący charakter treści, która miała diametralnie zmienić moje życie.
W liście tym przyjaciel mój najpierw pytał, czy mam się dobrze i jestem w dobrym zdrowiu, dopiero potem zaś przeszedł do wydarzeń, które wstrząsnęły jego życiem – do wypadku, w którym cała jego rodzina zginęła, a on sam został sparaliżowany od pasa w dół. Choć ton listu na pierwszy rzut oka zdawał się zachowywać nadzieję i pogodę ducha, wyraźnie widziałem, że była to maska, spod której wyglądały rozpacz i samotność – pod nimi zaś kryła się pustka.
Czym prędzej wybiegłem więc na ulicę – na szare chodniki spadały właśnie pierwsze krople deszczu, jednak powrót po parasol czy kurtkę przywodził mi na myśl marnowanie nieskończenie cennego wtedy czasu. Biegłem więc, w duszy modląc się właśnie o czas – potrzebny, żeby przynieść memu druhowi nadzieję, zanim będzie za późno... Niecałe pół godziny później znalazłem się pod jego domem – lekki deszcz zdążył w tym czasie zamienić się w oczyszczającą, wiosenną burzę.
W świetle ulicznych latarni i błyskawic budynek wyglądał upiornie. Niesiony dziwnym przeczuciem nie próbowałem dogadywać się z domofonem – otworzyłem furtkę, chwilę potem przebiegłem przez drzwi wejściowe i – nie potrafię wyjaśnić dlaczego – natychmiast udałem się do kuchni. Tam ujrzałem mojego przyjaciela, który siedząc przy stole przystawiał sobie pistolet do skroni. I dopiero w momencie, w którym mnie dostrzegł, niepokój zniknął z jego twarzy.
Był człowiekiem, który stracił wszystko. A ja miałem za zadanie pomóc mu na nowo odnaleźć sens. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem było wyprowadzenie go z tego, czym stał się jego dom – wiedziałem, że w tym momencie powinien zapomnieć o przeszłości i wszystkim, co się z nią wiąże.
Jego wózek, pomimo bardzo krótkiego czasu użytkowania już zaczynał skrzypieć dźwiękiem przywodzącym na myśl płacz dziecka – znaleźlismy się na ulicy i zaczęliśmy podążać w stronę mojej nory. Właśnie w tym momencie dostrzegłem, tę wielką zmianę, która ogarnęła społeczeństwo. Wszystkie spojrzenia kierowane w naszą stronę były pełne zażenowania, a nawet obrzydzenia. Wiedziałem, że ludzi w stanie takim jak Edgar zazwyczaj poddaje się eutanazji, ale nie spodziewałem się tego, że będą na niego patrzeć, jakby już był martwy. Gdziekolwiek się nie udaliśmy, spojrzenia zawsze były dokładnie takie same. Każdy wyjazd, każde wyjście przypominały Edgarowi o jego nieszczęściu, a we mnie pogłębiały od dawna kiełkującą mizantropię.
Od tamtego dnia przez ledwie kilka miesiecy jeździliśmy po kraju i razem dyskutowaliśmy na temat natury człowieczeństwa, sensu życia i innych tego typu głupstw. Przysięgam jednak, że robilibyśmy tak po dziś dzień, gdyby nie fakt, że pewnego dnia nienawiść świata wzięła górę i zabrali go ode mnie siłą.
Następnego dnia pochowali go. A był jeszcze żywy. Przysięgam, że był jeszcze żywy. Przysięgam!
Autor: ONA
Była burza śnieżna. Wysoko w Himalajach, na zboczu jednej z gór uważny obserwator mógł ujrzeć przez lunetę słabe światełko. Obóz himalaistów, próbujących odpocząć przed atakiem na szczyt. W środku siedziała trójka młodych mężczyzn. Próbowali się uśmiechać, lecz ich serca przepełniała trwoga – zapasy żywności im się kończyły, a wiedzieli, że w panujących warunkach nie uda im się zdobyć góry. Wsłuchani w gwizd wiatru niespokojnie zasnęli.
Obudził ich mroźny acz spokojny świt… Z nadzieją spakowali plecaki i wyruszyli do ostatniego podejścia. Ten dzień miał zadecydować o wszystkim. Z uśmiechem na twarzy rozpoczęli akcję.
Wbijali haki w ściany góry, raki w lód i w równym, szybkim tempie pokonywali ostatnie metry.
Wtem, jednemu z himalaistów poślizgnęła się noga. Nie mógł złapać równowagi, puścił skałę i złapał linę z nadzieją, że ona go utrzyma.
- Pomocy! – krzyknął.
Przyjaciele usłyszeli go, wyciągnęli ręce i złapali. Chwilę potem lina pękła przecięta kawałkiem skały.
Mężczyźni wciągnęli towarzysza na skalną półkę. Oddech miał przyspieszony, bolały go ręce i okolice płuc. Miał zawał serca. Oczywiste było, że nie może iść dalej, skoro w stanie bezruchu jego życie wisi na włosku.
Wiedząc, że nie mogą porzucić wyprawy będąc tak blisko celu, a jednocześnie nie chcąc zostawić cierpiącego, zdecydowali się rozdzielić. Podczas, gdy jeden z mężczyzn wspinał się na szczyt, drugi został, by opiekować się chorym.
Himalaista wyruszył. Myśl o tym, co się zdarzyło, dodała mu sił. Chciał zrobić to już nie dla celu, doświadczenia, lecz by nie zawieźć pozostałych. By podjęty wysiłek i urazy nie poszły na marne.
Gdy wbił flagę w śnieg leżący na szczycie góry, nie mógł uwierzyć – dokonał tego! Jednak nie spędził u celu dużo czasu. Wiedział, że muszą przed zmrokiem zejść w jakieś względnie bezpieczne miejsce, a z człowiekiem z zawałem nie jest to proste zadanie.
Uśmiechnięty zszedł na półkę, gdzie zostawił pozostałych mężczyzn. Natychmiast spochmurniał, gdy zobaczył minę Opiekuna.
- Robert zmarł – usłyszał.
Po raz pierwszy od wielu lat – zapłakał.
Wiedząc, że nie dadzą rady znieść ciała na dół, znaleźli grotę. W niej ułożyli zwłoki przyjaciela i obłożywszy je znalezionymi kamieniami, usypali krzyż. Odprawili krótką modlitwę.
Zeszli do obozu. Kolację jedli w milczeniu. Szok, który przeżyli odebrał im mowę. Poszli wcześnie wstać, by jak najszybciej zejść do stóp góry, opuścić to miejsce, gdzie spotkało ich tyle smutku i cierpienia. Które miało przynieść im chwałę, a pozostawiło jedynie ból w sercu.
Następnego dnia w ponurych nastrojach podjęli wędrówkę. Szli jak tylko mogli najszybciej, by nie popełnić błędu. Noc zastała ich tysiąc metrów pod wysokością poprzedniego obozu. Słysząc gwizd wiatru i unoszonego śniegu, w pośpiechu rozbili namiot. Nie pocieszała ich myśl, że jeżeli pogoda się nie poprawi, w podobnych warunkach będą zmuszeni schodzić.
Świt przywitał ich zamiecią. Szybko zwinęli obóz i ostrożnie wbijając haki i raki w lód podjęli wędrówkę. Schodzili powoli uważając, by się nie poślizgnąć. Widoczność była słaba, ledwie widzieli siebie nawzajem.
Wtem, jeden z mężczyzn poczuł ostre szarpnięcie i z daleka usłyszał krzyk kolegi. Krzyk cichł, powoli się oddalał.
- Michał? Michał, gdzie jesteś? Wszystko w porządku? Co się stało? – zapytał.
Niestety – odpowiedzi nie usłyszał. Człowiek poleciał w przepaść.
Z niedowierzaniem, jak i ze smutkiem podjął wędrówkę. Postanowił, że się nie podda, zwłaszcza, że połowę drogi miał już za sobą. Znalazł jakieś osłonięte miejsce i rozbił obóz. W milczeniu spożył kolację, której o mało co nie zwymiotował. Tłumiąc płacz – zasnął.
Drogę dzielącą go od podnóża góry pokonał względnie szybko – w trzy dni. Przerwy robił tylko konieczne na załatwienie potrzeb fizjologicznych, posiłek i sen. Wyczerpany dotarł do wioski. Mieszkańcy zaopiekowali się nim. Widząc, w jakim jest stanie emocjonalnym, nie wypytywali go o towarzyszy wyprawy.
Gdy wypoczął, zlecił postawienie pomnika. Ku pamięci poległych przyjaciół, dzielących z nim pasję i miłość do wysokich gór. Miłość, która ich zabiła.
2 lata później
W pewnej wiosce u podnóża Himalajów świt obudził mężczyznę w średnim wieku. Otworzył oczy, umył się i zszedł na śniadanie. Po spożytym posiłku wziął z pokoju znicz. Swe kroki skierował ku stojącemu w pobliżu miejsca wypraw wysokogórskich pomnikowi. Zapalił płomień i postawił znicz, następnie, choć znał go już na pamięć, przeczytał wyryty w kamieniu napis: „Robertowi Nowakowi i Michałowi Piotrowiczowi. Góra jest niebezpieczną kochanką, lecz pamięć o Was w sercach dzielących miłość pozostanie na wieki”. Otarł spływające po policzkach łzy.
- Spoczywajcie w pokoju, bracia – wyszeptał.
Autor: PUDEL
Odnoszę wrażenie, że od casów mojej młodości mentalność społeczeństwa zdążyła zmienić się diametralnie – stopniowo zatracając wszystkie tzw. "wyższe" wartości na rzecz własnej wygody i "świętego" spokoju. Przez wiele lat powtarzałem sobie, że wbrew pozorom altruizm wciąż istnieje, a moje odczucia to tylko głupie wrażenie i nostalgia odczuwana względem czasów mojej młodości, ale (w przeciwnym wypadku nie opowiadałbym tej historii) przyszedł czas, w którym musiałem to spojrzenie zweryfikować.
Właściwym bohaterem tej opowieści jest Edgar, towarzysz moich lat młodzieńczych, z którym dzielę większosć wspomnień z tamtego okresu i którego nie mógłbym nigdy zapomnieć. To właśnie jego wypadek sprawił, że dostrzegłem chorobę, która trawi współczesne społeczeństwo, a w konsekwencji mam o czym opowiadać oraz (co ważniejsze) mam po co to robić.
Muszę przyznać, że przez wiele lat widywaliśmy się bardzo rzadko – ja zawsze byłem typem samotnika, stroniącego nawet od najbliższych mi osób (zawsze tłumaczyłem to sobie lękiem przed odrzuceniem), podczas gdy on odczuwał silną potrzebę życia wśród ludzi i dla ludzi – ja więc tułałem się po kraju, szukając odpowiedzi na nurtujące mnie filozoficzne pytania o naturę człowieczeństwa, sens życia i inne tego typu głupstwa, podczas gdy on zapuszczał korzenie, zakładając rodzinę i osiadając w spokojnym, podmiejskim towarzystwie – zajęty dobrze płatną pracą, rodzinnymi spacerami, wypadami na ryby i przyjęciami urodzinowymi dla sąsiadów. Mimo to nie zapominaliśmy o sobie i zawsze, kiedy wracałem do swojej nory znajdowałem kilka listów, na które odpowiadałem przed kolejną wyprawą.
Właściwa opowieść zaczyna się ponad 20 lat od chwili, gdy nasze ścieżki się rozeszły, dokładnie takim listem – wydawało mi się, zwyczajnym i typowym. Nic w jego wyglądzie nie wskazywało na drastyczny i naglący charakter treści, która miała diametralnie zmienić moje życie.
W liście tym przyjaciel mój najpierw pytał, czy mam się dobrze i jestem w dobrym zdrowiu, dopiero potem zaś przeszedł do wydarzeń, które wstrząsnęły jego życiem – do wypadku, w którym cała jego rodzina zginęła, a on sam został sparaliżowany od pasa w dół. Choć ton listu na pierwszy rzut oka zdawał się zachowywać nadzieję i pogodę ducha, wyraźnie widziałem, że była to maska, spod której wyglądały rozpacz i samotność – pod nimi zaś kryła się pustka.
Czym prędzej wybiegłem więc na ulicę – na szare chodniki spadały właśnie pierwsze krople deszczu, jednak powrót po parasol czy kurtkę przywodził mi na myśl marnowanie nieskończenie cennego wtedy czasu. Biegłem więc, w duszy modląc się właśnie o czas – potrzebny, żeby przynieść memu druhowi nadzieję, zanim będzie za późno... Niecałe pół godziny później znalazłem się pod jego domem – lekki deszcz zdążył w tym czasie zamienić się w oczyszczającą, wiosenną burzę.
W świetle ulicznych latarni i błyskawic budynek wyglądał upiornie. Niesiony dziwnym przeczuciem nie próbowałem dogadywać się z domofonem – otworzyłem furtkę, chwilę potem przebiegłem przez drzwi wejściowe i – nie potrafię wyjaśnić dlaczego – natychmiast udałem się do kuchni. Tam ujrzałem mojego przyjaciela, który siedząc przy stole przystawiał sobie pistolet do skroni. I dopiero w momencie, w którym mnie dostrzegł, niepokój zniknął z jego twarzy.
Był człowiekiem, który stracił wszystko. A ja miałem za zadanie pomóc mu na nowo odnaleźć sens. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem było wyprowadzenie go z tego, czym stał się jego dom – wiedziałem, że w tym momencie powinien zapomnieć o przeszłości i wszystkim, co się z nią wiąże.
Jego wózek, pomimo bardzo krótkiego czasu użytkowania już zaczynał skrzypieć dźwiękiem przywodzącym na myśl płacz dziecka – znaleźlismy się na ulicy i zaczęliśmy podążać w stronę mojej nory. Właśnie w tym momencie dostrzegłem, tę wielką zmianę, która ogarnęła społeczeństwo. Wszystkie spojrzenia kierowane w naszą stronę były pełne zażenowania, a nawet obrzydzenia. Wiedziałem, że ludzi w stanie takim jak Edgar zazwyczaj poddaje się eutanazji, ale nie spodziewałem się tego, że będą na niego patrzeć, jakby już był martwy. Gdziekolwiek się nie udaliśmy, spojrzenia zawsze były dokładnie takie same. Każdy wyjazd, każde wyjście przypominały Edgarowi o jego nieszczęściu, a we mnie pogłębiały od dawna kiełkującą mizantropię.
Od tamtego dnia przez ledwie kilka miesiecy jeździliśmy po kraju i razem dyskutowaliśmy na temat natury człowieczeństwa, sensu życia i innych tego typu głupstw. Przysięgam jednak, że robilibyśmy tak po dziś dzień, gdyby nie fakt, że pewnego dnia nienawiść świata wzięła górę i zabrali go ode mnie siłą.
Następnego dnia pochowali go. A był jeszcze żywy. Przysięgam, że był jeszcze żywy. Przysięgam!