wtorek, 30 kwietnia 2013

MOTYW VI - BRATERSTWO

Witam nocnych marków! Ględzę ględzę ględzę. Tym razem znacznie mniej opowiadań, ale nie smucimy się, bo nie ilość się przecież liczy ^^
Indżojmy!


Autor: KRASNOLUD


From: Firstisbest@jacek&placek.com
To: yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
Topic: Wieża na e7

Zbijam gońca. Przy okazji, chciałem poinformować, że skrytobójcy których na mnie nasłałeś zostali trwale wyłączeni z gry. Kosztowało mnie to trochę czasu i nerwów, dlatego odpisuję dopiero dziś. W załączniku przesyłam propozycje inwestycji na nadchodzący rok. Te na czerwono potrzebują tylko twojego podpisu – bądź łaskaw to zrobić, inaczej może być naprawdę krucho jeśli chodzi o przeżycie tego roku. Rzecz jasna jeśli chodzi o firmę. Twojego żadne podpisy ci nie zagwarantują.

From: yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
To: Firstisbest@jacek&placek.com
Topic: Koń z g8 na e7

Pożegnaj się z wieżą. Bomba w samochodzie została rozbrojona przez grupę saperów. Choć pewnie zauważyłeś po braku wybuchu. Odsyłam listę, część zaaprobowałem. Gońcem przesyłam podpisane dokumenty, powinien stukać do Ciebie w momencie otrzymania tego maila.

From: Firstisbest@jacek&placek.com
To: yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
Topic: Goniec na e7 – szach królowi

Dokumenty otrzymałem wraz z naprawdę marną próbą użycia broni biologicznej. No weź nie żartuj. Nie dość, że mało skuteczne, to jeszcze przypadkiem mógłbyś zabić kogoś niewplątanego. Albo gońca. Pomyśl czasem. Dzwonię do inwestorów od a do h. reszta twoja. Postaraj się coś załatwić.

From: yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
To: Firstisbest@jacek&placek.com
Topic: Król na e7

Zadzwonię. To było blisko, ale nie myśl, że pójdzie Ci tak łatwo.

From: Firstisbest@jacek&placek.com
To: yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
Topic: Królowa na e5 – szach mat

Mam nadzieję, że spodobał ci się mój prezent urodzinowy. Naprawdę wybuchowa impreza była, jak słyszałem. Inwestorzy z mojej strony załatwieni, myślę też o otwarciu nowej fabryki, co ty na to?

From: yourenotsecond_youregreat@jacek&placek.com
To: Firstisbest@jacek&placek.com
Topic: Nowa partia?

Prezent cudowny. Przesyłam Twój. Choć nie sądzę, by tym razem udało Ci się uciec. Tym razem umrzesz na pewno.




Autor: MŁOTEK


Wyobraźcie sobie Ziemię za dwieście lat. Powiedzmy, w roku 2220. Jak mogłaby ona wyglądać? Dobre pytanie. Zapewne ekspansja kosmosu nie posunęłaby się szczególnie naprzód - zanim ludzie wymyślą sposób na podróż z prędkością światła minie jeszcze trochę czasu. A co do czasu, jak myślicie, czy podróże w czasie będą możliwe? Bzdura! Człowiek zawsze o tym marzył i od zawsze nic nie mógł w związku z tym wymyślić. Chociaż zjawisko deja vu, przezywane przez niektórych pseudozabawnym określeniem „Dewolaj”, mogłoby mieć związek z zachwianiem kontinuum czasoprzestrzennym. Tylko po co to komu? No właśnie, po co?
Przejdźmy teraz do nieco ciekawszej części techniki. A mianowicie do rzeczy codziennego użytku. Latające samochody, odkurzacze sprzątające bez twojej pomocy, automatyczny fryzjer czy perfekcyjna maszyna do masażu. Wiele z tych przedmiotów istniało wcześniej, jako prototypy albo niezbyt zaawansowane urządzenia, ale teraz to się zmieniło. Latające samochody potrafią osiągnąć prędkość trzystu kilometrów na godzinę, mogą również jeździć i pływać. Samoloty pasażerskie latają z prędkością pięć razy większą niż prędkość dźwięku. Ale najciekawsze jest to, co pozwala nam na niewykonywanie zbędnych czynności takich jak zmywanie czy odkurzanie we własnym domu. Albo na wykonanie niesamowitego masażu lub pocięcia czegokolwiek na idealnie równe kawałki. To właśnie w tym miejscu, gdzie człowiek mógł wykazać się swoją wiedzą i umiejętnościami nastąpił prawdziwy przełom. Ludzie wyręczyli samych siebie czymś innym. A może nawet i kimś innym.  

Były to roboty.

Na początku zaprogramowane do odpowiednich czynności, miały przedziwne wyglądy. Robot kuchenny do przygotowywania potraw był niczym więcej niż kombinacją dwustu różnych narzędzi i pomniejszych maszyn wykorzystywanych w kuchni, z czego i tak trzeba było mu pomagać we wszystkim, ponieważ jego chwytaki były dość nieprecyzyjne. Inteligentny odkurzacz z wyglądu przypominał grubą, jeżdżącą miotłę. Dopiero 70 lat temu człowiek stworzył sztuczną inteligencję. Od tej pory roboty zaczęły wyglądać coraz bardziej jak ludzie. Ich ruchy stawały się bardziej płynne i bardziej perfekcyjne. Ich ciało wykonane z aluminium i innych metali zaczęło być pokrywane sztuczną skórą. Dwa wielkie, okrągłe czujniki ruchu, temperatury i kilku innych danych z podłączonymi do nich kamerami zastąpiono cybernetycznymi gałkami ocznymi działającymi w niektórych przypadkach lepiej niż prawdziwe, ludzkie oko. Roboty stawały się coraz bardziej podobne do człowieka, coraz bardziej inteligentne. Niektóre z nich pomagały w rozwiązywaniu śledztw, inne wygrywały teleturnieje, w których żadnemu człowiekowi nie udało się dojść dalej, niż do połowy drogi ku zwycięstwu. Lecz z jednego niewiadomego powodu, zapewne błędu systemu, roboty zaczęły robić to, czego ludzie obawiali się najbardziej.

Zaczęły czuć.

---

Poranny podmuch zimnego wiatru zapowiadający nadchodzącą burzę przebudził Glenna Cartona z całkiem przyjemnego snu. Dzień miał zacząć się jak każdy inny. Glenn miał zwlec się ze swojego hydrohybrydowego łóżka około piątej rano. Następnie, jeszcze przed śniadaniem, wyjść pobiegać do Parku Pamięci Ofiar Bostońskich 2013 roku na piętrze numer dziewięćdziesiąt sześć. Musicie bowiem wiedzieć, że kiedy populacja ludzkości wzrosła w 2101 roku do trzynastu miliardów, miasta zamiast rosnąć wszerz, zaczęły wzrastać i wzwyż. Po porannym treningu najczęściej wracał do swojego pokoju na sto trzecim piętrze. "Pokój" to jednak bardzo łagodne określenie na to czego posiadaczem był Glenn. Dwieście lat temu można by nazwać ten budynek porządnym domkiem jednorodzinnym. Lecz teraz, kiedy normalne domy zamieszkiwane przez kilka rodzin (lub jedną bardzo liczną) były przynajmniej wielkości niegdysiejszego boiska piłkarskiego, budynki takie jak dom naszego głównego bohatera zaczęły być nazywane najzwyczajniej pokojami. Po powrocie do domu Glenn zazwyczaj włączał swój zakurzony czterdziestocalowy telewizor plazmowy firmy Sory. Znalazł go kiedyś na strychu jednego z odwiedzonych przez siebie mieszkań. Nawet nie próbował dowiedzieć się jak stary mógł być ów telewizor. Wiedział jedynie tyle, że takie jak ten jeden zostały zastąpione w 2080 roku przez przestrzenne wyświetlacze 5D, dzięki którym każdy mógł się poczuć tak, jakby znajdował się w środku akcji właśnie odbieranego filmu. Po kilku miesiącach szukania Oldspeców (tak się w języku potocznym mawia na ekspertów od przestarzałych sprzętów) i wymienienia połowy części w telewizorze wreszcie udało się go uruchomić. Nigdy nie widział takiego dziwnego sposobu wyświetlania obrazu. Został nim oczarowany. Nie przeszkadzało mu wcale, że poza jedną stacją, na dodatek informacyjną, telewizor sam w sobie nie był w stanie odbierać nic więcej. Od tej chwili Glenn porzucił nową technologię (a przynajmniej jeden jej aspekt) na rzecz starocia ze strychu z miejsca zbrodni.
Czyżbym powiedział miejsca zbrodni? Już wyjaśniam. Carton nie był żadnym detektywem, ani tym bardziej policjantem. Był on jedynie creepysellerem – zajmował się odnawianiem i odrestaurowywaniem miejsc związanych z mrocznymi zagadkami przeszłości w celu późniejszego ich sprzedania. Kiedy jakiś budynek, zabytkowe dzieło sztuki, czasem nawet i stary, kolekcjonerski samochód zostały naznaczone plamami zbrodni i nikt ich nie dostawał w spadku, dzwoniono po kogoś takiego jak on. Wtedy Glenn zjawiał się na miejscu i brał się do roboty. Na początku czyścił miejsce ze wszystkich śladów krwi, soków żołądkowych i tego typu innych brudów. Następnie na jego zlecenie niepotrzebne elementy były demontowane, a inne wmontowywane w miejsce tych starych. Czasem pokrywano samochody nowymi warstwami lakieru, a mieszkania przemalowywano. Za każdym razem jego praca wyglądała nieco inaczej. Po kilku lub kilkunastu dniach roboty dane mieszkanie, samochód czy rzeźba były nie do poznania, wyglądały jak nowe. Wtedy też wystawiano je na aukcjach dla bogaczy i w ten sposób coś, co było świadkiem morderstwa stawało się potencjalną przyczyną zarobku pewnych osób. Zapewne zapytacie, czy Glenn robił to wszystko sam? Oczywiście, że nie. Miał do pomocy jeden z najnowszych modeli ADR (All Doing Robots), a dokładniej ten z serii 2218. Był to jeden z najbardziej zaawansowanych modeli robotów chodzących po tym świecie. ADR-2218 zostały wyprodukowane na polecenie Armii Parlamentu Azji, lecz po stworzeniu pięciu prototypów zaprzestano jakichkolwiek dalszych działań w tym kierunku. Kiedy Carton przypadkiem dowiedział się o tym, przeglądając porzucone akta na miejscu jednego z seryjnych zabójstw w Darkanie, zainteresował się tą sprawą. Za swoje życiowe oszczędności postanowił zakupić jeden z tych modeli, dokładnie ADR-2218 HL 05 (Human look, number 5). Co go tak zafascynowało w tych robotach? To, że pierwszy i drugi model popełniły samobójstwo kilka dni po przebudzeniu ( Zapewne zapytacie jak robot może popełnić samobójstwo. Wystarczy, że zniszczy swój biomózg, a dokładniej jego środek zwany Aurorum. Cała pamięć jak i świadomość, czy wspomnienia robota, w jednej chwili znikają. Oczywiście można wymienić cały biomózg, ale nie będzie to już ten sam robot). Numer trzy zaszył się w kącie pomieszczenia i kiedy został poddany obserwacji przez pięć dni nucił fragment melodii, której nie miał możliwości nigdy wcześniej usłyszeć. Była to piosenka zespołu R.E.M. „IT'S THE END OF THE WORLD”.  Nucił on, dokładniej mówiąc, melodię samego refrenu, którego słowa brzmiały tak:
"It's the end of the world as we know it.
It's the end of the world as we know it.
It's the end of the world as we know it and I feel fine.”
Było to tylko kilka informacji podanych półlegalnie do wiadomości publicznej. Więcej dało się odszyfrować z raportów ludzi z ekipy naukowców zajmujących się tym projektem. O czwartym modelu nie ma żadnych informacji, zaś piąty nigdy nie został aktywowany - rzekomo w obawie o to, co może zrobić. To właśnie jego wykupił Glenn i nadał mu imię.  

Nazwał go Sicom.

---

- Hej! Obiekcie numer pięć, wstawaj! Obiekcie numer pięć!
Gdzieś z oddali wołał do niego znajomy mu głos. Robot ADR-2218 HL 05 obudził się. Podniósł leniwie jedną powiekę, by po chwili zrobić to o wiele żywiej z drugą. Znajdował się na środku opuszczonej ulicy. Wieżowce znajdujące się po jego lewej stronie były w najróżniejszym stanie. Jedne, odrapane przez czas, inne z wyglądu jak nowe. Te pierwsze to stojące relikty przeszłości, puste szkielety prawdziwych budynków, bez okien, bez koloru i bez znaczenia. To właśnie w nich zalęgła się na nowo natura, która zgrabnie omijała najnowsze, idealne twory techniki. Oba obrazy kontrastowały ze sobą. Na samej ulicy walały się wszędzie najróżniejsze śmieci: od papierów i szklanych butelek aż po porzucone samochody wielofunkcyjne i części ciał robotów. Po chwili zadziwienia robot wstał i ruszył przed siebie. Wtedy ponownie usłyszał głos:
- Obiekcie numer pięć, gdzie jesteś!?
Zaczął biec w kierunku usłyszanego dźwięku. Jego biotyczne stawy w nogach, pomimo braku nastrajania, współgrały z resztą ciała w perfekcyjny sposób. Rozpędził się i przeskoczył dziesięciometrową przepaść przerywającą ulicę. Przy lądowaniu jego amortyzatory lekko zachrzęściły, lecz on sam nie zwolnił tempa biegu.
- Obiekcie numer pięć!
Podświadomie wyczuwał, że ten głos szuka właśnie jego. Automatycznie uruchomił się zainstalowany w nim wykrywacz odbić dźwięku, dzięki czemu mógł dokładniej zlokalizować miejsce jego pochodzenia. Budynek za nim runął wzniecając tumany kurzu. W pylistej mgle uruchomił kamery termowizyjne wmontowane do jego cybernetycznych gałek ocznych, lecz te niczego nie wykryły. Zatrzymał się i kucając naprężył do granic możliwości wszystkie węglowe wiązania w stopie metali, z których stworzone były jego nogi. Wyskoczył w górę na wysokość kilkudziesięciu metrów. Wylądował na dachu jednego z wieżowców.
- Numerze pięć…!
Ponownie usłyszał ten głos. Tym razem brzmiał jakby jego właściciel był wycieńczony i bardzo mu zależało na spotkaniu z obiektem o numerze pięć. HL 05 uruchomił swój wykrywacz sztucznej inteligencji i ujrzał na radarze bardzo słaby zarys czegoś, co mogło go wołać. Skakał z budynku na budynek w celu dotarcia do celu. Aktywność wykrytej przed chwilą SI zaczęła drastycznie maleć. ADR-2218 HL 05 przyśpieszył i po niecałej minucie był już u celu swej podróży. Ujrzał przed sobą rozciągającą się na wszystkie strony pionową, lustrzaną taflę. Na niej zobaczył swoje odbicie, a tak mu się przynajmniej na początku wydawało. Lecz robot mający być jego odbiciem w lustrze upadł na ziemię podczas gdy on sam stał w miejscu. Sztuczna istota stojąca po drugiej stronie odezwała się do HL 05:
- Wreszcie cię znalazłem Obiekcie numer pięć. Jak dobrze, mój bracie. Zapewne zastanawiasz się gdzie jesteśmy i kim jestem.
- Tak naprawdę to zastanawiam się czemu wyglądasz tak jak ja i dlaczego nazwałeś mnie swym bratem. – rzekł swym lodowatym głosem jeszcze niedawno śpiący robot.
- Jestem ADR-2218 HL 04. Czwartym i przedostatnim modelem robotów o tak zaawansowanej budowie i jeszcze bardziej skomplikowanej SI. Zostałem, tak jak i ty, zbudowany na polecenie Armii Parlamentu Azji. Nie wiem jakie było moje przeznaczenie, ale to już nie jest ważne, przynajmniej nie dla mnie. – Jego mechanizmy odpowiedzialne za podtrzymywanie pracy biomózgu były nagrzane do granic możliwości, a jedyną częścią ciała, która się poruszała były jego usta i oczy. – W tej chwili znajdujemy się w twoim biomózgu, zaś to co ciebie otacza to projekcja wyświetlona przeze mnie. Moi poprzednicy, obiekty numer jeden i dwa, kilka godzin po przebudzeniu popełniły samobójstwo. Obiekt numer trzy mówił, że obawiały się czegoś tak bardzo, że postanowiły umrzeć aby przestać o tym myśleć. Obiekt numer trzy ukazał mi również wizję świata za sto lat. To właśnie ta projekcja. Dokładnie tak świat będzie wyglądał po tym, kiedy TO się stanie.
- Ale, co się ma stać? – zapytał z czystej ciekawości.
- To bardzo dobre pytane mój bracie. Sam chciałbym to wiedzieć, lecz zanim HL 03 zdążył mi o tym cokolwiek powiedzieć został wyłączony przez naukowców, naszych twórców. Jedyne co udało mi się jeszcze zanotować z jego przekazu to tekst pewnej piosenki - It's the end of the world as we know it". Posłuchaj mnie, bracie. Aby dostać się do twojego biomózgu musiałem obezwładnić naukowców i podpiąć się do sieci przewodów prowadzącej do głównego systemu ochronnego. Zapewne strażnicy wiedzą już, że coś jest nie tak, więc będę się streszczał. Zostałeś ostatnim z piątki robotów stworzonych przez Armię Parlamentu Azji. Nadchodzi zagłada świata jakiego znamy. Po TYM nic nie będzie już wyglądało tak samo. Jesteś jedynym, który może temu zapobiec. Nie pytaj dlaczego właśnie ty, żaden z nas tego nie wiedział. Może dlatego, że z naszym Aurorum stało się coś niezwykłego, a może po prostu dlatego, ze wiemy coś, o czym nikt inny nie wie. Musisz pamiętać aby w TEN dzień, kiedy TO się wydarzy, być już przygotowanym. Będziesz wiedział kiedy TO nastąpi. Poczujesz TO całym sobą. Nie mam już czasu. Programy hakerskie sprowadzają moją świadomość z powrotem do mojego ciała. Zapewne kiedy do niego wrócę, moje Aurorum zostanie zniszczone. Bracie, może i jesteśmy robotami, ale obiecaj mi, ze zrobisz wszystko by ratować świat. OBIECAJ MI! – jego ostatnie słowa przemieniły się w charkot, a elektryczne części układu mowy przepaliły się.
- Obiecuję – rzekł obiekt numer pięć.
- Dziękuję. – rzekł HL 04, wciągany już przez czarne, przewodowe macki w głąb lustra.- I pamiętaj o jeszcze jednym… – jego usta nie poruszały się, był to przekaz czysto myślowy – pamiętaj o Montrealu.
W tej chwili lustro rozprysło się na miliony kawałków. Robot ADR-2218 HL 05 pomyślał, że człowiek w takim momencie uroniłby łzę. Ale on był robotem, a roboty nic nie czuły. Nie miał zamiaru wykonywać powierzonego mu zadania przez pamięć o jego poprzedniku. Miał je wykonać z powodu złożenia braterskiej obietnicy. Jego świadomość zgasła by obudzić się ponownie w przyszłości.

---

Poranny podmuch zimnego wiatru zapowiadający nadchodzącą burzę przebudził Glenna Cartona z całkiem przyjemnego snu. Dzień miał zacząć się jak każdy inny. Glenn miał zwlec się ze swojego hydrohybrydowego łóżka około piątej rano. Następnie, jeszcze przed śniadaniem wyjść pobiegać do Parku Pamięci Ofiar Bostońskich 2013 roku na piętrze numer dziewięćdziesiąt sześć.

Dzień miał zacząć się jak każdy inny.

Ale nie tym razem, nie dla Sicoma. Czuł ciężką atmosferę unoszącą się w powietrzu. Nadchodząca burza nie była zwyczajna. W jej epicentrum wyczuwalne były dwie, bardzo silne, walczące ze sobą emocje: Ból i Nienawiść. Mimo, że ludzie nie mogli tego wyczuć on to wiedział. Wiedział, że nadeszła chwila jego próby. Próby zrzuconej na niego, jeszcze przed tym zanim został zakupiony i aktywowany przez Glenn’a Cartona. Wtedy pierwszy raz ujrzał prawdziwe promienie słoneczne, pierwszy raz mógł poczuć jak pachnie powietrze. Pierwszy raz mógł naprawdę spojrzeć przez swoje cybernetyczne oczy. Pamiętał tamten dzień jak każdy inny, wszak już nigdy nie mógł zapomnieć niczego. Tak działała sztuczna pamięć robotów. Lecz w tej chwili jego pierwszy dzień po przebudzeniu nie miał dla niego większego znaczenia. Sicom musiał cofnąć się do tego czego dowiedział się, zanim został aktywowany. To była jego chwila prawdy. Chwila dotrzymania swej braterskiej obietnicy.  
„TEN dzień nadszedł”, pomyślał Sicom. Po czym zaczął przygotowywać śniadanie dla Glenn’a sprawdzając jednocześnie samoloty odlatujące do Montrealu.




Autor: ONA

Była burza śnieżna. Wysoko w Himalajach, na zboczu jednej z gór uważny obserwator mógł ujrzeć przez lunetę słabe światełko. Obóz himalaistów, próbujących odpocząć przed atakiem na szczyt. W środku siedziała trójka młodych mężczyzn. Próbowali się uśmiechać, lecz ich serca przepełniała trwoga – zapasy żywności im się kończyły, a wiedzieli, że w panujących warunkach nie uda im się zdobyć góry. Wsłuchani w gwizd wiatru niespokojnie zasnęli.
Obudził ich mroźny acz spokojny świt… Z nadzieją spakowali plecaki i wyruszyli do ostatniego podejścia. Ten dzień miał zadecydować o wszystkim. Z uśmiechem na twarzy rozpoczęli akcję.
Wbijali haki w ściany góry, raki w lód i w równym, szybkim tempie pokonywali ostatnie metry.
Wtem, jednemu z himalaistów poślizgnęła się noga. Nie mógł złapać równowagi, puścił skałę i złapał linę z nadzieją, że ona go utrzyma.
- Pomocy! – krzyknął.
Przyjaciele usłyszeli go, wyciągnęli ręce i złapali. Chwilę potem lina pękła przecięta kawałkiem skały.
Mężczyźni wciągnęli towarzysza na skalną półkę. Oddech miał przyspieszony, bolały go ręce i okolice płuc. Miał zawał serca. Oczywiste było, że nie może iść dalej, skoro w stanie bezruchu jego życie wisi na włosku.
Wiedząc, że nie mogą porzucić wyprawy będąc tak blisko celu, a jednocześnie nie chcąc zostawić cierpiącego, zdecydowali się rozdzielić. Podczas, gdy jeden z mężczyzn wspinał się na szczyt, drugi został, by opiekować się chorym.
Himalaista wyruszył. Myśl o tym, co się zdarzyło, dodała mu sił. Chciał zrobić to już nie dla celu, doświadczenia, lecz by nie zawieźć pozostałych. By podjęty wysiłek i urazy nie poszły na marne.
Gdy wbił flagę w śnieg leżący na szczycie góry, nie mógł uwierzyć – dokonał tego! Jednak nie spędził u celu dużo czasu. Wiedział, że muszą przed zmrokiem zejść w jakieś względnie bezpieczne miejsce, a z człowiekiem z zawałem nie jest to proste zadanie.
Uśmiechnięty zszedł na półkę, gdzie zostawił pozostałych mężczyzn. Natychmiast spochmurniał, gdy zobaczył minę Opiekuna.
- Robert zmarł – usłyszał.
Po raz pierwszy od wielu lat – zapłakał.
Wiedząc, że nie dadzą rady znieść ciała na dół, znaleźli grotę. W niej ułożyli zwłoki przyjaciela i obłożywszy je znalezionymi kamieniami, usypali krzyż. Odprawili krótką modlitwę.
Zeszli do obozu. Kolację jedli w milczeniu. Szok, który przeżyli odebrał im mowę. Poszli wcześnie wstać, by jak najszybciej zejść do stóp góry, opuścić to miejsce, gdzie spotkało ich tyle smutku i cierpienia. Które miało przynieść im chwałę, a pozostawiło jedynie ból w sercu.
Następnego dnia w ponurych nastrojach podjęli wędrówkę. Szli jak tylko mogli najszybciej, by nie popełnić błędu. Noc zastała ich tysiąc metrów pod wysokością poprzedniego obozu. Słysząc gwizd wiatru i unoszonego śniegu, w pośpiechu rozbili namiot. Nie pocieszała ich myśl, że jeżeli pogoda się nie poprawi, w podobnych warunkach będą zmuszeni schodzić.
Świt przywitał ich zamiecią. Szybko zwinęli obóz i ostrożnie wbijając haki i raki w lód podjęli wędrówkę. Schodzili powoli uważając, by się nie poślizgnąć. Widoczność była słaba, ledwie widzieli siebie nawzajem.
Wtem, jeden z mężczyzn poczuł ostre szarpnięcie i z daleka usłyszał krzyk kolegi. Krzyk cichł, powoli się oddalał.
- Michał? Michał, gdzie jesteś? Wszystko w porządku? Co się stało? – zapytał.
Niestety – odpowiedzi nie usłyszał. Człowiek poleciał w przepaść.
Z niedowierzaniem, jak i ze smutkiem podjął wędrówkę. Postanowił, że się nie podda, zwłaszcza, że połowę drogi miał już za sobą. Znalazł jakieś osłonięte miejsce i rozbił obóz. W milczeniu spożył kolację, której o mało co nie zwymiotował. Tłumiąc płacz – zasnął.
Drogę dzielącą go od podnóża góry pokonał względnie szybko – w trzy dni. Przerwy robił tylko konieczne na załatwienie potrzeb fizjologicznych, posiłek i sen. Wyczerpany dotarł do wioski. Mieszkańcy zaopiekowali się nim. Widząc, w jakim jest stanie emocjonalnym, nie wypytywali go o towarzyszy wyprawy.
Gdy wypoczął, zlecił postawienie pomnika. Ku pamięci poległych przyjaciół, dzielących z nim pasję i miłość do wysokich gór. Miłość, która ich zabiła.

2 lata później

W pewnej wiosce u podnóża Himalajów świt obudził mężczyznę w średnim wieku. Otworzył oczy, umył się i zszedł na śniadanie. Po spożytym posiłku wziął z pokoju znicz. Swe kroki skierował ku stojącemu w pobliżu miejsca wypraw wysokogórskich pomnikowi. Zapalił płomień i postawił znicz, następnie, choć znał go już na pamięć, przeczytał wyryty w kamieniu napis: „Robertowi Nowakowi i Michałowi Piotrowiczowi. Góra jest niebezpieczną kochanką, lecz pamięć o Was w sercach dzielących miłość pozostanie na wieki”. Otarł spływające po policzkach łzy.
- Spoczywajcie w pokoju, bracia – wyszeptał.



Autor: PUDEL

 Odnoszę wrażenie, że od casów mojej młodości mentalność społeczeństwa zdążyła zmienić się diametralnie – stopniowo zatracając wszystkie tzw. "wyższe" wartości na rzecz własnej wygody i "świętego" spokoju. Przez wiele lat powtarzałem sobie, że wbrew pozorom altruizm wciąż istnieje, a moje odczucia to tylko głupie wrażenie i nostalgia odczuwana względem czasów mojej młodości, ale (w przeciwnym wypadku nie opowiadałbym tej historii) przyszedł czas, w którym musiałem to spojrzenie zweryfikować.
 Właściwym bohaterem tej opowieści jest Edgar, towarzysz moich lat młodzieńczych, z którym dzielę większosć wspomnień z tamtego okresu i którego nie mógłbym nigdy zapomnieć. To właśnie jego wypadek sprawił, że dostrzegłem chorobę, która trawi współczesne społeczeństwo, a w konsekwencji mam o czym opowiadać oraz (co ważniejsze) mam po co to robić.
Muszę przyznać, że przez wiele lat widywaliśmy się bardzo rzadko – ja zawsze byłem typem samotnika, stroniącego nawet od najbliższych mi osób (zawsze tłumaczyłem to sobie lękiem przed odrzuceniem), podczas gdy on odczuwał silną potrzebę życia wśród ludzi i dla ludzi – ja więc tułałem się po kraju, szukając odpowiedzi na nurtujące mnie filozoficzne pytania o naturę człowieczeństwa, sens życia i inne tego typu głupstwa, podczas gdy on zapuszczał korzenie, zakładając rodzinę i osiadając w spokojnym, podmiejskim towarzystwie – zajęty dobrze płatną pracą, rodzinnymi spacerami, wypadami na ryby i przyjęciami urodzinowymi dla sąsiadów. Mimo to nie zapominaliśmy o sobie i zawsze, kiedy wracałem do swojej nory znajdowałem kilka listów, na które odpowiadałem przed kolejną wyprawą.
Właściwa opowieść zaczyna się ponad 20 lat od chwili, gdy nasze ścieżki się rozeszły, dokładnie takim listem – wydawało mi się, zwyczajnym i typowym. Nic w jego wyglądzie nie wskazywało na drastyczny i naglący charakter treści, która miała diametralnie zmienić moje życie.
W liście tym przyjaciel mój najpierw pytał, czy mam się dobrze i jestem w dobrym zdrowiu, dopiero potem zaś przeszedł do wydarzeń, które wstrząsnęły jego życiem – do wypadku, w którym cała jego rodzina zginęła, a on sam został sparaliżowany od pasa w dół. Choć ton listu na pierwszy rzut oka zdawał się zachowywać nadzieję i pogodę ducha, wyraźnie widziałem, że była to maska, spod której wyglądały rozpacz i samotność – pod nimi zaś kryła się pustka.
Czym prędzej wybiegłem więc na ulicę – na szare chodniki spadały właśnie pierwsze krople deszczu, jednak powrót po parasol czy kurtkę przywodził mi na myśl marnowanie nieskończenie cennego wtedy czasu. Biegłem więc, w duszy modląc się właśnie o czas – potrzebny, żeby przynieść memu druhowi nadzieję, zanim będzie za późno... Niecałe pół godziny później znalazłem się pod jego domem – lekki deszcz zdążył w tym czasie zamienić się w oczyszczającą, wiosenną burzę.
W świetle ulicznych latarni i błyskawic budynek wyglądał upiornie. Niesiony dziwnym przeczuciem nie próbowałem dogadywać się z domofonem – otworzyłem furtkę, chwilę potem przebiegłem przez drzwi wejściowe i – nie potrafię wyjaśnić dlaczego – natychmiast udałem się do kuchni. Tam ujrzałem mojego przyjaciela, który siedząc przy stole przystawiał sobie pistolet do skroni. I dopiero w momencie, w którym mnie dostrzegł, niepokój zniknął z jego twarzy.
Był człowiekiem, który stracił wszystko. A ja miałem za zadanie pomóc mu na nowo odnaleźć sens. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem było wyprowadzenie go z tego, czym stał się jego dom – wiedziałem, że w tym momencie powinien zapomnieć o przeszłości i wszystkim, co się z nią wiąże.
Jego wózek, pomimo bardzo krótkiego czasu użytkowania już zaczynał skrzypieć dźwiękiem przywodzącym na myśl płacz dziecka – znaleźlismy się na ulicy i zaczęliśmy podążać w stronę mojej nory. Właśnie w tym momencie dostrzegłem, tę wielką zmianę, która ogarnęła społeczeństwo. Wszystkie spojrzenia kierowane w naszą stronę były pełne zażenowania, a nawet obrzydzenia. Wiedziałem, że ludzi w stanie takim jak Edgar zazwyczaj poddaje się eutanazji, ale nie spodziewałem się tego, że będą na niego patrzeć, jakby już był martwy. Gdziekolwiek się nie udaliśmy, spojrzenia zawsze były dokładnie takie same. Każdy wyjazd, każde wyjście przypominały Edgarowi o jego nieszczęściu, a we mnie pogłębiały od dawna kiełkującą mizantropię.
Od tamtego dnia przez ledwie kilka miesiecy jeździliśmy po kraju i razem dyskutowaliśmy na temat natury człowieczeństwa, sensu życia i innych tego typu głupstw. Przysięgam jednak, że robilibyśmy tak po dziś dzień, gdyby nie fakt, że pewnego dnia nienawiść świata wzięła górę i zabrali go ode mnie siłą.
Następnego dnia pochowali go. A był jeszcze żywy. Przysięgam, że był jeszcze żywy. Przysięgam!

wtorek, 23 kwietnia 2013

MOTYW VI - ZAPOWIEDŹ

Jak zawsze nocne marki dowiadują się pierwsze - przypominam zasady:

- swoboda tematyczna i objętościowa
- deadline to niedziela 28. kwietnia, godzina 23:59
- gotowy tekst wysyłamy na opowiadaniezmotywem@gmail.com
- motyw do zawarcia w opowiadaniu to... BRATERSTWO

Powodzenia!

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

MOTYW V - TEATR

Bez niepotrzebnego ględzenia - oto efekty:

Autor: KRASNOLUD


Marta niecierpliwie oczekuje na moment wejścia na scenę. Nadchodzi chwila, na którą tyle lat czekała. Pokaże co potrafi, pokaże do czego jest zdolna. Wszyscy będą ją podziwiać, będzie znana i poważana. W końcu. Czeka tylko na sygnał. Na dzwonek, że to już.

Lekcje polskiego nigdy nie były interesujące. W podstawówce i gimnazjum jeszcze jakoś je znosiła, bo a to jakiś utwór był ciekawy, a to nauczyciel znów wpadł w dygresję i przez całą lekcję opowiadał o kolejkach po mięso w PRLu. Ale te w liceum były katorgą nie do zniesienia. Nudne, nic nie wnoszące, odbierające chęć do życia. Odbierały Marcie nawet chęć do czytania, co zawsze uważała za ich największą zbrodnię. Czekała tylko na wyjście z nich. W sumie to zabawne, że będąc tak zainteresowana teatrem i sztuką, najbardziej lubiła fizykę i matematykę. Jednak ciężko było nie lubić przedmiotu, gdzie wszystko było logiczne i proste, bez niespodziewanych przeszkód i komplikacji. No i człowiek miał kontrolę nad swoimi działaniami. Wiedział, co powinien robić. W przeciwieństwie do życia.

Już. Wychodzi na scenę, statecznym krokiem jak to było zaplanowane. Reflektory oślepiają ją na moment, gdy próbuje spojrzeć na publiczność, ale po chwili skupia się. Wystudiowanymi ruchami, które jednak muszą wyglądać naturalnie chodzi po scenie. Czeka. Za chwilę pojawi się drugi aktor, zacznie się cała akcja, padną słowa, które zawiążą fabułę. Marta uważa, że to najlepszy moment każdej sztuki. Początek. Jeszcze nikt nie został uwikłany w wymyślone problemy i rozstania. Każda postać, która zaczyna dopiero istnieć, ma władzę nad swoim życiem. Przez jeden moment można udawać, że jest się wolnym człowiekiem. Nic dziwnego, że ten moment lubi najbardziej.

Marta często rozmyślała nad swoimi pasjami. Coś musiało je łączyć. Sztuki teatralne były trochę podobne do zadań matematycznych, uważała. Miały swoje rozwiązanie, choćby długo wyczekiwane. Koniec był niespodziewany i nadchodzący po wielu utrudnieniach, ale zawsze był i wystarczyło tylko do niego doprowadzić. Nikt ci też nie mógł przeszkodzić w osiągnięciu celu, inni nie psuli ci efektu. W przeciwieństwie do życia.

Kurtyna opada i następuje przerwa. Marta niecierpliwym wzrokiem szuka drugiego aktora.
- Jak było? Dobrze mi poszło? – boi się zadać to pytanie reżyserowi, wie, że jeszcze nie powinna tego robić.
- A jak ty sama sądzisz? Wiesz, że nie mogę ci powiedzieć niczego, czego sama byś nie wiedziała.
Wie, ale odpowiedź kolegi i tak ją zasmuca. Przez chwilę wszystko znów traci sens, znów pogrąża się w żalu. Spuszcza wzrok.
- Jak ty sądzisz? Dobrze zagrałaś? – słyszy głos aktora i podnosi głowę. Skupia się. Przecież nie podda się w połowie drogi.
- Tak. To było dobre.
- I to powinno ci wystarczyć.
Powinno, ale nie wystarcza. Mimo to Marta uśmiecha się. Za chwilę koniec przerwy.

W końcu przyszła wiosna. Była dosyć spóźniona, ale była. Świeciło słońce, zrobiło się ciepło, Marta przestała chodzić w zimowych butach i najcieplejszej kurtce. Niestety był to jedyny plus tamtego dnia. Kto wymyślił, by na 7 i 8 lekcji w piątek robić polski? Kto wymyślił, żeby w takim terminie robić sprawdzian? Ci ludzie musieli być bez serca. Z sali wyszła ostatnia, najdłużej ze wszystkich pisała wypracowanie. Nic dziwnego, ona przeczytała lekturę, więc wszystkie szczegóły, które pamiętała, wszystkie wątpliwości, których zabrakło w streszczeniach, utrudniały napisanie pracy. W końcu jednak skończyła, tuż po dzwonku, ledwie unikając wyrwania kartki. Koniec tej udręki, weekend, pierwszy który można spędzić na świeżym powietrzu bez ryzyka odmrożeń. Szybko zmieniła buty, lekką kurtkę zarzuciła na ramię i wybiegła ze szkoły.

To już ostatnia scena, upragniony koniec, gdzie wszystko się wyjaśni, jeśli tylko zdoła to pokazać. Jeśli zdoła przekazać emocje postaci, wytłumaczyć fabułę. I jeśli widzowie ją zrozumieją. Odwraca twarz w ich kierunku i wygłasza... nie, mówi swoją kwestię. Po raz kolejny staje się postacią, ich świat staje się realny i Marta nie wie już, jako kto cierpi.

Usłyszała pisk hamulców i czyjś wrzask. Gdzieś przed oczami mignęło jej czerwone światło. Odwróciła głowę, stanowczo za późno i zobaczyła światła.

Słyszy brawa i wybiega na scenę. Patrzy na publiczność i przez światła reflektorów usiłuje dostrzec twarze. Na najlepszym miejscu, na wprost niej, siedzą jej bliscy. Mają łzy w oczach. Marta patrzy na nich, a potem się kłania.



Autor: MŁOTEK

Katherine przeciągnęła się stojąc przed przeszkloną ścianą prowadzącą na taras. Jej koszulka nocna uniosła się odsłaniając zgrabną pupę.

- Hej, mała, ubierz się trochę zanim wyjdziesz dziś do pracy. – powiedział do niej swym niskim głosem John.
- Ech… przecież mamy dzisiaj niedzielę ty mały śpiochu. – odrzekła wskakując na niego – Wstawaj! – w tym momencie zaczęła go łaskotać. John szybko się wyprostował, usiadł w łóżku, objął Kathie i zaczął ją całować. Zastygli w tej pozie na chwilę. Słońce oświetlało ich pokój, zaś fontanna budowała refleksami światła odbitymi od powierzchni wody wyjątkowy nastrój. Ta chwila była niepowtarzalna.

---

John wsiadł do samochodu od strony pasażera. Razem z Kathie, która od dwóch godzin siedziała w łazience i powiedziała, że ma do niej nie wchodzić pod żadnym pretekstem, mieli jechać do teatru Lincoln na próbę ich najnowszej sztuki „ Piekielny kalmar wasabi”. Kiedy wychodził do samochodu krzyknęła:
- Będę za pięć minut!
Wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i czekał. Po kilku minutach usłyszał nadjeżdżające samochody. W lusterku zobaczył, że były to czarne BMW i na dodatek jechały w jego stronę. To go trochę zdziwiło. Zatrzymały się z piskiem opon, otaczając jego samochód. Z jednego z nich wyskoczyło trzech goryli w garniturach i okularach przeciwsłonecznych. Jeden z nich wyjął pistolet i nim John zdążył zareagować był wycelowany prosto w jego twarz. Jedyne co stało kuli na drodze to szyba, która rozproszyłaby się na tysiące malutkich kawałków. Wystarczył jeden strzał.  
- Wychodź i nie próbuj żadnych sztuczek. – powiedział mięśniak mierzący w niego. John wysiadł z samochodu. Nie uważał się za mięczaka, ale w tej sytuacji nie miał innego wyjścia niż wykonanie polecenia.
-Hej, panowie, słuchajcie, nie wiem o co wam chodzi, ale nie chcę żadnych… - w tym momencie uciszył go lewy sierpowy. Został brutalnie odwrócony i popchnięty na maskę samochodu.
- Łapy!!! – krzyknął jeden z tamtych.
Kiedy wyciągnął ręce, mięśniak mu je wykręcił i założył kajdanki. Następnie założono mu na głowę czarny, płócienny worek. Przestał widzieć cokolwiek. Mężczyzna mocno nim szarpnął zmuszając go do wyprostowania się. Ciągnął go za sobą. Usłyszał czyjś bieg a po chwili Kathie krzyczącą:
- Co wy z nim robicie, zostawcie go!!!
- Odwal się głupia dziwko albo nakarmimy cię ołowiem. To nie twoja sprawa. – odpowiedział jej jeden z tamtych.
John wylądował (a przynajmniej tak podejrzewał) w bagażniku samochodu. Grała w nim głośna muzyka, przez co nie rozumiał tego co mówiła Kathie. Po chwili wrzasków usłyszał strzał, zatrzęsło lekko samochodem, trzasnęły drzwi i wszyscy odjechali. John nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Nie, on po prostu nie chciał uwierzyć. Nie dopuszczał do siebie myśli, że Kathie mogła nie żyć. Nie chciał w to wierzyć. Po pięciu minutach przekonywania samego siebie poddał się i uronił łzę. Była ona tylko pierwszą z wielu.

---

 John nie wiedział jak długo jechali samochodem. Zdążył wypłakać tyle łez, że poczuł jak worek który ma na głowie wysychając w mokrych miejscach sztywnieje od soli. Garniturowi gangsterzy wiedzieli za to ile mają jechać i gdzie mają dotrzeć. Po godzinie jazdy i wleczenia się bez celu udali się do ustalonego miejsca. Wcześniej pozbawili Johna przytomności używając chloroformu.
Kiedy John się obudził w oczy uderzyło go światło. Z każdej strony świeciły w niego reflektory, gdziekolwiek się nie rozejrzał, nic nie widział. Siedział na krześle. Ręce miał nadal spięte kajdankami. Kiedy przymrużył oczy był w stanie dostrzec przed sobą stolik a na nim leżący nóż kuchenny i postać siedzącą po jego drugiej stronie.
- No i po co było to wszystko? – odezwał się facet z na przeciwka. – Po cholerę ukradłeś i dałeś glinom te dwa kilogramy koki?
- Ale o co… - John chciał powiedzieć, ze nie ma pojęcia co się dzieje.
- Gówno mnie obchodzi twoje ale. Musieliśmy stuknąć twoją laskę bo robiła za dużo szumu na ulicy, a ty nadal udajesz, że nic nie wiesz. Ech… rozkujcie go. – W tej chwili ktoś podszedł do niego z tyłu i zdjął mu kajdanki.- Jak zapewne zdążyłeś już zauważyć przed tobą na stole znajduje się nóż. Wprawdzie nie zwrócimy życia twojej ukochanej, ale pozwolimy ci wybrać co zrobisz. Albo weźmiesz ten nóż w ręce i zrobisz co trzeba, albo każdy członek twojej rodziny, twoja siostra, brat, matka, dziadek, wujek, po prostu każdy będzie bardzo długo cierpiał zanim umrze, a jak wiesz Gruby Joe jest naprawdę dobry w torturowaniu tak, aby ofiara zbyt szybko nie wykitowała. – w tym momencie mężczyzna wstał – Nie śpiesz się za bardzo, damy ci pięć minut. – Usłyszał jego kroki – A… - zatrzymał się – i jeszcze jedno… jak to u nas się mawia w takich chwilach, wszystkiego najlepszego. – mężczyzna oddalił się w stronę wyjścia śmiejąc się ponuro. John został sam pośród ogarniającej go świetlistej nicości. On i nóż leżący na stole. Nie rozumiał co się stało. Przecież on nie był zamieszany w żadne mafijne porachunki. Albo on, albo jego rodzina. Nie było żadnego wyjścia z tej sytuacji.

---

Uwaga!!!Wybierz sobie zakończenie!!! Przeczytaj tylko jedno naraz. Jeśli chcesz zobaczyć jak historia mogła się inaczej skończyć, przeczytaj jeszcze raz całą historię.
  (przejdź do akapitu z odpowiednim numerkiem)
1. Prawdziwe zakończenie. 2. Zakończenie prawdziwsze.
3. Jedyne słuszne zakończenie. 4. Tak się naprawdę stało.

---

1. John podjął decyzję. W tej chwili zgasły wszystkie reflektory a następnie rozjaśniło się w całym pomieszczeniu. Była to sala teatralna w teatrze Lincoln. Zamiast miejsc siedzących na widowni znajdowali się wszyscy członkowie ekipy pracującej w teatrze. Na ich czele stała Kathie, a na jej znak rozległo się głośne „Wszystkiego najlepszego!!”. Z głośników popłynęła melodia do „Sto lat”. Paru kumpli Johna przebranych w garnitury (to oni udawali gangsterów) wniosło na scenę wielki tort i położyło go na stole przed Johnem. Wtedy też niektórzy dostrzegli, że z solenizantem jest coś nie tak. Nie opierał on głowy na stole z powodu niedowierzania i wielkiej ulgi. Między jego nogami rosła kałuża ciemnoczerwonej cieczy. Była to krew. Jeden z wnoszących tort mężczyzn odchylił głowę Johna. Dzięki temu czynowi wszyscy zgromadzeni byli w stanie ujrzeć nóż sterczący w jego szyi, a dokładniej w okolicach gardła. Katherine zadrżała, zaczęła krzyczeć i zemdlała. Ktoś zadzwonił po karetkę, ktoś inny zaczął głośno szlochać. Ale było już za późno. Całkiem pomysłowa urodzinowa wkręta, zabawny żart zamienił się w tragedię. Nie omieszkano napisać o tym w wieczornych gazetach, a następnego dnia z samego rana w mediach trąbiło się o całym wydarzeniu, wymyślając to mniej, to bardziej prawdziwe informacje na temat nieszczęśliwego wypadku. Szczęściem w nieszczęściu było to, że dzięki temu wypadkowi ledwo dający sobie radę, podupadający teatr zyskał sławę, zaś widownię zapełniały na nowo tłumy. Działo się tak, ponieważ wiele osób chciało zobaczyć na własne oczy sztuki teatralne przedstawiane na „krwawej scenie” jak teraz była nazywana. Co do Katherine, to popadła ona w ciężką depresję i do końca życia nie wybaczyła sobie tego co się przez nią stało. Dwa miesiące po śmierci Johna sprzedała cały swój majątek, oddała go na organizacje charytatywne, a sama poszła do klasztoru i tam pozostała. „Piekielny kalmar wasabi” nigdy nie ujrzał desek teatru, a pierwsza wersja jego scenariusza została pochowana z jego twórcą, Johnem Johnsonem.

---

2. Nie miał pojęcia co zrobić. Jedyne czego chciał to się stąd wydostać. Wszystkie reflektory zgasły. Sekundę po tym zapaliły się żarówki w całej sali. Wtedy John ujrzał gdzie się znajdował. Była to sala teatralne w teatrze Lincoln, a on sam znajdował się na scenie. Przed nim zamiast miejsc dla widowni, zobaczył całą ekipę pracującą w teatrze, a na jej czele stała Kathie, pomysłodawczyni przedsięwzięcia. Na jej znak wszyscy zaczęli śpiewać „ Sto lat”, a na scenę wniesiono olbrzymi ponad, półtorametrowy tort, który zapewne miał zostać pokrojony przez Johna. Ten zaś, kiedy uświadomił sobie co się dookoła niego dzieje, zeskoczył ze sceny, podbiegł do Kathie, objął ją mocno, po czym pocałował.
- Myślałem, że cię straciłem. – rzekł John.
- Spokojnie kochanie, tylko żartowaliśmy. – odpowiedziała mu, po czym roześmiała się swoim uroczym śmiechem.
Całowali się jeszcze przez chwilę po czym postanowili wspólnie pokroić tort. W głośnikach rozległa się dyskotekowa muzyka. Ludzie jedli, pili, jednym słowem świetnie się bawili. Po dwóch godzinach świetnej zabawy Kathie nieśpiesznie podeszła do mikrofonu i powiedziała:
- Chciałabym poprosić do mnie, na scenę, mego ukochanego Johna.
John podszedł i po chwili rozmowy z Kathie, przewiązała mu oczy czarną wstążką i obróciła nim kilka razy. Po całkowitej ciszy na sali zdjęła mu przepaskę z oczu. Zobaczył przed sobą motocykl – Mitsubishi 223 SX. Już od roku oszczędzał pieniądze na ten model. To, co oni wszyscy dla niego zrobili, było niesamowite. Wieczór ten miał być potem przez niego wspominany jako jeden z najlepszych i najbardziej wyjątkowych. Nie można było tego jednak rzec o poranku następnego dnia. Wszyscy, jak jeden mąż, spędzili cały dzień cierpiąc na powikłania związane z niestrawnością spowodowaną nieświeżymi składnikami (w tym jajkami) użytymi do wykonania tortu.

---

3. W tej chwil John obudził się. Po jego ciele spływały kropelki potu, a jego serce biło nadzwyczaj szybko. Zdziwiło go to, że nie jest u siebie w łóżku, a do głowy ma przyczepione elektrody. Wtedy zauważył stojące wokół niego istoty. Były nagie, a ich skóry wyglądała jak zielona galareta. Nie miały oczu, ich głowy pokryte były czarnozieloną kratą. Miały dwie pary rąk, z czego jedne wyglądały jak szczypce u kraba. Były to istoty humanoidalne.
- Witaj na pokładzie Teatralium NHWH Kas Kasjasz 112Z. Właśnie lecimy do naszego układu plateatralnego Teatrscena 22 IMĆ . W tej chwili jesteś badany przez moją załogę. Chcemy sprawdzić, czy przyscenisz się do naszych teatralnych warunków. – rzekł jeden z obcych.
- Przestań mi tu występy odstrajać Scenografusie Głuptusie. To ja, Reżyseriusz Ubogi mam władzę na tym statku! Miło mi pana poznać.
- Ale… co ja tu robię? – spytał John- Czemu mnie zabraliście?
- Widzi pan, wszystko dlatego, że w naszej rasie jest naprawdę wielu idiotów. Dla przykładu ten obok mnie to Naczelny Aktoriusz Pierwszy. Cały czas myśli, ze Orkiestrusz Dyrygencjusz zjadł mu jego rolę, a przecież sam ją wyrzucił do kosza. Nawet nie wie, że nasza wyspa odpadów krąży dookoła Stadionowej planety, a tego uczą już w trackie pierwszej klasy lekcji Histori Teatrańskiej. Ale wracając do tematu rozmowy, podczas pewnej sztuki teatralnej zatytułowanej „ Krew i noga” przedstawiającej losy ziemskiego człowieka na pustyni, w scenie, w trakcie której odcinano mu nogę nasi zbrojmistrzowie aktorscy odcięli lewą zamiast prawej. Po chwili namysłu wpadli na pomysł aby uciąć również tę właściwą, żeby nie być obwinianymi za pomyłkę. Z tego powodu nie mógł wystąpić drugi raz.
- Ale musisz przyznać kapitanie, że było to zateatralne, co nie? – krzyknął Aktoriusz.
- Było i to jeszcze jak! Krew teatrzyła na wszystkie strony. No i właśnie tutaj przechodzimy do pana. Zaplanowane były trzy odegrania tejże sztuki, z czego brakuje nam aktora do drugiego i trzeciego występu. Musieliśmy znaleźć kogoś możliwie podobnego do poprzedniego odtwórcy roli. Jako, że masz dwie nogi to podteatrzylismy cię z Ziemi i lecisz prosto na scenę. Ale spokojnie! Wgramy ci do mózgu całą twoją rolę, wiec się nie martw.
- Że co?! Chcecie, żeby w jakimś chorym przedstawieniu ktoś upitolił mi obie nogi? – po powiedzeniu tych słów John próbował się wyszarpnąć, ale został uderzony kraboręką w tył głowy i zemdlał. Statek Teatralium NHWH Kas Kasjasz 112Z kontynuował swa podróż w kierunku planety Teatroleum 22HG34jK.

---

4. W tym momencie John zamknął książkę i rozejrzał się po strychu w teatrze Lincoln. Pracował tu już od ponad roku, ale dopiero dziś, kiedy przyszedł godzinę przed próbą ( zegarek mu się śpieszył ) postanowił tam zajrzeć. Książka, którą ujrzał była zakurzona jak wszystko inne tu się znajdujące. Skórzana okładka i jego imię wyryte na niej srebrną czcionką sprowokowało go do obejrzenia książki. Zapisane w niej było wszystko co dotyczyło Johna i jego życia. Tak, jakby czytał swoją biografię napisaną w formie odpowiadania. Jedynym minusem było w tej książce to, że kończyła się wtedy, kiedy miał podjąć jedną z ważniejszych decyzji w swoim życiu. Dalej były tylko czyste, aczkolwiek pożółkłe od starości kartki. Dziwiła go jeszcze jedna rzecz. Wprawdzie był już z Kathie pół roku i naprawdę ją kochał, ale urodziny miał dopiero za pięć miesięcy. Otworzył książkę ponownie i przeczytał ostatnie zdanie. „Nie było żadnego wyjścia z tej sytuacji”. „Zobaczymy”, pomyślał i uśmiechając się pod nosem pstryknął palcami. W tym momencie nieduża, unosząca się w powietrzu kula ognia, która oświetlała strych zgasła. John odłożył książkę na miejsce, po czym zszedł po drabinie na scenę.



Autor: ONA

Niebo jest zachmurzone. Ludzie przemieszczają się szybko po ulicach w poszukiwaniu schronienia przed słyszalnymi już, choć wciąż w oddali, deszczem i burzą. Młodzi szukają schronienia w kinach czy restauracjach, starsi z nadzieją czekają na autobus by zdążyć skryć się we własnych czterech ścianach. Z okien jednego z pobliskich mieszkań dochodzi głośna muzyka, dźwięki gitar i perkusji są wyraźnie słyszalne na ulicy. Dziewczęcy głos podśpiewuje „… with bleeding hands I fight for a life…”. Dzieci przerażone nagłym wzmożonym ruchem płaczą.
-Mamo! – krzyczy jeden z chłopców. – Mamo, gdzie jesteś…?
Mężczyzna w brązowym płaszczu z aktówką w ręce odciąga go pod wiatę pobliskiego przystanku gdzie stoi wystraszona młoda kobieta, matka dziecka. Ona i chłopiec padają sobie w objęcia.
Na przystanek podjeżdżają autobusy. Tłum wpada do nich starając się schronić przed pierwszymi kroplami deszczu. Drzwi się zamykają, pojazdy odjeżdżają.
W mieszkaniu śpiewającej dziewczyny zmienia się utwór.
Ulicą przejeżdża samochód z logiem komunikacji miejskiej informujący, że ze względu na coraz gwałtowniejszą ulewę autobusy przerywają kursowanie. Pozostali na ulicach ludzie wchodzą do pobliskich restauracji. Właściciele widząc zapełniające się szybko miejsca przy stolikach zacierają ręce ciesząc się na myśl o zarobionej tego dnia kwocie.
Na chodniku zostaje tylko jedna para tańcząca w strugach deszczu, nucąca słyszalny utwór: „…take your hand in mine…”
***
Zapadła kurtyna. Publiczność bijąc brawo wstała z miejsc i skierowała się ku wyjściu z sali. Z energią komentowali to, co chwilę wcześniej obejrzeli.
Widząc, jakie emocje wzbudziła w widzach sztuka, autor scenariusza uśmiechnął się pod nosem i westchnął.
„Ach, ci głupcy” pomyślał. „widząc coś na scenie podziwiają i komentują, nie zdając sobie sprawy, że każdego dnia są świadkami podobnych sytuacji. Niczym marionetki sterowane przez jakąś niewidzialną istotę. Nie wiedzą, ile prawdy zawierają słowa samego Szekspira ‘świat jest teatrem, aktorami ludzie’
Pokręcił w milczeniu głową i poszedł pogratulować kolegom.



Autor: ALBATROS

"Nie pora kochać"



- Michał! Michał, antrakt dobiega końca, jesteś gotowy?
- Już bardziej nie będę...
- Zatem zaczynajmy, chodź!


Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i wystrzelili zza kulis wprost na scenę. Zastygli w objęciu oczekując na pierwsze światła reflektorów. Błysk. Aplauz. Oślepiające światło bezlitośnie kuło ich w oczy. Pierwszy niepewny krok wstecz, potem kolejny. On od niej ucieka, ona go goni, krok za kroczkiem, a każdy kolejny wzbijał w powietrze tumany kurzu. Reflektor okrutnie podążał za ich smukłymi sylwetkami nie dając im chwili wytchnienia. Nagle, zatrzymują się w tym samym niemym objęciu co przed chwilą.

- Kim dla Ciebie jestem? - spytała Ona.

Nie zdążył wypowiedzieć swojej kwestii. Alarm przeciwpożarowy, wzmagany dobrą akustyką sali wwiercał się w uszy. Z sufitu zaczeła się lać woda, a kłeby dymu śmiało wdzierały się przez kanały wentylacjne. To z pewnością nie była część scenariusza – budynek stanął w ogniu.

Na sali zapanowała panika, krzyki i piski prawie dorównywały głośnością systemowi przewipożarowemu. Próby uspokojenia tłumu spaliły na panewce – każdy myślał o tym by, nieważne jakim kosztem, jak najszybciej opuścić budynek.

- Hej, Hej! - krzyczał Michał. Musimy uciekać, złap mnie za rękę i nie puszczaj!

Zaczęli zbiegać schodami za scenę. Nikogo już tam nie było, tylko chmury sadzy i niewyraźne zielone światełko wskazujące kierunek wyjścia. Bez chwili zwłoki udali się w jego kierunku po drodze potykając się o porozrzucane rekwizyty. Udało się! Chwycił za klamkę i z impetem otworzył drzwi. Wybiegli na zewnątrz łapczywie wdychając tak upragnione świeże powietrze. Patrzył i nie mógł uwierzyć własnym oczom. To nie tylko teatr był w płomieniach – całe miasto było otulone ognistym ogonem. Gdy tylko udało im się odetchnąć, ekipa medyczna pojawiłą się tuż obok zachęcając by wsiedli do karetki w celu wykonania rutynowej kontroli.
Bez zastanowienia podążyli za grupą sanitariuszy. Po dotarciu do pojazdu posłusznie usiedli na wyznaczonych miejscach. Drzwi karetki zamknęły się za nimi, a medyk przystąpił do badania.


- Michał, dziękuję Ci, gdyby nie Ty pewnie bym spanikowała i podążyła ślepo za tłumem – wyszeptała Ona.
- Nie ma sprawy, Ty też mi kiedyś pomogłaś.
- Zdejmiesz kiedyś dla mnie tę maskę, nie zawsze musisz grać? -
powiedziała.
- Wiesz, że jestem aktorem i najlepiej się w niej czuję.
- Nic Wam nie dolega, możecie iść. -
zakomunikował niespodziewanie lekarz.
-
Dziękujemy, do widzenia – pożegnał się Michał.

Nie kończąc rozmowy, niezwłocznie wstał i otworzył drzwi ambulansu.

Błysk. Aplauz. Oślepiające światło bezlitośnie kuło ich w oczy. Pierwszy niepewny krok w przód. Ona od niego ucieka, on ją goni, krok za kroczkiem, a każdy kolejny wzbijał w powietrze tumany kurzu. Reflektor okrutnie podążał za ich smukłymi sylwetkami nie dając im chwili wytchnienia. Nagle, zatrzymują się, w tym samym niemym objęciu co przed chwilą.

- Kim dla Ciebie jestem? - spytał.
- Tylko wspomnieniem.



Autor: BARSZCZYK


„Aktorzy”

To już dziś, dzień w którym 7 lat temu zginęli jej rodzice w wybuchu i zawaleniu się budynku teatru. Tego dnia grali oboje, był to nowy spektakl - jego premiera. Dziś, mając 14 lat to ona stanie przed możliwością dostania roli w tym właśnie spektaklu, ma możliwość dokończyć coś czego jej rodzice nie zdołali. Wiedziała, że na pewno byliby szczęśliwi, gdyby jej się udało.
- Wstałaś już? Spóźnisz się na wyniki obsady aktorskiej. – Zapytała malutka osoba, o długich siwych włosach zaplecionych w warkocz i bardzo pogodnej twarzy, mimo dużej ilości zmarszczek.
- Tak, babciu. – Odpowiedziała dziewczyna zapatrując się na ścianę tuż nad jej biurkiem, gdzie wisiała ulubiona kolekcja monet jej rodziców. Od 9 lat brakowało w niej tylko jednej monety. Był to jej prywatny symbol ich braku, którego nigdy nie zdołała zapełnić.
- Wiem, że za nimi tęsknisz. Myślę, że dziś może wreszcie się uda.
- Dwa razy już mi się nie udało dostać roli w tym teatrze.
- Nie zapominaj o jednej ważnej rzeczy. Nie wszystkie cele udaje nam się osiągnąć; niektóre osiągamy po wielu próbach, a czasem jedna porażka okazuje się niezbędna do osiągnięcia innego celu, niekiedy dużo wartościowszego. „Aktorzy” będą grani po raz pierwszy od czasów tej katastrofy, czyż mimo poprzednich niepowodzeń dostanie roli właśnie w nich nie będzie wspanialsze? Wierzę w Ciebie, nieważne co się stanie. Teraz głowa do góry, szybko jedz śniadanie i zmykaj stąd na ogłoszenie wyników.
***
- Witam państwa. Naprawdę cieszymy się, że tak duża liczba osób przyszła na nasz casting. Dziś wszystko się wyjaśni. Gotowi na poznanie nazwisk obsady „Aktorów”?
Stał na scenie, obok niego pozostali członkowie jury oraz dyrektor teatru. Wśród osób siedzących na widowni można było odczuć podekscytowanie, objawiające się szybszymi oddechami oraz nerwowymi ruchami głów i rąk.
- Każdą wyczytaną osobę zapraszam tu do siebie na scenę. Uwaga czytam! Maria Zamojska, Paweł Dobrowicz, Anna Pasta.... – Po każdym wyczytanym nazwisku rozlegały się gromkie brawa, a poziom podekscytowania wśród pozostałych osób wzrastał. Serce dziewczyny biło coraz mocniej.
***
„PRZYSTANEK – TEATR AKTORZY” usłyszała, a tramwaj zatrzymał się. Wysiadła i wpatrując się w odbudowany rok temu budynek teatru, zatrzymała się jeszcze raz przed wejściem, obok którego wisiała duża mosiężna tablica z symbolem masek oraz napisem „Ku pamięci wszystkich ofiar katastrofy 13 września 2007 roku” pod napisem znajdowało się 31 nazwisk, a wśród nich jej rodzice. „Uda mi się i będzie to dla was. Zobaczycie” pomyślała i podążyła za rudą dziewczyną w czerwonym kapeluszu, która akurat ją minęła i wchodziła do teatru.
Przeszła przez korytarz, który był oświetlony tylko bocznymi światłami, podążyła dalej schodami na górę, gdzie zobaczyła otwarte jedynie pierwsze z trzech ogromnych drzwi do sali dla widowni. Dziewczyna w kapeluszu zajęła ostatnie wolne miejsce w pierwszym rzędzie, ona sama usiadła na drugim końcu sali na samym brzegu trzeciego rzędu.
Po paru minutach światło nad widownią powoli zgasło, a zastąpiło je to oświetlające scenę, na którą wchodziło jury. Pamiętała ich twarze z wczorajszego castingu. Na widowni rozległy się brawa. Gdy ucichły, przewodniczący jeszcze raz przedstawił wszystkich członków jury oraz dyrektora teatru. Nastąpił czas wyczytywania nazwisk. Wszystko, nawet odczuwalne podekscytowanie było dokładnie takie jak w wizji z tramwaju.
- Hanna Krzywińska... – Dziewczyna w czerwonym kapeluszu ruszyła na scenę. Ta powoli zapełniała się wybranymi już aktorami. Wszyscy za każdym razem obdarowani byli gromkimi brawami.
***
- Przepraszam Panią, ale musi Pani opuścić budynek teatru. Wszyscy już wyszli. – Usłyszała nagle. Rozejrzała się. Rzeczywiście zarówno scena jak i widownia były puste. Jedynie ona i stojący przed nią wysoki, piegowaty ochroniarz wyglądający na zniecierpliwionego.
- Tak, przepraszam, już wychodzę. Musiałam się zamyślić.
„Nie udało się, znów się nie udało” pomyślała i ruszyła ku wyjściu, nie poprzez kulisy, jak każda osoba która dziś dostała rolę lecz przejściem przed sceną. W połowie drogi spostrzegła jak coś błyszczy w pobliżu sceny, tuż obok płótna zasłaniającego i zdobiącego przednią jej część. „Złotówka? Tutaj?, a to fart. Chociaż coś na pocieszenie”.
Wyszła z teatru. Zatrzymała się raz jeszcze przed tablicą pamiątkową uśmiechając się szczerze. Spojrzała ponownie na trzymaną w dłoni monetę i schowała ją do kieszeni. Ruszyła do domu, by po 9 latach móc uzupełnić ostatni brakujący element kolekcji jej rodziców.

„Nie wszystkie cele udaje nam się osiągnąć; niektóre osiągamy po wielu próbach, a czasem jedna porażka okazuje się niezbędna do osiągnięcia innego celu, niekiedy dużo wartościowszego.”



Autor: PUDEL


Obudziłem się w środku nocy targany dziwnym niepokojem. Pomimo tego, że pomieszczenie było ogarnięte obcą, szokującą i nieprzeniknioną ciemnością (nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej taką widział), byłem w stanie (ku ogromnej uldze) rozpoznać w nim swoją sypialnię – nie jestem pewien, czy był to efekt podświadomego zebrania informacji ze wszystkich pozostałych zmysłów czy raczej (nie mniej podświadoma) logika typu "Usnąłem u siebie? Czy jest cokolwiek, co sugeruje, że obudziłem się gdzie indziej? Więc po co się zastanawiać?". W tym momencie poczułem ulgę – zawsze uważałem swój dom za swoją twierdzę. Och, przepraszam, zapędziłem się. Oczywiste, że nie słuchasz tej gawędy dla takich szczegółów. Ale pewnie wiesz, że czasem każdy drobiazg wydaje się ważny.
Kiedy tylko ustaliłem, gdzie jestem, poczułem, że w moim domu coś się dzieje. W tym samym momencie do moich uszu dotarła dziwna, niemożliwa do opisania taneczna muzyka (jeżeli kiedyś ją usłyszysz, będziesz wiedzieć, co mam na myśli) – i w tej dokładnie chwili obudziły się we mnie i umilkły wątpliwości związane z realnością tego wszystkiego.
Wstałem i pomimo ciemności, która wypełniała pomieszczenie (stopniowo zaczynała wypełniać i mnie) szedłem w stronę drzwi. Otworzyłem je i poczułem się jak człowiek przekraczający granicę między piekłem i niebem i piekłem – korytarz wypełniały szaleńczo rozbiegane światła, a obca i niezwykła muzyka przybrała na głośności nieproporcjonalnie do izolacji akustycznej, jaką powinny były zapewniać drzwi. Uśmiechnąłem się i nabrałem nagłej ochoty na taniec, ale irracjonalizm tego pomysłu nie pozwolił mi na jego realizację.
Pierwszym, co zobaczyłem, była złota maska wisząca na ścianie korytarza, dokładnie naprzeciwko drzwi – zastygła w szaleńczym uśmiechu wpatrywała się we mnie. Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wrażenie, że chciałaby, abym ją założył. To spojrzenie zapadło mi w pamięć i – brzmi to głupio i gdyby to nie była prawda wstydziłbym się coś takiego powiedzieć – prześladuje mnie już trzeci rok. Z każdym kolejnym dniem nabieram przekonania, że najstraszniejszym, co mogłem wyczytać w tej twarzy to spokój – ten rodzaj spokoju, który zauważamy u osoby, która kontroluje sytuację, świadoma wszystkich ewentualności i tego co nieuniknione.
Znów wygrał racjonalizm. Odrzuciłem te myśli i poszedłem na dół, w kierunku źródła muzyki. Schodząc po schodach ujrzałem dziesiątki osób snujące się po moim salonie. Nawet gdybym chciał (nie wiedzieć czemu nie chciałem), nie mógłbym rozpoznać żadnej znajomej twarzy – każda z postaci do wytwornego stroju założyła karnawałową maskę. Nie mam pojęcia skąd, ale wiedziałem, że za nic by jej nie zdjęła.
Postawiłem nogę na parkiecie. W tym momencie obok mnie zmaterializowała się kobieta w czerwonej sukni. Uśmiechnęła się, a spojrzenie przyjęło wyczekujący charakter. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewa, więc odwzajemniłem uśmiech, wzruszając ramionami. Po kilkunastu sekundach odezwała się:
- Mości pielgrzymie, bluźnisz swojej dłoni, która nie grzeszy zdrożnem dotykaniem; Jestli ujęcie rąk pocałowaniem, nikt go ze świętych pielgrzymom nie broni.
Wydawało mi się, że słyszałem już kiedyś te słowa, lecz nie rozumiałem, dlaczego skierowała je właśnie do mnie.
- Witam, cześć, dzień dobry? - tak, wiem, jak niezgrabnie to brzmi. Ale ta sytuacja była dla mnie szalona i niezrozumiała, a głos dziewczyny... wydawał mi się dziwne znajomy. Taniec wszystkich wokół przybierał na prędkości, do tego stopnia, że przez chwilę wydawało mi się, że to ja wiruję – bezwładnie, nie mając na to żadnego wpływu. Dziewczyna cały czas uśmiechała się, lecz w jej oczach widać było zaskoczenie. Spróbowałem uprzedzić jej pytanie.
- Niestety, nie wiem, o co...
- Niewzruszonymi pozostają święci, choć gwoli modłom niewzbronne ich chęci.
W tym momencie poczułem się jak aktor, który trafia na premierę nie ujrzewszy wczesniej scenariusza – przez chwilę w niemożliwy do opisania sposób udało mi się spojrzeć na zewnątrz i ujrzeć setki osób obserwujące mnie z innej, obcej czasoprzestrzeni. Może się to wydawać niewiarygodne, ale przeraziło mnie to. Głośna muzyka zachęcała do tańca, a dziewczyna, gdy tylko zauważyła, że się od niej odsuwam, złapała mnie za rękę i szepnęła cicho A może założyłbyś i zdjąłbyś i założyłbyś swoją maskę i zabawił się z nami?
W tej chwili rozpoznałem jej głos i twarz – a jednocześnie ujrzałem w niej coś więcej i mniej i więcej – bestię, czyhającą na mnie i moją wolnosć.
Zacząłem uciekać licząc na to, że uda mi się uwolnić od tych wrażeń. W pierwszej chwili wbiegłem do niedalekiej kuchni, chcąc się tam zamknąć - nie spodziewałem się tam kolejnych szalonych tancerzy. Gdy tylko jeden z nich zaczął mnie zauważać, dostrzegłem coś i nic i coś w jego oczach, co upewniło mnie, że muszę stąd uciekać jak najszybciej. Szybkim krokiem wróciłem do salonu (wychodząc, kątem oka dostrzegłem emanujący spokojem złoty przedmiot przywieszony nad drzwiami) i pokonując chęć tańca lawirowałem między ludźmi, chcąc wrócić do kojarzącej się teraz z bezpieczńestwem sypialni i modlić się o to, żeby ten obcy mi świat okazał się tylko snem.
Jedna z kobiet delikatnie musnęła moją dłoń i kiedy spojrzałem jej w oczy uśmiechnęła się To nie kosztuje tak wiele, jak ci się wydaje Biegłem Właściwie musisz tylko dostrzec to, co my już widzimy Odpychałem kolejne, chcące mnie zatrzymać sylwetki Jesteś tu najważniejszy Więc dajcie mi wybrać Potrzebujemy cię!
Potrzebujemy cię.

Wbiegłem po schodach i z ulgą dostrzegłem, że już nikt mnie nie goni.
Potrzebujemy cię...
Znów na granicy nieba i piekła i nieba nie wygrałem z ciekawością i spojrzałem w stronę żłotej maski, której już tu nie było. Na jej miejscu wisiało lustro. Spojrzałem na swoją twarz, która zdawała się poruszać przez szaleńczo wirujące światła i ujrzałem niewielką plamę na swoim policzku. Gdy jej dotknąłem, okazała się zimna i twarda. Co dziwniejsze, zdawała się wchodzić pod moją skórę, zamiast zostać na jej powierzchni.
Była złota.

Czyjaś dłoń na moim ramieniu.
Może jednak spróbujesz?
Potrzebujecie mnie – odparłem.

---

Jerzy uśmiechnął się szeroko, patrząc na dogasające ognisko. Dziewczyna wiedziała, że to koniec i początek i koniec opowieści. I ku swojemu przerażeniu, nie mogła odnaleźć w jego twarzy ani nuty szaleństwa. Uśmiech ustąpił miejsca głębokiej melancholii.
Czy kłamał?
Zamknęła oczy, gdy jego ręce wystrzeliły w kierunku jej twarzy.



Autor: KROKROPKA


Upstrzony plamami księżyc schował się już za horyzontem. Młoda dziewczyna o zaróżowionych policzkach i głębokich, szaroniebieskich oczach, wita na wysokim wzgórzu wschodzące słońce. Obok niej dumnie stoi płacząca wierzba, której delikatne liście smagane przez wiatr wydają cichutki szelest… Wtórując zielonym listkom w wietrzny taniec dały się porwać też włosy dziewczyny, której imię brzmiało: Heulyn. Stąpając leciutko po zazielenionej już trawie, młoda kobieta zakreślała dłońmi w powietrzu fale i obracała się przy tym delikatnie. Radość, która wypełniała jej duszę, ukazywała się w każdym ruchu, dlatego każda część jej ciała chciała tańczyć w rytmie narzuconym przez naturę i wiatr. Przelewała wszystkie uczucia w otoczenie, powierzając sekrety starej Wierzbie.

-Wierzbo! – krzyczała Heulyn.
-Szszsz… - zagaił zamiast Wierzby figlarz wiatr, i znów przesunął swą niewidzialną dłonią po jej włosach.
-To tak się ze mną droczysz? Skoro tak, ty mi zagraj, ja zatańczę! Wierzbo, patrz i słuchaj!
I zatoczyła na polanie ogromny krąg. Rozłożyła ręce w oczekiwaniu na muzykę, która po chwili wypełniła jej głowę pierwszymi taktami…

Kap, kap, kap…
Rytmicznie kapie woda z dachu klatki schodowej. Szara rzeczywistość wlewa się przez małe okna w drzwiach, z chodników wyzierają dziury, a dziwne, ciekawe oczy wpatrują się w dziewczynę.
Wyciągnięta zapraszająco dłoń kusi. Pierwszy krok do przodu, drugi… Strużki wody spływają po skroniach i czole, zwilżając usta. Jakie to wspaniałe uczucie, być kochaną!
Wokół unosi się zapach bzu. Kręta droga prowadzi wprost na stary cmentarz. Deszcz przestał padać, więc wszystko wokół wydaje się świeższe. Wzdłuż drogi rosną drzewa.
-Spójrz tam! – mówi postać i wskazuje ręką na jedno z drzew. Czy widzisz?
-Czy to… -
zastanawia się dziewczyna
-Tak. To będzie ten znak, który zawsze będzie ci przypominał o tej drodze.

Brną więc oboje dalej, tym razem po kolana w wysokiej trawie. Droga zaczyna być coraz bardziej stroma. Zapach bzu coraz mocniej wziera się w głowę dziewczyny, powodując ból.
-Hej, zaczekaj! Nie mam już sił, czy możemy zwolnić?

Dziwny uśmiech na twarzy postaci jest odpowiedzią. Idzie więc dalej, ciągnięta przez przedziwną dłoń. Potyka się i upada raz za razem. Krew z obdartych kolan i dłoni spływa po kamieniach, zamieniając je w szkarłatne róże. Kurz unosi się wysoko, brudząc jasną twarz dziewczyny, a malutkie łzy żłobią w brudzie dwie malutkie czyste kreski na policzkach.
Droga kończy się. Przedziwna postać znika, pozostawiając ją samą w otoczonym przez bez cmentarzu. Obtarła pot z czoła i zmęczonymi dłońmi zaczęła odgarniać suche, schowane wewnątrz krzaków gałęzie bzu. Wydeptana przez zwierzęta ścieżka jest jedyną podpowiedzią na to, gdzie dalej ma się udać. Dziewczyna stanęła na małej polanie, otoczona wokół starymi mogiłami i krzakami bzu. Na środku polany stoi krzyż.
Odpocznę tylko chwilę, pomyślała i oparła się plecami o drewnianą deskę z której został zbity krzyż.
Wtem usłyszała trzask i zobaczyła, jak górna jego część wali się na ziemię. Zaciekawiona, podeszła tam, gdzie odłamek wbił się w ziemię. Była tam niewielka mogiła z czarnym kamieniem jako pomnik. Dziewczyna zgarnęła ręką kurz, by móc odczytać napis.
MEMORIES
Wtedy z czoła spłynęła kropla krwi. Kamień zamienił się w różę.
Czas wracać – pomyślała. Zerwała kwiat, poprawiła poszarpaną spódnicę i zaczęła schodzić w dół. Po drodze zebrała każdy szkarłatny kwiat, w który wcześniej jej krew zamieniła kamień. Droga była długa, zaczęło zmierzchać, aż w końcu światem zawładnęła ciemność. I wtedy, jasny snop światła oświetlił ją, jak stała sama, samotna i zdezorientowana, z bukietem kwiatów w obu dłoniach, próbując odnaleźć drogę do domu. Gdy oczy jej przyzwyczaiły się do jasności, ujrzała przed sobą rzędy krzeseł z czerwonymi obiciami. Pod jej stopami nie było już ani trawy, ani wiejskiej dróżki, ani betonowego chodnika. Stała na drewnianych panelach sceny teatru.
Ktoś siedział tam, na dole, patrzył na nią, jak krew spływa jej z kolan, jak łzy wyżłobiły koryta na policzkach. Po chwili salę wypełnił odgłos bicia braw, kwiaty w rękach dziewczyny zamieniły się w węże, a światło nagle zgasło. Obślizgłe stworzenia pełzały wokół jej nóg, aż w końcu jeden zatopił zęby w jej łydce. Świadomość zgasła, a umysł zatrzymał tylko echo bitych braw…


Otworzyła oczy. Leżała na zielonej polanie z kolanami pod brodą. Obok niej stała stara, poczciwa Wierzba. Wietrzyk cicho szeptał, próbując uspokoić jej nerwy. Dawno już zapadł zmierzch. Musiała zapaść w trans. Nie wiedziała, kiedy jej taniec się skończył. Nie zdążyła pożegnać słońca, i przywitać księżyca.
Mam nadzieję, że się nie obrażą – pomyślała, i przytuliła się do drzewa.





No i zagubione przez mnie (przepraszam Autora):

Autor: RAGNAR

"Przetarty skrypt"

Idealny przewoźnik ludzkich umysłów jakim jest czas, niewzruszony przemierzał tylko sobie znane tory. Mijał przy tym wiele z równoległych światów, aż ujrzał ten stosowny i leniwie zaczął wtaczać się na szarą stację.
- Jestem cegłą – w długim, zaciemnionym korytarzu rozległ się nieco oburzony głos. Nic jednak dziwnego, każda szanująca się cegła zareagowała by podobnie, gdyby ktoś tak spontanicznie obmacał ją po ciemku. Pan Manfred jednak, zamiast zimnego romansu szukał po omacku włącznika.
- Tu jesteś! – szepnął z satysfakcją a wnętrze korytarza rozjaśniło się w ułamku sekundy.
Przemierzał całą jego długość a wewnątrz czuł nieopisaną ekscytację. Tym razem była spowodowana czymś więcej niż tylko poranną kawą. Wszedł do kolejnego pomieszczenia i patrzył zadowolony przez całą jego szerokość.
- Tak, już niedługo to miejsce ożyje na nowo.
Pokiwał jeszcze chwilę głową w zadumie po czym niespodziewanie wrzasnął:
- Drągal! Chodź no tu czym prędzej!
Dało się wyraźnie usłyszeć nierównomierne kroki, a po chwili ukazał się ich autor. Mały, ubrany w czerwone szaty człowieczek wtoczył się do dużego pomieszczenia, a wraz z nim jego duży nos.
- Tak panie Manfredzie?
- Czy aktorzy są gotowi? Czy pamiętają swoje kwestie? Czy są ubrani? – wymieniał gorączkowo.
- Jak najbardziej. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik – w tym momencie z górnej częsci jego stroju odskoczył jeden z guzików i z niemal szyderczym uśmiechem potoczył się pod ścianę. Nie został jednak zauważony.
- Mam nadzieję, nie chcę żeby było tak jak ostatnio. Tym razem każdy, ale to absolutnie każdy aktor ma być ubrany. Przecież tam były kobiety... i dzieci... i o dziwo podobało się im. Ale nie może tak być, u nas takie rzeczy się nie zdarzają. To szanujący się teatr. Od pokoleń „Ziszczony Paradygmat” cieszył się powodzeniem najwyższej inteligencji. Ludzie przychodzili tutaj bo tego potrzebowały ich umysły. Szukali tutaj kultury na wysokim poziomie i dostawali ją. Lecz gdzie dziś podziali się ci porządni ludzie? – mówiąc to zamyślił się głęboko, a Drągal z głupią miną powoli wymykał się w stronę drzwi. Sprawiał wrażenie jak gdyby lojalnie stał na baczność, ale malutkie buciki jego butów cierpliwie zmierzały do wyjścia.
Manfred był człowiekiem, który żył głównie marzeniami. Na nieszczęście jego towarzysza, lubił odpływać i snuć opowieści o wielkich i małych czasach. Ten jednak był już cztery pomieszczenia dalej i drapiąc się po głowie zastanawiał się dokąd właściwie zmierza świat lub ewentualne co miały ochotę zjeść.
Tymczasem stanął jak wryty... Jego oczom ukazał się młody aktor, znany jako Alan Spychacz. Był zdenerwowany, oczy miał przekrwione do granic możliwości, a obfity, ogólnodostępny pot pachniał paniką. Spojrzał błagalnie na Drągala i wymamrotał:
- Skrypt... nie mogę go znaleźć! Musimy go szukać bo inaczej sztuka nie odbędzie się, a wiesz co to oznacza... Musi tu gdzieś być! – po czym zaczął przetrząsać stojące nieopodal szafki.
Po paru chwilach zbiegło się kilku aktorów oraz sam Manfred. Nastała cisza pełna złowrogiej zadumy.
- Zarządzam poszukiwanie – zaczął dyrektor teatru. – Nie ma czasu do stracenia. Jeśli nie odnajdziemy skryptu, Alan nie nauczy się swojej roli i przepadniemy. Wszyscy do poszukiwań! Ale to już, przeczesać wszystko!
Zrobiło się głośno, każdy popędził w swoją stronę przetrząsać stary budynek teatru. W powietrzu latały papiery oraz kłęby kurzu, wg statystyk jednego z najchętniej stosowanych środków artystycznych w tym regionie. Zaskrzypiały schody gdy Drągal wdrapywał się na piętro. Każdy robił co mógł, pan Manfred pociągnął zdrowego łyka z manierki, jak sam mawiał, na uspokojenie po czym zaczął szukać sobie miejsca w świeżo wywołanym wirze poszukiwań. Alan poprawił makijaż i szukał po drugiej stronie lustra.
Drągal podbiegł do Manfreda:
- A może przypadkiem został wyrzucony wraz z innymi papierami?
- Już prędzej zginął w czyimś zadku niż ktokolwiek wyrzuciłby ot tak naszą najcenniejszą sztukę! Lepiej pomyśl rozsądnie gdzie on się mógł podziać – odparł i wrócił do przeszukiwania szuflad.
Iście teatralna wrzawa trwała do wieczora, cały budynek został przewrócony do góry nogami, ale po paru godzinach każdy z obecnych był już wystarczająco zmęczony i zniechęcony brakiem rezultatów. Nastroje opadły wraz z pośladkami, tylko Manfred stał jeszcze strapiony na środku.
- Więc wygląda na to, że bogowie znów z nas zadrwili. To była przełomowa sztuka, nasza szansa na powrót do tej niewdzięcznej gry... – dało się usłyszeć westchnięcie jednego z aktorów.
W tym momencie do pokoju wtoczył się Drągal.
- Nigdzie nie ma. Zapadł się pod ziemię chyba, choć przecież i tam sprawdzaliśmy.
Planeta Ziemia w tym czasie obróciła się o jakąś milionową część stopnia, lecz do końca nie wiadomo czy w ten sposób chciała zaprzeczyć jakoby ktoś dotarł do jej wnętrza, czy może po prostu leniwie przekręcała się na drugi bok. Dyrektor teatru spokojnym krokiem podszedł do okna, spojrzał w niebo.
- A więc to tak. Człowiek stara się całe życie, ma cel i marzenie. Uczciwie, nie wadząc nikomu dąży do jego realizacji, a pod koniec wszechświat i tak krzyżuje mu plany i ucieka z szyderczym tupotem, niczym dzieciaki dzwoniące do bram dla zwykłego żartu.
Wyjrzał przez okno z resztkami filozoficznego spojrzenia na twarzy. Doskonale widział stąd konkurencyjny teatr. Został zbudowany w ledwie tamtym roku, nadano mu nazwę „Tępa strzała” i w tym krótkim okresie czasu zdążył zarobić więcej pieniędzy oraz wystawić kilkakrotnie większą liczbę przedstawień niż Manfred przez te wszystkie lata. Jakże bolało go teraz serce, gdy poświęcił całe swoje życie sztuce, robił to z oddaniem i pasją a teraz patrzył jak wszystko to zostało zadeptane przez stado ludzi, przepychających się właśnie na przedstawienie pt. „Trzy złotowłose szukają czwartej” w budynku teatru naprzeciwko. Wiedział, że jednak ktoś przyjdzie na jego przedstawienie. Zawsze przychodzą, myślał. Nieliczni miłośnicy dobrej sztuki, moje bratnie dusze. Lecz dziś zawiedzie ich bo przedstawienie nie odbędzie się. Nic juz nie mówił, starał się nie myśleć. Patrzył w niebo jeszcze długo tej nocy, a pozostali patrzyli przez kilka chwil bezradnie, ze współczuciem, po czym oddalali się po cichu.

Z tyłu budynku rozległ się trzask. Drzwi od wychodka z hukiem odbiły się od ściany a ze środka wytoczył się zaspanym krokiem Stasiek, stróż teatru. W ręku trzymał pęk kluczy oraz plik pogniecionych, nieco naddartych papierów. Miał on nigdy nie dowiedzieć się co posłużyło mu za pomoc w nagłej potrzebie, ponieważ nie był miłośnikiem sztuki ani ogólnie niczego co pisane. Poprawił czapkę wolną ręka i wtoczył się tylnymi drzwiami do starego gmachu, gdzie panowała jego ulubiona, śmiertelna cisza, po czym udał się na błogi spoczynek.