Po potrzebnym i zasłużonym urlopie czas na powrót do pracy - jak wszyscy wiemy czas między jednym obiadem rodzinnym a drugim to najlepszy moment na rozmyślanie o swojej twórczości.
Zatem:
Opowiadania dowolnej treści i formy
Na adres opowiadaniezmotywem@gmail.com
Do 06.01, niedziela 23:59
Z motywem świątecznym: ŚNIEG
wtorek, 25 grudnia 2018
czwartek, 16 sierpnia 2018
niedziela, 29 lipca 2018
MOTYW XLI - NIEBIESKIE SZKIEŁKO
Szanowne Poczwary i Potwory, Panie i Panowie, nasz międzywymiarowy konkurs czas zacząć. Oto nasi uczestnicy.
Autor: KRASNOLUD
Autor: KRASNOLUD
Kuba był całkiem zwyczajnym, ośmioletnim chłopcem, jakich
wielu było na jego osiedlu. Dużo biegał po podwórku, ale nie pogardził też grą
komputerową czy fajną bajką w telewizji. Uczył się średnio, lekcje odrabiając
niechętnie, ale uparcie. Był aktywnym, odważnym chłopcem, którego wszędzie było
pełno. W skrócie, nie wyróżniał się niczym.
Obok jego osiedla, widoczny z okien jego pokoju, był mały
zagajnik, ot, większa kępa drzew. Nie szło się w nim zgubić, więc wszystkie
dzieciaki się tam kręciły, mimo niechęci rodziców. Było zwyczajne czwartkowe
popołudnie, tuż po obiedzie – pora największego oblężenia parków i placów
zabaw. Jednak kiedy Kuba wszedł w zagajnik, było tam przeraźliwie pusto.
Chłopak nie przejął się tym zbytnio i chodził między drzewami, zainteresowany
tylko obserwowaniem uciekających wiewiórek, aż trafił na polankę. Było to
niewielkie przerzedzenie wśród brzóz, kawałek trawy, z grzybnym kręgiem po
wschodniej stronie. I w tym kręgu, Kuba zobaczył szkiełko.
Był to fragment jakiejś szyby, witrażu, trochę mniejszy
niż połowa jego dłoni. Łasy na takie skarby, jak większość chłopców w jego
wieku, Kuba podniósł go i zaczął oglądać świat przez szybkę.
Szkło miało intensywny, czerwony kolor, który kojarzył
się z krwią, ale Kuba nie miał żadnych złowieszczych skojarzeń. Zachwycał się
tylko tym, jak niebo, drzewa, trawa, kiedyś zwyczajnie niebieskie czy zielone,
teraz przyjmowały niezwykły, fascynujący odcień. Chłopak stał w kręgu kilka
minut starając się objąć wszystko wzrokiem. A potem pobiegł do domu i schował
swój skarb.
Przez kolejne dwa tygodnie co jakiś czas wyjmował odłamek
i przypatrywał się światu. A potem wrzucił go do szuflady i zapomniał o nim.
Po jakimś miesiącu, przy wejściu do swojej klatki
schodowej zauważył niebieskie szkiełko. Choć leżało zupełnie gdzie indziej,
miało inny kształt i wielkość, Kuba był pewien, że jest powiązane z tamtym
poprzednim. Gdy wrócił do pokoju znów zaczął bawić się szybkami, podziwiał
kolory, składał fragmenty razem, obserwował mieszanie się barw. A po jakimś
czasie szkiełka znów wylądowały w szufladzie.
Co jakiś czas Kuba znajdował kolejne odłamki – zielony,
żółty, pomarańczowy, różowy, brązowy, fioletowy… nadal bawił się nimi, choć
jego dziecięcy entuzjazm nikł w miarę dorastania.
W wieku 18 lat, miał już całkiem sporą kolekcję, choć
rzadko do niej zaglądał. Właściwie tylko wtedy, gdy znalazł jakiś nowy odłamek.
Ostatni raz półtora roku temu.
Nic by się nie zmieniło, gdyby nie jego dziewczyna. Z
Martyną chodził na tyle długo, że w jego domu czuła się jak u siebie, a nawet
lepiej. U niej nie było ani grama spokoju, pomiędzy ciągłymi kłótniami z ojcem
i bratem, u Kuby mogła w końcu odetchnąć. Nie miał żadnych wstydliwych sekretów
(o prezerwatywach w szafce doskonale wiedziała), więc często sama brała
potrzebne jej rzeczy z szuflad czy półek. Któregoś dnia, szukając centymetra
krawieckiego, natknęła się na szybki.
- Ej, a co to? –
spytała sięgając po nie.
Kuba już miał odpowiedzieć, gdy nagle dziewczyna
zasyczała i szybko cofnęła rękę. Musiała się zranić o ostrą krawędź szkła, bo z
dłoni intensywnie kapała jej krew. Nie namyślając się wiele chłopak zaprowadził
ją do łazienki, przemył ranę, zabandażował. Na szczęście nie wymagała szycia,
ale w ferworze walki, szkiełka wyleciały im z głowy. Kuba przypomniał sobie o
nich dopiero dużo później, gdy Martyna poszła. Otworzył szufladę, chcąc zmyć
ślady krwi, ale ku swojemu zdumieniu, odłamki były czyste. Pojedyncze krople
brudziły leżące obok świeczki, ale poza tym nie było żadnych śladów po wypadku.
Chłopak wyjął szkiełka i zaczął się im uważnie przyglądać, a nie zobaczywszy
nic dziwnego, powoli i niezauważenie zaczął się nimi bawić. Oglądał świat,
składając ze sobą fragmenty i kolory, aż w końcu trzymał w ręku wszystkie.
Już wcześniej odkrył, że gdy patrzy przez wszystkie
szybki naraz, nie jest w stanie nic zobaczyć. Promienie światła nie przebijały
się przez tyle warstw, wszechświat był czarny i nie był w stanie zobaczyć nawet
słońca, nie mówiąc już o lampie.
Patrzył w czerń, kręcąc się bezmyślnie na obrotowym
krześle, gdy zobaczył błysk. Zatrzymał się gwałtownie, nie wierząc zbytnio
swojemu prawemu oku, a potem rozejrzał się uważnie.
Wszechświat był ciemny, jak zwykle. Poza jednym małym
punkcikiem. Kuba oderwał rękę od twarzy – punkt musiał znajdować się za oknem.
Przyłożył szkła jeszcze raz, puścił – to musiało być gdzieś wśród drzew, ale
chłopak nie był w stanie stwierdzić co to.
Wziął kurtkę, szybki i wyszedł na dwór. Nie było bardzo
późno, ale jego osiedle dorosło i bardzo mało ludzi kręciło się teraz na
uliczkach, nie mówiąc już o zagajniku, który przetrwał niezmieniony przez ten
czas. Trzymając odłamki przy twarzy, patrząc raz jednym, raz drugim okiem,
zlokalizował źródło światła. Był nim grzybny krąg, podobny do tego, w którym
znalazł pierwsze szkło. Niewielki, gdzieś o średnicy metra, nie wyróżniał się
niczym szczególnym. Opuścił ręce i wszedł między grzyby, ale nie zauważył nic
szczególnego. Podniósł dłoń i spojrzał przez szybki.
Jasność poraziła go w oczy, tak że musiał je zamknąć, ale
przesączała się przez powieki. Trwało to jednak tylko chwilę, więc zaryzykował
otwarcie oczu.
Nie wiedział gdzie się znalazł, ale od razu zauważył, że
nie jest to jego swojska rzeczywistość. Budynki w oddali, rośliny znajdowały
się w tych samych miejscach co chwilę temu, jednak wszystko istniało w różnych
odcieniach i kolorach ciemności. Drzewa, domy, samochody – miały kolory, ale
każdy z nich sugerował czerń. Nad głową unosiło się ciemne słońce i także
wysyłało na ziemię czarne promienie (a może, kto wie, wysysało światło ze świata).
Kuba wyszedł z kręgu i zaczął się rozglądać. Świat
wyglądał niesamowicie, ale także przerażająco, w końcu coś było wyjątkowo nie
na miejscu. Obszedł polankę, a potem spojrzał przez szkiełka na nowe miejsce.
Wszechświat był niemożliwie biały, że ledwie dało się
wytrzymać. Każdy punkt był źródłem jasności. Oprócz miejsca wewnątrz kręgu,
które było ziejącą, czarną raną na ciele rzeczywistości. Zastanowił się, czy
chce tam wejść, ale ciemna jama nie wyglądała zbyt zachęcająco.
Kuba poszedł w stronę osiedla. Mijał bloki, samochody,
jezdnie, ale nie zobaczył żywego ducha. Z niektórych okien sączył się ciemny
blask i gdzieś w oddali było słychać jakieś dźwięki, ale wszystko daleko. Z
każdym kolejnym krokiem chłopak tracił pewność siebie i chęć do dalszego poznawania
tego miejsca. Brnął jednak dalej.
Nie znalazł nikogo, więc zrezygnowany wrócił na polankę.
Może mógłby dostać się do swojego świata w ten sam sposób…
Kuba wszedł w krąg grzybów i podniósł szkła, by zobaczyć
przyzywającą go czerń. Po chwili czerń zmieniła się w jasność i wiedział już,
że wrócił do siebie.
Nie opowiedział o tej przygodzie nikomu, nawet Martynie,
ale obecność odłamków w jego domu nie dawała mu spokoju. Dlatego następnego
dnia znów poszedł do obcego świata. I następnego. I jeszcze kolejnego. Nie
wiedział, co go tam ciągnęło, ale szukał źródeł dźwięku, ciemnego światła.
Szukał oznak życia, ruchu, jednak nic nie znajdywał.
W szkole stawał się coraz bardziej nieobecny, bo cały
czas coś go gryzło. Po pewnym czasie nawet jego dziewczyna zaczęła go unikać.
Nie wiedział, która to była jego wizyta, kiedy w końcu
wpadł na pomysł żeby spojrzeć na tamten świat przez szybki.
W powodzi jasności pierwszym co zobaczył był ludzki cień
tuż przed sobą.
Opuścił rękę, której palce kurczowo zacisnęły się na
fragmentach witrażu raniąc się do krwi, odwrócił się i zaczął uciekać. Biegł aż
do polany i omalże w biegu przeskoczył do swojego świata. Nie przestał biec
dopóki nie dotarł do swojego pokoju.
Dopiero przy swoim biurku zatrzymał się i zaczął
gorączkowo wciągać powietrze. Wrzucił szkła do śmietnika i desperacko starał
się o nie myśleć o tym, kogo spotkał.
Kilka następnych dni starał się skupiać na normalnym
życiu, na szkole znajomych, dziewczynie. W końcu jednak uspokoił się na tyle,
że czegoś zaczęło mu brakować. Jego myśli ciążyły w stronę alternatywnego
świata i gdy wrócił do domu, wygrzebał z kosza wszystkie odłamki. Patrzył na
nie, sam nie wiedząc co ma robić. W końcu poszedł spać, nie mogąc podjąć
decyzji, co ma zrobić.
Następnego dnia ugiął się i złożyć wszystkie szybki w
jeden stos i spojrzał przezeń w ciemność przed sobą.
Pierwszym co zobaczył był jasny, ludzki cień tuż przed
nim.
Kuba krzyknął i wypuścił szkiełka, które rozbiły się na
podłodze tworząc miliardy rozsypanych kolorów.
Autor: KAWKA
Tytuł: NIEBIESKIE SZKIEŁKO ALIAS SEN O MATYLDZIE LOTCE
Życie jest baśnią, a
my jej bohaterami, co chcą żyć długo i szczęśliwie.
~ Gena Showalter -„Mroczna noc”
Prześliczne miasteczko pełne ludzi w pogoni za własnymi
sprawami, przekupek, rycerzy i pospolitych mieszczan. Na rynku mnóstwo
straganów, kramarzy i występów. Cudowne importowane suknie z jedwabiu,
intensywnie pachnące, orientalne przyprawy, a także egzotyczne owoce. Atmosfera
wyczekiwania. Jarmarki i festyny. Zabawa i taniec.
Pośrodku, na wzgórzu wspaniały zamek, taki z basztami i
murami obronnymi, na murach chorągwie, na wieżach strażnicy, na dziedzińcu
pełno gwaru. Masa przejezdnych artystów, grajków, kuglarzy, sztukmistrzów,
poetów i bardów, opiewających dokonania królewiczów i urodę królewien. Migające
w oknach i na krużgankach liczne służące niosące świeżą, czyściutką pościel,
pyszne śniadania podawane na srebrnych tacach, długie, białe świece oraz
tajemnicze wywary i eliksiry pochodzące z gabinetu nadwornego eskulapa. Wszystkie
panny w najlepszych sukniach i z kwiatami powplatanymi we fryzury. Na placu
przy głównych wrotach zdobionych mosiężnymi rzeźbami i wzmocnionych stalowym
okuciem, zbrojni. Rycerze na koniach, w towarzystwie swych giermków, wszyscy w
swych odświętnych strojach, złoconych kolczugach i wypolerowanych
półpancerzach. W hełmach można się przeglądać, a odznaczeń widniejących na
piersi, nic tylko zazdrościć! Konie o wyczesanych grzywach i dopiero co podkute.
Wszędzie włosy poplecione w warkocze i wąsy natłuszczone oliwą. Sale królewskie
również w nadzwyczajnym pobudzeniu. Królowa przed lustrami, w otoczeniu
krawcowych, królewny z lokami płukanymi w korze brzozowej- dla uzyskania blasku,
królewicze przymierzający nowe kaftany wyszywane atłasowymi wstęgami. Na
ostatku sam władca, dobierający biżuterię, mierzący węgierskie swetry.
Cały zamek wypucowany na wysoki połysk, każda komnata
lśniąca, każdy zakamarek wysprzątany, wszystkie zasłony wyprane.
W jednej z wież w najwyższej komnacie, oparta od niechcenia
o parapet, wyglądająca przed okno i oglądająca cały ten przepych i bogactwo-
Matylda Lotka. Właśnie taki obraz się przed nią w tamtej chwili odsłaniał. Ona
sama w przeciwieństwie do całego otoczenia, jakby zastygła w bezruchu. Z jednej
strony cała służba, szlachta i rodzina królewska pracowała przez cały czas w
pocie czoła, z drugiej, z perspektywy Matyldy, wszystkie ich działania rozmyły
się i spowolniły. Jej się nie spieszyło. Poczyniła już wszystkie przygotowania
i czekała tylko na odpowiedni moment by zacząć lśnić.
Rok jeszcze nie minął, odkąd cała wioska plotkowała o nowej
królowej. Dawniej król Henryk wiódł szczęśliwy żywot wraz ze swoją pierwszą
żoną, królową Teklą. Kobieta ta pochodziła z zamożnego magnackiego rodu i
urodziła mu dwóch synów i dwie córki zanim zmarła w połogu wydając na świat
ostatnią córeczkę. Dziewczynka urodziła się żywa, do końca życia jednak miała
cierpieć na upośledzenie umysłowe. Królowa Tekla była powszechnie lubiana,
wobec czego jej odejście w młodym wieku wywołało ogromny smutek mieszkańców
królestwa. Żałoba po niej trwała jeszcze w najlepsze, gdy zaledwie dwie wiosny
po jej pochówku, król obwieścił poddanym, iż odnalazł następną wybrankę serca.
Wybranką tą była Charlotta, córka krawca z rodziny Pliszków. Mieszczanie nie
potrafili zaakceptować jego nowej narzeczonej i to nie tylko z powodu sympatii,
jaką dawniej darzyli Teklę. Charlotta bowiem nie tylko nie pochodziła ze
szlacheckiego rodu oraz była nieco zbyt leciwa aby móc bez ogródek nazywać ją
młodą panną. Miała wszak lat już trzydzieści pięć, a było to o kilka wiosen
więcej niż na karku dźwigał sam król. Nie chodziło też o zawód, jaki wykonywała,
choć i on był dość kontrowersyjny, ponieważ od dawna parała się aktorstwem w
zamkowym teatrze. Nieraz podczas spektaklu można ją było ujrzeć w przebraniu
szlachcianki albo wręcz księżniczki, wcielającą się w kochankę, cnotliwą
panienkę lub ladacznicę. Głównym powodem, dla którego lud nie potrafił
zaakceptować królowej Charlotty było istnienie Matyldy Lotki. Matylda była jej
nastoletnią, nieślubną córką i oczkiem w głowie. Nie brakowało domysłów, kim
był ojciec Matyldy, a także tego czy był on jedynym oblubieńcem Charlotty. Plotki
nie szczędziły nawet króla, szczególnie te, rozprawiające o tym, w jaki sposób
para ta się poznała. Jedną rzeczą, jakiej nie można było odmówić nowej
królowej, była jej oszałamiająca uroda. Miała kasztanowe włosy sięgające
ramion, układające się w tysiące drobniutkich sprężynek. Cerę miała opaloną,
zdrową i przyprószoną piegami. Gdy się śmiała, jej zęby błyszczały perliście,
otoczone przez miękkie, pełne usta, a przy jej tygrysich, zielonkawych oczach
tworzyły się miłe zmarszczki i ledwo widoczne pazurki w samych kącikach. A
często się śmiała lub przynajmniej uśmiechała. Wbrew temu, co o niej opowiadano
była dobra i skromna.
Patrzyła właśnie na swoje lustrzane odbicie, stojąc na
stołku i tonąc w nowej, specjalnie szytej z okazji tego wieczoru sukni. Kolor
miała dobrany tak, żeby podkreślał zieleń jej oczu i miodową opaleniznę. Był to
odcień w gamie barw znajdujący się pomiędzy dojrzałą zielenią bukowych liści, a
spłowiałym złotem porastających słoneczne łąki wysokich traw. Jedna z
krawcowych stała z tyłu i kończyła upinanie falban i przeplatanie rzemieni na
plecach. Druga wiązała kokardy opasujące jej gibką talię. Trzecia zaś,
najmłodsza spośród nich, licząca sobie zaledwie kilkanaście wiosen stała tylko
z boku, czekając na komendy starszych współpracownic, które często sprowadzały
się do przynoszenia szpilek lub naparstków, a także do trzymania co bardziej
niesfornych fałdów ubioru, podczas fastrygowania. Choć niewiadomo, czy w tamtej
konkretnej chwili zorientowałaby się, że ma pobiec po zapasowe guziki, tak była
zachwycona widokiem postaci, która stojąc na podwyższeniu jeszcze bardziej
wydawała się odległa i emanująca boskością. W rzeczy samej, w tamtej chwili
Charlotta bardziej była podobna do greckiej bogini Demeter, pani urodzaju i
płodności lub do leśnej driady zamieszkującej odległą puszczę i zwodzącej swym
pięknem myśliwych niż do ludzkiej istoty.
- Pani Eryko, jak ja będę w tym tańczyć, skoro spódnica
sięga do ziemi, nawet, gdy stoję na taborecie?- Zapytała wesoło leśna driada.
- Jak już skończymy upinanie, spódnica będzie odpowiedniej
długości, o pani. Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości.- Odpowiedziała cicho
krawcowa.
- Dobrze pani Eryko. Jak już pani skończy, niech pomoże pani
jeszcze Matyldzie. W końcu dzisiaj to ona jest najważniejsza!
Matylda też przeglądała się w tamtej chwili w lustrze. Jej
własna uroda blakła wobec egzotycznego piękna jej matki, kiedy jednak miało się
możliwość nasycenia wzroku obliczem Matyldy, nie tłumionego żadnym innym
bardziej agresywnym i nachalnym pięknem, można było się przekonać, że i ona
dysponuje niezaprzeczalnym urokiem. Jej włosy w przeciwieństwie do sprężyn
Charlotty były proste i gładkie, a także ciemniejsze. Karnację miała
jaśniejszą, lecz również tu i ówdzie dało się wypatrzyć kilka piegów. Oczy
Matyldy też były jasne, pozbawione jednak tego zadziornego, kociego błysku.
Sprawiały wrażenie jakby wyblakłych, bardziej szarych niż niebieskich czy
zielonych. Miała na sobie tylko koronkową bieliznę i satynowe pończochy.
Przegoniła precz wszystkie służące. Odkąd pamiętała sama szyła wszystkie swoje
ubrania i sama się w nie przebierała, nie widziała więc powodu, aby w dniu
swoich osiemnastych urodzin robić wyjątki. Właściwie, oficjalnie zostanie
pełnoletnia wedle zwyczaju, dokładnie o północy. Ona jednak wiedziała, że
wybicie tej magicznej godziny nie sprawi, że nagle zacznie czuć się dorosła.
Dorastanie to proces długotrwały, nie skokowy. Westchnęła. Ukończenie
osiemnastego roku życia nie sprawi również, że ludzie zaczną inaczej ją
traktować. Wszyscy dworzanie patrzyli na nią z góry i to nie dlatego, że miała
zaledwie metr sześćdziesiąt. Uważali, że dziecko z nieprawego łoża nie powinno
zamieszkiwać królewskiej komnaty. Z dawnymi znajomymi natomiast musiała zerwać
kontakt. Tego wymagała od niej królewska etykieta. Matylda jako przyszywana
królewna, czuła się jak w potrzasku. Nie zasługiwała na szacunek i uwielbienie
właściwe dla królewiąt, nie mogła też cieszyć się swobodą przeznaczoną dla
nisko urodzonych dziewcząt. W rzeczywistości była o wiele szczęśliwsza jako
pracownica teatru. Od lat uczyła się na szwaczkę. Miała do tego talent. Szyła
śliczne kostiumy dla aktorów, a także pomagała przy projektowaniu dekoracji.
Wolała oglądać przedstawienia zza kurtyny niż błyszczeć w świetle reflektorów.
Tego wieczoru jednak na zamku odbędzie się wielki bal, a to wszystko z powodu
jej urodzin. W dzisiejszym przedstawieniu będzie zmuszona zagrać główną rolę.
Sama uszyła swoją sukienkę. Zajęło jej to pół roku,
dopracowała każdy, najmniejszy jej szczegół. Praca nad tą suknią była wyrazem
buntu Matyldy Lotki. Uważała ona, że to niesprawiedliwe, żeby patrzeć na nią
przez pryzmat jej rodziców. Już samo to, że nie mogła używać nazwiska
panieńskiego swojej matki ją irytowało. Rodzina Pliszków nie przyjęła jej pod
swoje skrzydła, tłumacząc, że dzieci nie mogą otrzymywać nazwisk po kądzieli.
Zamiast tego przylgnął do niej przydomek Lotka. Dla rozróżnienia od Lotty, jej
pięknej matki. Matylda rozmyślała nad tym za każdym razem, kiedy przyszywała do
siebie kolejne misterne fragmenty układanki, jaką tworzyła jej balowa kreacja.
Kielich goryczy został przepełniony, kiedy okazało się, że nikt nie starał się
o rękę Matyldy przed jej osiemnastymi urodzinami. Według zwyczaju,
absztyfikanci królewskich córek zaczynają starać się o względy ich rodziny, gdy
te ledwie przystąpią do pierwszej komunii. Gdy młode królewny stają się
pełnoletnie, niemal natychmiast zaręczają się z nimi szlachcice i książęta,
którym zostały obiecane i po niecałym roku są wydawane za mąż. Matylda ma trzy
przyszywane siostry, dwunastoletnie bliźniaczki Amelię i Julię oraz Rosę,
najmłodszą, opóźnioną w rozwoju córeczkę Tekli. Bliźniaczki od kilku lat są już
po słowie z dwojgiem rycerzy, w dodatku braćmi. Matylda podsłuchała kiedyś
rozmowę barona z królową. Pomimo delikatnych sugestii dotyczących wysokości
posagu jej matki, baron prędzej skłonny był wydać swego nastoletniego syna za
Rosę niż za nią! Po upokorzeniu, jakie ją spotkało Matylda postanowiła pozostać
w stanie panieńskim. Nie chciała zamążpójścia z litości dla bękarcicy. To była
jednak tylko część protestu, który zrodził się w jej głowie. Poza tym, że
postanowiła podać czarną polewkę wszystkim, którzy w przyszłości po latach
zwlekania, mogliby wyrazić swoje zainteresowanie jej osobą, uznała również, że
właśnie tamtego wieczoru, w dniu swoich urodzin, kiedy to ona będzie w centrum
uwagi, jeden jedyny raz Matylda Lotka zalśni. Będzie najpiękniejsza. Po raz
pierwszy to ona przyćmi blaskiem młode królewny i dwórki. Chciała, żeby każdy
jeden kawaler, który nie ubiegał się o jej rękę ze względu na niechlubne
pochodzenie, gorzko tego pożałował.
Spojrzała z uwielbieniem na swoją suknię, migoczącą
delikatnie w półmroku. Była małym arcydziełem. Od wielu miesięcy przyszła
solenizantka nad nią pracowała. Była zwieńczeniem, tego, czego nauczyła się
przez całe życie szyjąc stroje teatralne. Podstawę tworzyło wiele warstw tiulu.
Na wierzchu pyszniły się fałdy organzy wykończone filigranowymi koronkami. Całość
wykończona była niezliczonymi, mieniącymi się aplikacjami. Tak to przynajmniej
wyglądało w mdłym świetle rzucanym przez płomień świeczki tańczący na wietrze.
Odkąd rozpoczęła pracę w królewskim teatrze, Matylda zastanawiała się, co jest
sekretem przyciągania uwagi, co wyróżnia aktora pierwszoplanowego spośród tłumu
statystów oraz co, tak naprawdę skupia na sobie wzrok widowni.
Zegar wybił pełną godzinę. Matylda zaczęła szykować się na
bal.
Sala balowa przystrojona jak na ostatki. Wszystkie lustra i
kryształy wypolerowane, suto zastawione stoły przybrane kwiatami i haftowanymi
serwetami. Wśród nich najlepsza zastawa z pałacowego kredensu, srebrne łyżeczki
i porcelanowe, ręcznie malowane talerzyki. Na talerzykach pierwsze przystawki, zakąski
i owoce sprowadzane z odległych krain. Z kuchennych piwnic sączące się zapachy
obiecujące równie wspaniałe dania główne. Pod sufitem poupinane zwoje
kolorowych wstążek i wianków. Każda pokryta płaskorzeźbami kolumna
przyozdobiona dodatkowo papierowym łańcuchem i brokatem. W głębi sali strojąca
instrumenty orkiestra. Przy wejściu witani pierwsi, wysoko urodzeni goście.
Król Henryk zasiadał już na miejscu honorowym głównego
stołu. Lubił patrzeć na ostatnie przygotowania przed uroczystymi przyjęciami
wydawanymi przez zamek. Te wszystkie dekoracje, smakołyki, zaproszeni artyści!
A wszystko to dla Matyldy, jego przybranej córki, którą pokochał miłością
równie gorącą i intensywną jak jej matkę. Charlotta.. Uśmiechnął się do swoich
wspomnień. Piękna aktorka, Lotta Pliszka była pierwszą i jedyną panną, w jakiej
się zadłużył. Miał nadzieję, że po ożenku z Teklą zapomni o swoich
młodzieńczych uczuciach, ilekroć jednak, gdy wraz ze swoją oziębłą, szlachetną
małżonką wybierali się na premierę nowego spektaklu, widok Lotty ściskał jego
serce. Przez blisko dwie dekady była dla niego nieuchwytnym i odległym pięknem.
Dlatego właśnie po śmierci Tekli postanowił pojąć ją za żonę nie bacząc na
etykietę królewskiej rodziny.
Z zamyślenia wyrwał go posłaniec obwieszczający przybycie
większości zaproszonych i tym samym konieczności oficjalnego rozpoczęcia balu.
- Tak, oczywiście- odparł z roztargnieniem.- A zeszła na dół
już Matylda? Chyba nie powinniśmy zaczynać, bez niej..
Ledwie to powiedział, zauważył, że rozmowy prowadzone
pomiędzy gośćmi zaczęły milknąć, a wszystkie głowy zaczęły odwracać się w
kierunku schodów. U ich szczytu pojawiła się właśnie postać w sukni migoczącej
niczym nocne sierpniowe niebo. Sprawiała wrażenie unoszącej się nad podłogą, z
takim wdziękiem sunęła w kierunku swojego miejsca. Była to jego najstarsza
latorośl, Matylda. Widział wśród zebranych niepewne szturchnięcia i słyszał
szepty obiegające salę. Kto to jest? Czy
to nowa królowa? Nie, to chyba jej córka. Ta córka?! To naprawdę ona? Inaczej
ją sobie wyobrażałem. Ale co ona ma na sobie? Z czego wykonana jest ta piękna
niebieska suknia? Henryk uśmiechnął się i rozpoczął swoje przemówienie.
Co naprawdę skupia na sobie wzrok teatralnej widowni? Oczywiście
są to aktorzy w pięknych kostiumach, damy ubrane w stroje o wyróżniających je
kolorach, wyjątkowo pięknie zaśpiewana bądź przetańczona aria. Wszystkie te
rzeczy przyciągają uwagę. Jest jednak jeden element teatralnej sali, który
wzbudza zachwyt bez względu na wystawianą aktualnie sztukę, na piękne stroje
czy obdarte łachmany, na szlachetną symfonię czy niezgrabny debiut
początkującego barda. Jest to kryształowy żyrandol.
Matylda szła dumnie wyprostowana, lecz ze spuszczonym
wzrokiem, świadoma efektu, jaki wywołała jej obecność. W tamtym momencie istniała
tylko ona i schody, którymi schodziła. Jej zgrabne, szklane pantofelki stukały
delikatnie cieniutkimi obcasami. Ciemne włosy miała luźno splecione w dobierane
warkocze, a następnie upięte na głowie tworząc rzymskiego koka. Fryzura
ozdobiona była szklanym diamencikami osadzonymi na cienkiej jak pajęczyna
srebrnej siateczce, takimi samymi jak drobne szkiełka użyte do ozdoby długich,
wiszących kolczyków. Na szyi Matyldy spoczywały kolejne girlandy posrebrzanych
łańcuszków, z nawleczonymi na nie kryształami. Poprawiała je ostrożnie rękami
okrytymi długimi rękawiczkami z organzy, gęsto przystrojonymi kolejnymi
niebieskimi błyskotkami. Wreszcie sama suknia była dopasowana do kształtnego
biustu i mocno ściągnięta w pasie, od którego rozszerzała się i spływała na
boki w pysznych wodospadach szklanych paciorków. Błękitne kryształy odbijały,
załamywały i rozszczepiały padające na nie światło, tworząc iluzję wewnętrznego
blasku, jak gdyby Matylda sama z siebie jaśniała niczym odległe i tajemnicze
Plejady. Gdy szła, szlifowane kryształy uderzały o siebie, otaczając ją
dźwięczną, perlistą symfonią.
Córka nowej królowej już dawno siedziała na swoim miejscu,
król Henryk zdążył powitać gości i przypomnieć im powód, dla którego
zgromadzili się w pałacu, już nawet podano pierwsze danie na ciepło, a
niektórzy wciąż nie odrywali wzroku od Matyldy. Nie odrywał również hrabia Saint-Miquelon,
ambasador.
- Wyglądasz przepięknie moja córko- szepnęła na ucho
Matyldzie jej matka. Siedziały obok siebie. Matylda, szwaczka pracująca dawniej
w teatrze zajmowała najdostojniejsze miejsce w całym królestwie, tuż przy
królewskiej parze. Była speszona, tym bardziej, że u jej drugiego boku
zasiadała Julia, pierworodne dziecko królowej Tekli. Julia była nadąsana,
przecież to ona miała obchodzić osiemnaste urodziny jako pierwsza i jako
pierwsza otrzymać prezenty. W dodatku przy sięganiu po kielich zahaczyła swym
rękawem o ramię Matyldy rozdzierając materiał. Młoda Lotka rzuciła tęskne
spojrzenie w kierunku stojącej pod ścianą i rozmawiającej swobodnie służby.
Młode panny w identycznych strojach i chłopcy ubrani w białe koszule czekali,
aby móc zebrać brudne naczynia, a następnie uraczyć gości następnym specjałem.
Nie tak dawno temu sama pomagała czasami w kuchni, przy co większych balach. Dobrze
wspominała to zajęcie. Lubiła podjadać surowe ciasto, kiedy nikt nie patrzył i
oblizywać łyżkę po nałożeniu kremu. Spojrzała w dół na swój w połowie pełny
talerz. Co z tego, że tyle tu dobrego jedzenia, skoro już teraz jest zbyt
najedzona by próbować kolejnych dań? Poczuła ukłucie i obejrzała swoją dłoń.
Krew. Chyba trochę przesadziła z ostrymi krawędziami kryształów z sukni. Nie
miała zamiaru tańczyć z nikim tego wieczoru, teraz zdała sobie sprawę, że w
istocie było to niewykonalne. Wzięcie ją w ramiona musiało skończyć się jak
skok w tłuczone szkło. Ledwie sobie to uświadomiła, za jej plecami wynurzył się
pewien hrabia.
- Czy mógłbym prosić panienkę do tańca?- Spytał z
zagranicznym akcentem.
- Ja.. Obawiam się, że może się pan pokaleczyć tańcząc ze mną.-
Odparła ona.
Gdy później wracano pamięcią do tamtego momentu, nikt nie
był pewien, czy obcokrajowiec po prostu źle zrozumiał odpowiedź dziewczyny,
myląc ją z postawionym przed nim wyzwaniem, czy też zwyczajnie zbagatelizował
jej ostrzeżenie. W każdym razie taniec ten jeszcze przez długi czas był
wspominany przez tych, którzy go oglądali. Matylda w końcu uległa namowom, a
także sile użytej przez hrabiego i zgodziła się na walca. Jej partner wytrzymał
pierwsze takty tańczone ze spokojem, lecz kiedy przyszło do obrotów, zrobił się
czerwony na twarzy, zostawił Matyldę na parkiecie i żądał przywołania eskulapa,
aby ten opatrzył jego zakrwawione ręce. Ta nieudana próba hrabi, stała się
zachętą dla młodzieńców, a nawet bardziej dojrzałych mężczyzn do rywalizacji, o
to, komu uda się przetańczyć cały taniec z królewną uzbrojoną w szklaną suknię.
Próbował jeden po drugim, ale żadnemu nie udało się wytrzymać bólu zadawanego
przez wbijające się w ciało szkło. Wreszcie zmęczona Matylda postanowiła ukryć
się przed tańczącymi i dać odpocząć obolałym stopom. Zamiast wrócić schodami na
górę, w którym to miejscu można by się jej spodziewać, postanowiła ruszyć w
przeciwnym kierunku. Zeszła do piwnicy, w której mieściły się rozległe kuchnie
i spiżarnie. Szła wiedziona słodkim zapachem wypiekanych ciast, po drodze
mijając kilku zaskoczonych kelnerów. W końcu dotarła do kuchni. Nie była to
główna kuchnia, w której w tamtej chwili w pocie czoła pracowali najlepsi
kucharze, aby ukończyć potrawy serwowane na balu. Było to pomieszczenie dla
służących, w którym w pośpiechu spożywano szybkie, poranne śniadania i
przesiadywano wieczorem przy piwie, gdy cała praca została już wykonana.
Właśnie tam trafiła Matylda Lotka. Gdy weszła do środka boso, trzymając w ręku
szklane buciki, wszyscy, którzy się tam znajdowali natychmiast się poderwali.
Zobaczyli w niej olśniewającą, bogatą szlachciankę, bali się, że każe ich
zwolnić lub wybatożyć, sam jeden Bóg tylko wie, za jakie przewinienia. Ona
jednak zapytała tylko, czy może z nimi usiąść. Chłopak znajdujący się najbliżej
wejścia ostrożnie przysunął jej swoje krzesło. Matylda usiadła i oparła łokcie
na stole, po czym skrzywiła się, zsunęła z rąk kolczaste rękawiczki, odpięła
groźny, najeżony kryształami naszyjnik, wyplotła z włosów wszystkie niebieskie
szkiełka a na koniec włożyła do buzi jeden z pokaleczonych palców.
- Ty jesteś tą piękną panną, z którą każdy usiłował dzisiaj
zatańczyć.- Powiedział przerywając ciszę młody kuchcik wyciągając z pieca
ciasto, którego woń zwabiła ją w to miejsce.- A także tą, która wysłała wielu
mężczyzn do eskulapa.- Dodał ze śmiechem.- Co cię tutaj sprowadza, o pani?
- Mam już dość tego balu. Mogłabym się tutaj schować i
poczekać, aż się skończy?- Na te słowa kuchcik uniósł brew.
- To twój pałac piękna pani, możesz chować się w każdej
kuchni, w której zapragniesz. Czy chcesz, abyśmy zostawili cię samą?
- Nie!- Gorąco zaprzeczyła Matylda.- Tak tu było miło i
ciepło. Chcę, żeby było tak samo, jak w chwili, w której stanęłam w drzwiach.-
Poza nią, w pomieszczeniu było pięć osób. Chłopiec, który ustąpił jej miejsca,
nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat; dwie starsze kobiety, obie z
zakasanymi do pracy rękawami ciemnych sukien; młoda dziewczyna w stroju
pokojówki i kuchcik. Widać nie byli już potrzebni jako służba i spędzali sobie
wieczór rozmawiając i nie przeszkadzając nikomu.
- I nie jestem żadną panią. Mówcie mi proszę po imieniu,
nazywam się Matylda. Odkąd pamiętam byłam córką szwaczki i po ślubie mojej
matki nie czuję się nikim innym.
- Pewnie torty, jakie serwują na górze nie umywają się do
tego, ale jeżeli masz, o pani.. Masz ochotę, z przyjemnością się podzielimy.-
Wymamrotała onieśmielona pokojówka.
I w ten sposób Matylda spędziła resztę swoich urodzin wraz z
prostymi, sympatycznymi ludźmi, jakże odmiennymi od śmietanki towarzyskiej, z
jaką, na co dzień miała ostatnio do czynienia. Kończyła właśnie drugi kawałek
tamtej wspaniałej jagodowej strucli, kiedy stanął przed nią kuchcik, (który
przedstawił się jej wcześniej jako Feliks) i wyciągając rękę w jej kierunku
zapytał:
- Zatańczysz ze mną, Matyldo?
Odpowiedziała cierpiętniczym spojrzeniem. Nie chciała, żeby
i on skończył poraniony, motywowany tą nieszczęsną rywalizacją.
- Przecież nie ma tu muzyki.- Odparła, lecz pozwoliła mu na
ujęcie swojej dłoni.
- O to się nie martw, Marek wisi mi przysługę.- To mówiąc
mrugnął do młodszego chłopaka, który wyjął zza pazuchy mały pasterski flecik i
zaczął grać znaną folkową melodię.
Tańczyli ze sobą, wirując do dźwięków instrumentu. Po pewnym
czasie krew wsiąkająca w lewy bok Matyldy zaczęła spływać ku podłodze, a na
gładkiej, lnianej koszuli Feliksa zaczęły wykwitać pąki czerwonych róż, on
jednak prowadził ją dalej, delikatnie i z wyczuciem. Podczas tańca Matylda
wyczuła w jego ruchach łagodność, a śmiejące się do niej oczy zdradzały pogodę
ducha i wieczne rozbawienie.
Od tamtej pory Matylda Lotka często odwiedzała Feliksa w
tamtej kuchni, nie bacząc na ciekawskie spojrzenia. Dwa lata później wzięli
ślub.
I żyli długo i szczęśliwie!
czwartek, 12 lipca 2018
MOTYW XLI - PRZEDŁUŻENIE
Panie potworze, proszę zostawić tego pana. To nie są inne wymiary, u nas obowiązują zasady savoir-vivre. Proszę pani, proszę się nie wyśmiewać z macek pana stwora, co ja mówiłem o dobrym wychowaniu. Panie poczwaro, nie pluje.y kośćmi na podłogę.
Ech, dopóki nie zapanujemy nad tym chaosem, musimy odłożyć nasz konkurs na późniejszy termin.
Opowiadania można wysyłać do 22.07, niedziela, 23:59
Ech, dopóki nie zapanujemy nad tym chaosem, musimy odłożyć nasz konkurs na późniejszy termin.
Opowiadania można wysyłać do 22.07, niedziela, 23:59
poniedziałek, 25 czerwca 2018
MOTYW XLI - ZAPOWIEDŹ
Panie, Panowie i przerażające stwory nawiedzające nasz wymiar. Zapraszamy do udziału w naszej zabawie, każdy może wziąć udział. Wystarczy tylko wysnuć opowieść na dowolny temat i przynieść ją do naszego namiotu (opowiadaniezmotywem@gmail.com) przed upływem dwóch tygodni (08.07, 23:59).
Wziąć udział można tylko jeśli poda się hasło: NIEBIESKIE SZKIEŁKO
Wziąć udział można tylko jeśli poda się hasło: NIEBIESKIE SZKIEŁKO
wtorek, 12 czerwca 2018
MOTYW XXXX - DEFORMACJA
Czy wszyscy sprawnie odmeldowali się na placu apelowym? Sprawdzamy listę.
Autor: KRASNOLUD
Pół godziny drogi od wioski, w środku lasu znajdowała się
polana, a na niej rósł pokrzywiony dąb. Nikt nie wiedział, dlaczego, mając
dookoła tyle przestrzeni i światła, nie wybił się prosto do góry, tylko wyginał
się pod dziwacznymi kątami. Szaman Ilja wszystkim we wsi mówił, że to dar i
znak, więc wszyscy wierzyli.
Na początku na polanę weszli kowal i snycerz. Artiom i
Aleksij owinęli dąb dookoła pasmem skóry, zacisnęli na nim łańcuch, a potem
poszli do lasu żeby przynieść chrust. Niedługo potem pojawił się Dymitr z żoną,
który rozsądzał spory w osadzie i dowodził, gdy trzeba było bronić się przed
większym zagrożeniem. Po nich zaczęli się schodzić rolnicy, myśliwi i drwale z
żonami i dziećmi po postrzyżynach. Na końcu zjawił się stary Misza, który
mieszkał przy lesie i wychodził z chaty tylko na rytuał. Szaman Ilja pojawił
się znikąd, jakby cały czas był na polanie. Może tak właśnie było.
A gdy wszyscy już się zebrali, można było zacząć
obrządek.
Mieszkańcy stali półkolem wokół drzewa i Ilji, mur
jednakowo skupionych twarzy.
- Drzewo nas
chroni – zawołał szaman przenikliwym głosem.
- My chronimy Drzewo
– odpowiedział zgodnie tłum.
- Drzewo opiekuje
się nami.
- My opiekujemy
się Drzewem.
- Drzewo nas
karmi.
- My karmimy Drzewo.
Ilja odwrócił się od zebranych i padł na kolana przed
drzewem. Zaczął bić pokłony, a gdy w końcu wstał, podszedł i przysunął ucho do
dębu.
- Drzewo zabierze
nasze skazy! – krzyknął szaman.
- Ofiarujmy nasze
skazy Drzewu– odkrzyknął tłum i padł na kolana. Teraz wszyscy oddali pokłon
bóstwu, które za nich cierpi.
Ilja stał z rękami wyciągniętymi w górę i wpatrywał się w
koronę drzewa. W niesamowity sposób liście odbijały się w jego oczach. Dał znak
mieszkańcom, że należy wstać.
- Co
przynieśliście Drzewu?
- Ja ofiaruję
gałąź z mojej gruszy – odezwał się Dymitr.
Podszedł do drzewa niosąc sporą, pogiętą gałąź, pełną
guzów i narośli. Położył ją przed szamanem i wrócił na miejsce, nie spuszczając
z nich wzroku. Ilja skinął ręką na kowala, który przyniósł naręcze chrustu i
obłożył nim gałąź. Pod wszystko podsypał trochę żaru przyniesionego z kuźni w
hubce i rozdmuchał ognisko. Po chwili wszystko płonęło niewielkim, ale gorącym
ogniem. Ilja wdychał dym, który wydawał się zupełnie nie drapać go w gardło i
oczy. Liście nad płomieniami poruszały się i szaman pokiwał głową.
- Drzewo przyjęło
ofiarę. Co jeszcze przynieśliście Drzewu?
- Ja ofiaruję moje
prosię.
Na środek polany wyszedł syn młynarza, ledwo po
postrzyżynach. W rękach niósł małego prosiaka, o wychudzonym ciele, bez ogona i
tylnych racic. Chłopak położył świnię na ziemi i powrócił na miejsce. Szaman podszedł
do zwierzaka, znów przywołał Artioma, który przytrzymał prosię, i wyciągnął
nóż. Ukląkł przy nim i szybkim ruchem wbił ostrze za czaszką. Zwierzak kwiknął
i znieruchomiał. Ilja wyciągnął nóż, machnął na kowala, który sięgnął po
przyniesiony wcześniej szpadel i zaczął kopać przy korzeniach dębu, ale na tyle
daleko by nie mógł ich łatwo uszkodzić. Szaman wziął zabitego prosiaka i włożył
go do dziury. W kilka chwil Artiom zakopał zwierzę. Gdy odszedł Ilja położył
się na ziemi i przyłożył ucho do świeżo usypanego kopca.
- Drzewo przyjęło ofiarę. Co jeszcze
przynieśliście Drzewu?
- Ja.
Na polanę wyszedł młody chłopiec, mniej więcej
dwunastoletni. Był to przygłup wioskowy Osip. Nie dość, że mało mówił, to
często bełkotał i się ślinił. Jego nogi były pokręcone, ręce krótkie, za to
tułów i głowa za duże. Szedł opierając się o matkę, która nic nie mówiła, tylko
patrzyła na dąb.
- Co chcesz
ofiarować?
- Ja.
Osip był gotów. Niewiele w jego głowie było jasnych
myśli, ale wiedział co robi – poświęca się dla wioski. Całe życie mówili mu jak
ważna dla nich jest łaska i ochrona drzewa. Nie musieli mówić – sam wiedział.
Nikt nie chciał się z nim bawić, ani dać mu pracy, bo był za głupi i za słaby. Chciał
być im potrzebny. I teraz w końcu był.
Podszedł do szamana, który skinął na Aleksija i Artioma.
Snycerz przytrzymał chłopaka, gdy kowal przykuwał go do łańcuchów na dębie.
Obaj wycofali się na swoje miejsca, gdy Ilja podszedł z nożem. Pokłonił się
głęboko przed Osipem, a potem odwrócił się do mieszkańców.
- Dopóki są skazy,
trzeba je oddawać Drzewu. Gdy nastanie pokój i szczęście, nie będzie więcej skaz!
Za to składamy ofiary.
Odwrócił się i wbił nóż w ciało Osipa. Chłopak wierzgnął i
odruchowo chciał uciec, ale uniemożliwiły mu to łańcuchy. Zaczął głucho wyć,
ale szaman sprawnym ruchem podciął mu gardło. Krew spływała po ciele chłopca,
wsiąkając w ziemię. Jego kończyny zadrgały kilkukrotnie, a potem cały
znieruchomiał.
Czekali, dopóki krew nie przestała wypływać, a wtedy
Artiom uwolnił ciało z łańcuchów i położył na ziemi. Ilja przyłożył ucho do
kory ubrudzonej krwią i tkwił przez moment w ciszy.
- Drzewo przyjęło
ofiarę!
Na te słowa wszyscy padli na kolana bez słowa, skłonili
się i w ciszy, nie zamieniając z nikim ani słowa odeszli do swoich domów.
Gdy zeszli z polany i zagłębili się w las dało się
posłyszeć ich głosy, najpierw pojedyncze, potem coraz liczniejsze. Wróciły
wcześniejsze tematy rozmów, obgadywanie sąsiadów, stary Misza opowiadał jakieś
straszne historie dzieciom. Ludzie wracali do życia.
Z polany niepostrzeżenie zniknął Ilja i pozostali tylko
kowal i snycerz, którzy wzięli ciało Osipa i zakopali je, gdzieś przy dębach
dookoła.
Autor: KAWKA
Tytuł: Głuchy telefon
Obudziłem się w budynku, w którym od 3 lat miałem zajęcia.
Dookoła mnie było cicho i ciemno. Wyglądało na to, że zasnąłem, czekając na
drugi termin egzaminu z epidemiologii. Żeby znaleźć na korytarzu wolną kanapę,
tę, na której właśnie leżałem, musiałem szukać naprawdę długo. W środku dnia to
miejsce aż roiło się od studentów kierunków medycznych. Ćwiczenia i egzaminy
odbywały się w części dydaktycznej i jeszcze nigdy nie opuściłem jej granicy,
ale tak naprawdę znajdowałem się w gmachu szpitala i była tu cała masa
zakamarków, w których można było zaszyć się na kilka godzin. Przeciągnąłem się
i usiadłem. Musiał być środek nocy. Widać, schowałem się tak skutecznie, że
nikt mnie stąd nie wyrzucił przed zamknięciem. Sięgnąłem po telefon komórkowy,
żeby sprawdzić dokładną godzinę, ale okazał się rozładowany. Westchnąłem. Pewnie
rozsądniej byłoby poczekać tu do rana i wrócić do domu tramwajem. Nie miałem
bladego pojęcia, czy dojeżdżały tu jakieś nocne autobusy, prawdę mówiąc szpital
stał na głębokim zadupiu. Mimo to, nie chciałem, żeby ktoś wpadł na mnie i mnie
ochrzanił za ten nieplanowany nocleg. Powoli wstałem i ruszyłem mrocznym
korytarzem w kierunku najbliższych schodów. Odgłosy moich kroków wydawały mi
się nienaturalnie głośne. Starałem się stąpać ciszej, ale ciągle wydawało mi
się, że słychać mnie w całym budynku. Zatrzymałem się na chwilę, żeby się
uspokoić. Czułem się coraz bardziej nieswojo. Nie do końca potrafiłem wyjaśnić,
dlaczego, po prostu miałem ochotę jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz.
Byłem na siebie trochę zły z tego powodu. Mam 23 lata, a jestem wystraszony jak
mała dziewczynka. Przyszło mi nawet na myśl, że będzie mi trochę głupio
opowiadać o tym jutro kumplom z grupy. Opowieści o zgłębianiu czeluści tego
miejsca byłyby na pewno bardziej interesujące niż fakt, że obudziłem się i
wziąłem nogi za pas, bo dookoła było ciemno i się przestraszyłem. Przez chwilę
nawet mnie korciło, żeby skręcić w jedną z bocznych odnóg i trochę się tu
jeszcze poszwendać, zrezygnowałem jednak z tego pomysłu. Gdy dotarłem do klatki
schodowej było mi już o wiele raźniej. Właśnie miałem zamiar postawić nogę na
pierwszym stopniu, kiedy okazało się, że niechcący kopnąłem kubek po kawie
leżący na podłodze przede mną. Stoczył się z głośnym grzechotem na sam dół.
Zamarłem i zacząłem nasłuchiwać. Akurat zdążyłem pomyśleć, że znowu świruję i
przecież nie ma czego się bać, kiedy usłyszałem cichy trzask. Dobiegał z dołu,
z kolejnego piętra. Wychyliłem się trochę i spojrzałem w tamtą stronę, było
jednak na tyle ciemno, że nie byłem w stanie nic zobaczyć. Po chwili moich uszu
dobiegło szuranie, jakby coś wlokło się w kierunku półpiętra. W moim kierunku.
Próbowałem odwrócić się i pobiec przed siebie, ale zdążyłem zauważyć, że
cokolwiek wydawało ten dźwięk, jest już na tyle blisko, żeby dosięgnąć do
kubka, który przed chwilą zrzuciłem. Był biały, więc widziałem wyraźnie jak
znikał mi z pola widzenia, zabierany przez coś, co tam siedziało. Moje stopy
nie chciały się już ruszyć. Kubek najwidoczniej w końcu przestał być źródłem
zainteresowania, ponieważ szybko usłyszałem jak ponownie toczy się po schodach.
Potem padł jeszcze jeden suchy trzask i zobaczyłem jak ciemna, zniekształcona
istota wlecze się po schodach w moim kierunku. Wtedy wrzasnąłem.
Obudziłem się z krzykiem na ustach i sercem bijącym jak
szalone. Dopiero po chwili oprzytomniałem i uzmysłowiłem sobie, że leżę na
czymś miękkim, a dookoła mnie jest ciemno. Nic mnie nie bolało, słyszałem tylko
swój przyspieszony oddech. Poczułem ulgę, to jednak był sen. To uczucie szybko
mnie niestety opuściło, kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności a ja
doświadczyłem dejavu. Leżałem na tej samej kanapie na korytarzu uczelni, był
środek nocy i cholernie chciałem się stamtąd wydostać. Przez dłuższy czas
leżałem nieruchomo i z duszą na ramieniu nasłuchiwałem trzasków i szurań.
Dookoła panowała jednak głucha cisza. Potem najciszej jak potrafiłem usiadłem i
rozejrzałem się. Nic podejrzanego. Ok, pomyślałem, najkrótsza droga do wyjścia
prowadzi przez schody. Oczywiście w tamtym momencie było to ostatnie miejsce, w
którym chciałbym się znaleźć, postanowiłem więc ruszyć w przeciwnym kierunku.
To w końcu szpital, w szpitalu przez całą dobę leżą pacjenci, muszę dostać się
do klinicznej części budynku, myślałem rozgorączkowany. Z korytarza, którym
podążałem skręciłem w inny, wyglądający dość obiecująco. U jego wylotu paliło
się światło. Gdy tam dotarłem i upewniłem się, że nadal nie słyszę niczego
niepokojącego, ostrożnie wyszedłem zza winkla. Moim oczom ukazały się windy.
Biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie już nigdy nie uda mi się zejść bez lęku po
schodach, ucieszył mnie ich widok. Wcisnąłem guzik i od razu tego pożałowałem.
Echo nadciągającej windy niosło się przez korytarze. Odwróciłem twarz w stronę,
z której przyszedłem. W chwili, w której metaliczny głos oznajmił, że winda
dojechała na trzecie piętro, ponownie ujrzałem tego przerażającego stwora.
Wynurzył się zza rogu. Najpierw stanął do mnie tyłem. Tym razem światło bezlitośnie
ujawniło mi wszystkie szczegóły. Miał ciemnobrązową, postrzępioną skórę. Był
wychudzony i jakiś taki zdeformowany. Wyglądał jakby miał problem z utrzymaniem
równowagi, jego ciało było przechylone za bardzo do przodu. Gdy spojrzałem w
dół, ujrzałem, że ręce, które zwisywały mu do kolan były zakończone
zakrzywionymi szponami. Potem usłyszałem trzask i ku mojemu przerażeniu, popatrzył
mi prosto w oczy, nie ruszając się z miejsca. Odwróciła się powoli sama jego
głowa, o sto osiemdziesiąt stopni. W tym samym momencie zaczął kuśtykać w moją
stronę, odsłaniając czarne dziąsła w mrożącym krew żyłach uśmiechu, ja
natomiast wskoczyłem do windy wciskając na oślep guziki z numerami pięter.
Obudziłem się zlany potem. Momentalnie oprzytomniałem.
Leżałem na kanapie na korytarzu uczelni. Wszystko wyglądało tak samo, jak
poprzednio. To było dokładnie to samo miejsce. Wszystko było identyczne, z
jednym wyjątkiem. Było widno. Wstałem i zacząłem biec na oślep. Gdy wpadłem do
holu, miałem podobno obłęd w oczach. Patrzyłem oniemiały na ludzi, stojących
jak gdyby nigdy nic przez salami, na studentów wymieniających między sobą uwagi
dotyczące ostatniej wejściówki, na dziewczynę w okularach siedzącą na ziemi i
przewracającą w pośpiechu kartki z notatkami. Oparłem się o parapet i
zaczekałem, aż częstotliwość moich oddechów i skurczów serca powróci do
normalności. Był dzień. Wszystko było w porządku. Otaczali mnie ludzie. Ja
naprawdę zasnąłem, czekając na egzamin i doświadczyłem najbardziej
realistycznego i przerażającego koszmaru, jaki śnił mi się w życiu. I wygląda
na to, że w końcu udało mi się z niego obudzić.. Westchnąłem i postanowiłem w
końcu opuścić to miejsce. Tym razem skutecznie. Jednak, kiedy mijałem
dziewczynę z notatkami, mimowolnie rozpoznałem w jej dłoni znajomy kształt.
Kubek z kawą.
Znowu poczułem się nieswojo.
Żeby dojść do wyjścia trzeba najpierw zejść po schodach.
Zaczęły trząść mi się nogi. Udało mi się jednak zacisnąć zęby i wmieszać w
grupę studentów zmierzającą w tamtym kierunku. Przez cały czas patrzyłem na
swoje stopy, szedłem szybkim krokiem. Zwolniłem dopiero, gdy zamknęły się za
mną automatyczne drzwi i poczułem na twarzy powiew wiatru. Nie odwracając się
za siebie wróciłem do domu. Nerwy puściły mi dopiero, gdy wszedłem do kuchni i
zastałem w niej robiącą sobie śniadanie mamę. Opowiedziałem jej całą historię,
tłumacząc, dlaczego jestem taki blady. Trochę się zmartwiła, powiedziała mi
jednak, że to dość powszechne zjawisko. Nazywa się fałszywe przebudzenie.
Podobno ludzie często go doświadczają, nie zdając sobie z tego sprawy, ponieważ
zapominają o tym tuż po tym, kiedy naprawdę się budzą. Zaakceptowałem takie
wyjaśnienie. Do czasu, kiedy wyciągnąłem z kieszeni komórkę i przekonałem się,
że jest rozładowana.
Obudziłem się. Nie musiałem otwierać oczu, żeby wiedzieć,
gdzie się znajduję. Tym razem znowu było ciemno. Ta sama cholerna kanapa, ten
sam upiorny korytarz. I cichy trzask dobiegający zza moich pleców.
Żartowałem. Nazajutrz obudziłem się we własnym pokoju.
No i to już cała historia, proszę pana. Czy pokaże mi pan
teraz nagrania z kamer z tamtej nocy? To nie jest tak, że jeśli ich nie zobaczę,
już do końca życia będę bał się zasnąć. Będę bał się obudzić.
Stary portier wzrusza ramionami i uruchamia film. Widzę
wszystko. Jak stoję na klatce schodowej. Jak mdleję na widok czegoś poza
zasięgiem kamery. W końcu, jak powyginany, zgarbiony stwór wyłania się z mroku
i wlecze moje bezładne ciało z powrotem w miejsce, w którym się obudziłem.
-Myślałem, że udało mi się wkręcić cię, że to był sen.
Trudno. Nie musisz się martwić, następnym razem się nie obudzisz.
Patrzę jak zahipnotyzowany w ekran monitora. Jednak, kiedy
słyszę trzask odruchowo zerkam w stronę, z której dobiegł. Stworzenie, które
wcześniej było portierem wyciągnęło głowę w moim kierunku, wykrzywiając ją
nienaturalnie i uśmiechając się. Ostatnie, co widzę, to ten uśmiech. Ostre,
nieregularne zęby i czarne dziąsła.
I wtedy się obudziłem.
Żartowałam, nie obudził się.
% % %
Kawkowy komentarz do opowiadania
Też tak macie, że czasami opowiadanie, które zaczynacie
pisać zupełnie różni się od efektu końcowego? Tak właśnie było w przypadku
Głuchego Telefonu.
Dość zabawne wydaje mi się to, że poczynając od trzeciego
akapitu, ten i każdy następny spokojnie może być ostatnim. Które zakończenie
byłoby najlepsze?
poniedziałek, 28 maja 2018
MOTYW XL - ZAPOWIEDŹ
You know the drill:
Adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
Data nadsyłania: 10.06.18 (niedziela), 23:59
Dowolność formy i objętości
Motyw (zaproponowany, wbrew pozorom, przez uczestników): DEFORMACJA
Adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
Data nadsyłania: 10.06.18 (niedziela), 23:59
Dowolność formy i objętości
Motyw (zaproponowany, wbrew pozorom, przez uczestników): DEFORMACJA
środa, 16 maja 2018
MOTYW XXXIX - ZESZYT
Uprzejmie informuje się mieszkańców o pojawieniu się dwóch nowych lokatorów.
Autor: KAWKA
Tytuł: TU JEST PIES
Autor: KAWKA
Tytuł: TU JEST PIES
Najpierw słyszę tylko cichnący powoli szum maszynerii. Po
pewnym czasie zaczynam widzieć. Stoję na ulicy. Jest ciemno. Ze wszystkich
stron otaczają mnie neonowe napisy i billboardy. Im dłużej się w nie wpatruję,
tym bardziej wyraźne przybierają kształty. Bezsensowne, kolorowe światła pod
moim badawczym wzrokiem niechętnie zaczynają składać się w słowa i obrazy.
Ruszam przed siebie i zatrzymuję się dopiero w zaułku pozbawionym tej
wszechobecnej krzykliwości. Analizuję sytuację. Jestem mężczyzną w średnim
wieku. Mam na sobie czarne jeansy, wytarty podkoszulek i brązowy płaszcz.
Przetrząsam kieszenie. Znajduję w nich ogryzek ołówka i mały, zniszczony
zeszycik. Otwieram go z nadzieją na bardziej wyczerpujące informacje dotyczące
położenia, w którym się znajduję. Zerkam na pierwszą stronę, na drugą. Ruchem
kciuka wprawiam kartki w ruch i przemiatam spojrzeniem wszystkie pozostałe. Na
każdej jest jedno, identyczne zdanie:
Znajdź psa.
Kilka ostatnich stron pozostało pustych. Niewiele myśląc
chwytam za ołówek i przepisuję słowa na pierwszej wolnej, żeby charakter pisma
zdradził mi przynajmniej, czy to ja jestem autorem tej monotonnej lektury.
Okazuje się, że owszem, to moja sprawka. Odkładam rzeczy z powrotem do kieszeni
i wzdycham. Chyba powinienem zacząć szukać tego czworonoga.
Znajdź psa.
Te słowa cały czas rozbrzmiewają w mojej głowie. Ponownie
idę drogą. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wszystko, co mnie otacza jest
dobudowywane na bieżąco; że wszystkie ulice, które mijam, są tylko
dwuwymiarowymi projekcjami. Dopiero, gdy wybieram jedną z nich i w nią skręcam,
obraz zaczyna się uwypuklać. Rozglądam się dookoła. Nie ma tu żywego ducha.
Właściwie, od samego początku nikogo nie spotkałem, tylko wcześniej za bardzo
byłem zaabsorbowany poszukiwaniami, żeby to zauważyć. Nie ma ludzi, nie ma
samochodów. Nie ma nawet gołębi. Podchodzę do najbliższego budynku i próbuję
dostać się do środka. Widzę drzwi. Najpierw są tylko odznaczającym się na tle ściany
ciemniejszym prostokątem. Z każdym krokiem dostrzegam jednak coraz więcej
szczegółów. Czy raczej pojawia się na nich coraz więcej szczegółów, myślę.
Chwytam za klamkę. Ani drgnie. Nagle uświadamiam sobie, że klamka jest z
identycznego tworzywa jak reszta domu. Jest jakby wyrzeźbiona, tak samo z
resztą jak zawiasy i futryna. Substancja tworząca te budowle, a także, co
uświadamiam sobie z pewnym niepokojem również ulice i chodniki jest czarna i
homogeniczna. Odsuwam się zdegustowany i idę dalej. Niechętnie skręcam w
kolejną wypchaną neonami ulicę, kiedy
Znajdź psa.
nagle część świetlówek formuje się przed moimi oczami w
znajomy napis. Przyspieszam, czuję, że kończy mi się czas na rozwiązanie tej
zagadki. Wydaje mi się, że światła wokół mnie stają się coraz gęstsze i
bardziej napastliwe. Mam nadzieję, że to oznacza, że zbliżam się na miejsce.
W końcu, gdy blask oślepia mnie już całkiem nie do
zniesienia, wyrasta przede mną budynek innego typu. Jest znacznie wyższy od
pozostałych i choć sprawia wrażenie zbudowanego z tego samego ohydnego
tworzywa, ewidentnie można do niego wejść. Droga, którą podążam, prowadzi do
środka prosto przez otwarte zachęcająco wrota. Podświadomie wyczuwam w tym
pewien podstęp, jednak uczucie to jest we mnie tłumione z powodu ogromnej,
obezwładniającej ulgi, która mnie zalewa, gdy czytam napis znajdujący się nad
wrotami:
Tu jest pies.
***
- Co robisz?
- Nic.. Próbuję reanimować komputer. Ciągle restartuję mu
system operacyjny, a ten cholerny wirus i tak prędzej czy później wyłazi.
- Ten ze śmieszną nazwą?
- Taa. HidingDoggie.
***
Najpierw słyszę tylko cichnący powoli szum maszynerii. Po
pewnym czasie zaczynam widzieć.
----_=,_
o_/6~/#\
\___|##/
----/~''~\
---/~~~#'-.
---\#|_~~~_'-. /
---|~/~\_( #~|"
-C/...,----___/
o_/6~/#\
\___|##/
----/~''~\
---/~~~#'-.
---\#|_~~~_'-. /
---|~/~\_( #~|"
-C/...,----___/
Znajdź psa!
Autor: KRASNOLUD
27.09
Zawsze, gdy zaczynam nowy
dziennik, ogarnia mnie ekscytacja. To głupie, ale jest coś w tych czystych, niezapisanych
kartkach. Jakbym mógł samodzielnie zapełnić przyszłość, sam ją stworzyć. Takie
poczucie sprawczości. A tutaj jeszcze #takasytuacja - znalazłem ten zeszyt. Leżał
sobie na parapecie, dwa dni, sprawdzałem, bo przecież nie chciałbym komuś
zeszytu ukraść, zwłaszcza tak fajnego. Czarna filcowa okładka, z jakimś
zielonym wzorkiem.
To dziwne ekscytować się
takimi rzeczami, ale ja zawsze byłem dziwny. W podstawówce mówiłem, że moim
ulubionym sportem jest snooker, lubiłem kolor
różowy, po szkole oglądałem kucyki z młodszą siostrą. A że byłem dosyć szczupły
i dobrze ubrany, często brano mnie za geja, co nie ułatwiało życia. Raz prawie
dostałem w twarz, poza tym dziewczyny niespecjalnie chciały się ze mną umawiać.
Jednak dość wcześnie rodzice wmówili mi, że warto być sobą (łatwo się domyślić,
że potem pożałowali swojego podejścia), więc nie próbowałem udawać kogoś, kim
nie jestem. Zresztą opłaciło się, bo przed wakacjami poznałem Gosię i na razie wszystko
wygląda dobrze.
W ogóle, mimo początku roku szkolnego,
mam jakiś taki nieuzasadniony optymizm. Że będzie dobrze, że wszystko mi się
uda. Może mi przejdzie, ale na razie czuję się naprawdę fajnie.
29.09
Przytłumiło mnie przez te dwa dni.
Jestem jakiś taki… śnięty? Sam nie wiem. Może to przez nadchodzące kartkówki,
chemia, geografia, historia, klasówka z matmy. Ale mamy z Gosią plan iść w
weekend do zoo i powinno mnie to jarać! A tu nie. No nic, odpocznę to będzie mi
lepiej.
03.10
Spędziłem bardzo fajny
weekend z Gosią karmiąc słonie i żyrafy (nie wiedziałem nawet, że tak można!) i
podładowałem akumulatory na ten tydzień. Spacerowaliśmy, obserwowaliśmy
zwierzęta i jedliśmy lody dopóki pogoda na to pozwalała. A w niedzielę
spokojnie zdołałem się wyspać, także czad. Kartkówka z chemii odhaczona i nawet
nie poszła mi źle, więc chwilowo mam spokój…
06.10
Jestem pusty. To tego
słowa mi brakowało ostatnio. Nie smutny, zmęczony, zły. Jestem pusty w środku i
wyprany z emocji. Przez to czuję się gorzej, że nie mam już tej radości, która
mnie niosła, ale nie czuję żadnych negatywnych uczuć per se. Tylko pustkę. Nie
wiem skąd. Nawet pisać mi się nie chce, robię to tylko z kronikarskiego
obowiązku.
A wszystko właściwie jest
w porządku. Klasówka z matmy poszła mi w miarę nieźle, Woźniak chory i to jest
spoko, bo z polskiego luz. Małgoś chora i to nie jest spoko, bo może kontakt z
nią jakoś by mi pomógł…
Ech… bez sensu to
wszystko.
09.10
Ja pierdolę! Takich rzeczy
się nie robi! Człowiek sobie na spokojnie próbuje układać związek, a tu nagle zza
winkla ktoś mu próbuje robić koło pióra. Ewka podpuszcza Piotrka, żeby
startował do Gośki, a ten pojeb rzeczywiście to robi! I nie to, że w nią nie
wierzę, ale Ewka dodatkowo szczuje i mąci, co to ja niby nie powiedziałem i nie
zrobiłem… Aż szkoda atramentu na to wszystko. Wkurw mnie chwycił i dobrze, że
Piotrka już nie było jak się dowiedziałem, bo bym mu tę jego szparę między
jedynkami znacznie poszerzył.
Nic straconego jednak, w
końcu widzimy się jutro.
10.10
Wściekłość na Piotrka i
Ewę zupełnie mi minęła. Jasne, dalej uważam, że zachowali się… chujowo, ale już
się nie gotuję. Co sen może zrobić z człowiekiem…
14.10
Zacznę od mniej
ekscytującej rzeczy, ale fajnej i tak. Łucja, z okazji swoich urodzin i tego,
że mnie lubi (oraz dlatego, że w komplecie były dwa różne) dała mi breloczek z
kucykiem. Naszym ulubionym. Zrezygnowała z niego specjalnie dla mnie. Także będę
z siebie robił idiotę mając go przy plecaku, ale jakoś bardziej lubię moją
siostrę niż ludzi z klasy. Gosi to nie przeszkadza, więc czym się przejmować.
I tu przechodzimy do clue…
Widziałem się z Małgoś w
sobotę, połaziliśmy po parku, ale krótko, bo zaczęło się chmurzyć. Poszliśmy do
mnie, zjedliśmy obiad, a potem mama odwiozła Łucję na jej przyjęcie, a tata
pojechał do klienta, któremu rozwalił się kran.
I zostaliśmy sami.
I skorzystaliśmy z tej
okazji.
So yes! Udało mi się…
udało nam się przespać ze sobą i było za-je-bi-ście! No, może nie obiektywnie,
bo nie trwało to długo i bez przesady. Ale mało kto jest świetny w czymkolwiek
od pierwszego kopa. Natomiast… cholera, ciężko opisać. Po prostu świetne było
to zaufanie, bliskość, nawet jakieś poczucie bezpieczeństwa. Nie jestem na tyle
naiwny, by sądzić, że to nas zwiąże na zawsze… ale tak się czuję. Taką mam
nadzieję.
17.10
Nie wiem, co mi się stało.
Czuję się taki zdechły. Nawet nie to, że zdechły – pusty. Widziałem się dziś z
Gosią i to było straszne. Bo ją trzymał hype z weekendu i ten rozdźwięk między
nami był koszmarny. Nie wiem, dlaczego tak szybko zeszły mi te emocje, przecież
czułem się świetnie. Coś w tym roku jest ze mną nie tak, ze mną i moim mózgiem.
Coś tu się odjaniepawla, tylko nie wiem co.
18.10
Nie jestem człowiekiem nieracjonalnym.
Nie wierzę we wróżki, zabobon się mnie nie trzyma. Ale zaczynam mieć poważne wątpliwości,
jak działa wszechświat. I bardzo, bardzo mnie to martwi.
Mam pewną teorię. Teraz czas ją
sprawdzić.
27.10
W sobotę były urodziny Witka,
świetnie się na nich bawiłem. Nadal jak o tym myślę, to mam banana na twarzy.
Super impreza.
29.10
Miałem rację. Po tym jak napisałem o
tej imprezie zszedł mi entuzjazm. Wszystko wyblakło. I wiem dlaczego - to przez
ten zeszyt. Nie mam co do tego wątpliwości. Nie wiem kto, dlaczego i po co
podrzucił ten zeszyt do szkoły. Było mu obojętne, kto go znajdzie czy specjalnie
mnie chciał złapać? To jakiś złowrogi plan, czy ktoś go prozaicznie zgubił? Nie
wiem. Ale wiem, że pożera moje emocje i nic już mi nie zostaje. Wszystko, co
zapiszę… staje się nieważne, nieistotne. A ja lubię swoje emocje, nawet te
skomplikowane i nieprzyjemne. Chcę je mieć, wtedy czuję się człowiekiem. Więc
koniec. Może nawet to spalę…
26.04
Jednak nie spaliłem tego zeszytu. Myślałem,
że już nigdy go nie otworzę, ale…
Miałem nadzieję, że mi przejdzie, że
poradzę sobie sam.
Cóż, nie radzę sobie.
Bez zbytniego przedłużania, chodzi o…
Borze liściasty, nawet napisać tego
nie jestem w stanie. Wstyd mi i głupio. Cóż, może to też przejdzie.
Zacznijmy z początku.
Mariusz przepisał się do nas w
grudniu z mat-fizu. Gdy pierwszy raz pojawił się w klasie wywołał szok i
niedowierzanie wszystkich, moje też, ale akurat zaczęły się trochę jazdy z Gosią,
więc aż tak bardzo mnie nie interesował. Heh… Tak naprawdę sprawa wybuchła na wigilii
klasowej. Mariusz został Mikołajem, ze względu na brodę. Nawet specjalnie ją
rozjaśnił. Wyciągał prezenty spod taniej imitacji choinki i brał wszystkich na
kolana, nawet facetów. I #takasytuacja. Siedzę mu na kolanach, on pyta czy byłem
grzecznym chłopcem. Mówię, że tak, a on wręcza mi torbę i mruga. Zdębiałem, że
nawet nie sprawdziłem, co dostałem, tylko wróciłem na miejsce. Dopiero niecierpliwe
okrzyki klasy przywróciły mnie do rzeczywistości. Sięgnąłem do wnętrza torby i
wyciągnąłem sporego pluszowego kucyka. Klasa wybuchnęła śmiechem, a ja spiekłem
buraka. Do dziś trochę mi głupio jak o tym myślę. Szczęśliwie klasowy fotograf
nie zdążył zrobić mi zdjęcia.
Śmieszki umilkły i do końca wigilii niewiele
się działo. Dopiero jak została nas garstka na sprzątaniu, podszedł do mnie
Mariusz i zaczął przepraszać. Że nie wiedział, że klasa tak zareaguje, że on
tak z sympatii, zauważył przywieszkę przy plecaku i pomyślał, że to dobry
pomysł. Tak, był moim mikołajem.
Zaczęliśmy gadać, najpierw o
młodszych siostrach, kreskówkach, dowiedziałem się, że chciał zostać
dziennikarzem, dlatego wybrał human, bo będzie zdawać polski. Potem temat
zszedł na tanie horrory klasy Z, o których mógł opowiadać godzinami. Gadało nam
się na tyle dobrze, że nie wróciłem od razu do domu, tylko poszlajaliśmy się po
parku.
I dopiero w moim pokoju uderzyły mnie
dwie rzeczy.
Mariusz był cholernie przystojny.
A ja nigdy nie zwracałem uwagi na
takie rzeczy.
Święta spędziłem na sprzątaniu,
gadaniu z nim i unikaniu rozmów z Gosią. Grałem z nim w CSa przez internet i
dawno tak w dupę nie dostawałem, tak bardzo rozproszony byłem.
Kładłem się spać, myślałem o nim, zastanawiałem
się, dlaczego o nim myślę, a potem próbowałem przestać. Próba zaprzestania
myślenia zawsze kończy się klęską. Jeżu kolczasty, czy ja jestem gejem?
myślałem. Może on tylko jest fajnym człowiekiem, przecież byłem z kilkoma
dziewczynami, Gosia mi się szczerze podobała przecież, borze szumiący, z nią
też jakieś odpały są, nie mam siły się z nią teraz użerać, plany na wakacje i
czy na pewno jestem zaangażowany, cholera byłem, ale teraz to sam nie wiem, Mariusz
jest fajny, dobrze mi w jego towarzystwie, ale kurwa to facet jest, nie chcę
być z facetem, naprawdę nie chcę, naprawdę? Przecież jak z nim gadam i
przebywam, to czuję się zajebiście…
To były najgorsze święta, jakie
miałem.
Sylwester był straszny, bo musiałem
się pilnować, żeby się nie upić i nie wypaplać niczego, zwłaszcza Gosi. Potem
zająłem się szkołą, trochę mniej o tym myślałem i było mi lepiej, potem
przyszły ferie zimowe i patrz paragraf wyżej.
To były najgorsze ferie, jakie
miałem.
W tym jakże radosnym stanie spędziłem
dwa miesiące. Ciężko to wszystko opisać, nie pamiętam poszczególnych wydarzeń,
dni. Pamiętam tylko ten kociokwik emocjonalny. Ale staram się to wszystko opisać, żeby nic mi nie zostało, nie zalegało na wątrobie.
Muszę odgruzować całość mojego mózgu
Początek kwietnia dał mi
trochę wytchnienia. Poprztykaliśmy się trochę o jakiś jego głupi tekst, trochę
się też obraził, bo w Unrealu to on dostawał po tyłku i jakoś całościowo mi
ulżyło. Nie przeszło mi oczywiście, ale zdołałem sobie wmówić, że to tylko
przyjaźń, że panika i stres dają mi fałszywe odczyty i obiektywnie po prostu
sądzę, że jest przystojnym facetem. Dostałem dwa tygodnie wolnego.
A potem zaprosił mnie na osiemnastkę.
To była mała domówka,
całość piętnaście osób, a po północy część się zmyła. Wszystko świetnie,
zajebiście, alkohol, jedzenie, tort, muzyka… tańczyłem z Gosią, która choć nic
nie wiedziała, dzielnie dawała mi czas i przestrzeń przez te cztery miesiące.
Choć ja byłem chujowym
chłopakiem, ona była zajebistą dziewczyną.
Wracając do tematu, choć
całość sytuacji była chora i mnie truła, to nawet bawiłem się nieźle.
A potem wszechświat trochę
wybuchł.
Nie wiem, kto wpadł na ten
pomysł, na pewno nie był to Mariusz, ale ktoś rzucił pomysł, żebyśmy zagrali w
butelkę.
Zastanawiam się, za ile
życiowych fuckupów odpowiada gra w butelkę i co za chory pojeb ją wymyślił.
W każdym razie byliśmy
mocno wstawieni (ja mniej), ludzie podchwycili i chcąc nie chcąc zostałem w to
wciągnięty.
A potem można się domyślić jak się wszechświat
potoczył
Nie całowałem się z nim długo i
namiętnie, bo on nie chciał, a ja bym się prędzej dokonał rytualnego
samozapłonu ze wstydu niż się przyznał, że tego chcę. To była chwila. A I tak
wystarczyła, żebym poczuł jak mi staje.
Już nie mogłem sobie wmawiać, że nic
z mojej strony nie ma, że ani trochę mnie nie pociąga. Yay, kurwa. Szczęśliwie,
nikt nic nie zauważył.
Oprócz Gosi, oczywiście. Jakby to nie
było wystarczająco skomplikowane.
Gdy zaciągnęła mnie do sąsiedniego
pokoju, żeby pogadać (była na tyle trzeźwa i zajebista, by nie robić mi sceny
przy ludziach), zachowałem tyle trzeźwości umysłu, żeby powiedzieć jej, że
przepraszam, wszystko powiem i wyjaśnię, tylko nie teraz, bo jestem zbyt
pijany.
To było wczoraj.
Dziś siedzę piątą godzinę, wypluwając
z siebie tę opowieść.
Jestem pod ścianą. Chciałem poradzić
sobie sam, ale nie radzę sobie teraz z niczym. Robię głupie błędy na
klasówkach, źle śpię, nie sprawia mi przyjemności oglądanie kucyków z siostrą. Mój
związek kulał, ale teraz stoi na skraju przepaści i właśnie ma uczynić wielki
krok naprzód. Nie jestem w stanie wyłączyć myślenia o nim, odciąć się. A teraz
nie mam wątpliwości, że mi się kurwa podoba, że bym go chciał, problem polega
na tym, że to facet. Związek z facetem... ojciec mnie zabije, matka się
zabije. Fizycznie nie mogę tego zrobić. Ale jakby była szansa...
A przecież jest jeszcze kwestia Gosi.
Mojej dziewczyny, która czeka na wyjaśnienia, których nie wiem, czy będę w
stanie udzielić. Która przez cały ten czas wspierała mnie, która nie zrobiła
niczego złego. Chcę porozmawiać o tym na spokojnie, dlatego rozgrzebuję to
wszystko. Bo nie chcę tego czuć, bo chcę z nią być, bo mi na niej… wait. Nie mogę
tego tu napisać.
Dlatego piszę całą resztę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)