wtorek, 25 grudnia 2018

MOTYW XLII - ZAPOWIEDŹ

Po potrzebnym i zasłużonym urlopie czas na powrót do pracy - jak wszyscy wiemy czas między jednym obiadem rodzinnym a drugim to najlepszy moment na rozmyślanie o swojej twórczości.

Zatem:
Opowiadania dowolnej treści i formy
Na adres opowiadaniezmotywem@gmail.com
Do 06.01, niedziela 23:59
Z motywem świątecznym: ŚNIEG

czwartek, 16 sierpnia 2018

niedziela, 29 lipca 2018

MOTYW XLI - NIEBIESKIE SZKIEŁKO

Szanowne Poczwary i Potwory, Panie i Panowie, nasz międzywymiarowy konkurs czas zacząć. Oto nasi uczestnicy.

Autor: KRASNOLUD

Kuba był całkiem zwyczajnym, ośmioletnim chłopcem, jakich wielu było na jego osiedlu. Dużo biegał po podwórku, ale nie pogardził też grą komputerową czy fajną bajką w telewizji. Uczył się średnio, lekcje odrabiając niechętnie, ale uparcie. Był aktywnym, odważnym chłopcem, którego wszędzie było pełno. W skrócie, nie wyróżniał się niczym.
Obok jego osiedla, widoczny z okien jego pokoju, był mały zagajnik, ot, większa kępa drzew. Nie szło się w nim zgubić, więc wszystkie dzieciaki się tam kręciły, mimo niechęci rodziców. Było zwyczajne czwartkowe popołudnie, tuż po obiedzie – pora największego oblężenia parków i placów zabaw. Jednak kiedy Kuba wszedł w zagajnik, było tam przeraźliwie pusto. Chłopak nie przejął się tym zbytnio i chodził między drzewami, zainteresowany tylko obserwowaniem uciekających wiewiórek, aż trafił na polankę. Było to niewielkie przerzedzenie wśród brzóz, kawałek trawy, z grzybnym kręgiem po wschodniej stronie. I w tym kręgu, Kuba zobaczył szkiełko.
Był to fragment jakiejś szyby, witrażu, trochę mniejszy niż połowa jego dłoni. Łasy na takie skarby, jak większość chłopców w jego wieku, Kuba podniósł go i zaczął oglądać świat przez szybkę.
Szkło miało intensywny, czerwony kolor, który kojarzył się z krwią, ale Kuba nie miał żadnych złowieszczych skojarzeń. Zachwycał się tylko tym, jak niebo, drzewa, trawa, kiedyś zwyczajnie niebieskie czy zielone, teraz przyjmowały niezwykły, fascynujący odcień. Chłopak stał w kręgu kilka minut starając się objąć wszystko wzrokiem. A potem pobiegł do domu i schował swój skarb.
Przez kolejne dwa tygodnie co jakiś czas wyjmował odłamek i przypatrywał się światu. A potem wrzucił go do szuflady i zapomniał o nim.
Po jakimś miesiącu, przy wejściu do swojej klatki schodowej zauważył niebieskie szkiełko. Choć leżało zupełnie gdzie indziej, miało inny kształt i wielkość, Kuba był pewien, że jest powiązane z tamtym poprzednim. Gdy wrócił do pokoju znów zaczął bawić się szybkami, podziwiał kolory, składał fragmenty razem, obserwował mieszanie się barw. A po jakimś czasie szkiełka znów wylądowały w szufladzie.
Co jakiś czas Kuba znajdował kolejne odłamki – zielony, żółty, pomarańczowy, różowy, brązowy, fioletowy… nadal bawił się nimi, choć jego dziecięcy entuzjazm nikł w miarę dorastania.
W wieku 18 lat, miał już całkiem sporą kolekcję, choć rzadko do niej zaglądał. Właściwie tylko wtedy, gdy znalazł jakiś nowy odłamek. Ostatni raz półtora roku temu.
Nic by się nie zmieniło, gdyby nie jego dziewczyna. Z Martyną chodził na tyle długo, że w jego domu czuła się jak u siebie, a nawet lepiej. U niej nie było ani grama spokoju, pomiędzy ciągłymi kłótniami z ojcem i bratem, u Kuby mogła w końcu odetchnąć. Nie miał żadnych wstydliwych sekretów (o prezerwatywach w szafce doskonale wiedziała), więc często sama brała potrzebne jej rzeczy z szuflad czy półek. Któregoś dnia, szukając centymetra krawieckiego, natknęła się na szybki.
 - Ej, a co to? – spytała sięgając po nie.
Kuba już miał odpowiedzieć, gdy nagle dziewczyna zasyczała i szybko cofnęła rękę. Musiała się zranić o ostrą krawędź szkła, bo z dłoni intensywnie kapała jej krew. Nie namyślając się wiele chłopak zaprowadził ją do łazienki, przemył ranę, zabandażował. Na szczęście nie wymagała szycia, ale w ferworze walki, szkiełka wyleciały im z głowy. Kuba przypomniał sobie o nich dopiero dużo później, gdy Martyna poszła. Otworzył szufladę, chcąc zmyć ślady krwi, ale ku swojemu zdumieniu, odłamki były czyste. Pojedyncze krople brudziły leżące obok świeczki, ale poza tym nie było żadnych śladów po wypadku. Chłopak wyjął szkiełka i zaczął się im uważnie przyglądać, a nie zobaczywszy nic dziwnego, powoli i niezauważenie zaczął się nimi bawić. Oglądał świat, składając ze sobą fragmenty i kolory, aż w końcu trzymał w ręku wszystkie.
Już wcześniej odkrył, że gdy patrzy przez wszystkie szybki naraz, nie jest w stanie nic zobaczyć. Promienie światła nie przebijały się przez tyle warstw, wszechświat był czarny i nie był w stanie zobaczyć nawet słońca, nie mówiąc już o lampie.
Patrzył w czerń, kręcąc się bezmyślnie na obrotowym krześle, gdy zobaczył błysk. Zatrzymał się gwałtownie, nie wierząc zbytnio swojemu prawemu oku, a potem rozejrzał się uważnie.
Wszechświat był ciemny, jak zwykle. Poza jednym małym punkcikiem. Kuba oderwał rękę od twarzy – punkt musiał znajdować się za oknem. Przyłożył szkła jeszcze raz, puścił – to musiało być gdzieś wśród drzew, ale chłopak nie był w stanie stwierdzić co to.
Wziął kurtkę, szybki i wyszedł na dwór. Nie było bardzo późno, ale jego osiedle dorosło i bardzo mało ludzi kręciło się teraz na uliczkach, nie mówiąc już o zagajniku, który przetrwał niezmieniony przez ten czas. Trzymając odłamki przy twarzy, patrząc raz jednym, raz drugim okiem, zlokalizował źródło światła. Był nim grzybny krąg, podobny do tego, w którym znalazł pierwsze szkło. Niewielki, gdzieś o średnicy metra, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Opuścił ręce i wszedł między grzyby, ale nie zauważył nic szczególnego. Podniósł dłoń i spojrzał przez szybki.
Jasność poraziła go w oczy, tak że musiał je zamknąć, ale przesączała się przez powieki. Trwało to jednak tylko chwilę, więc zaryzykował otwarcie oczu.
Nie wiedział gdzie się znalazł, ale od razu zauważył, że nie jest to jego swojska rzeczywistość. Budynki w oddali, rośliny znajdowały się w tych samych miejscach co chwilę temu, jednak wszystko istniało w różnych odcieniach i kolorach ciemności. Drzewa, domy, samochody – miały kolory, ale każdy z nich sugerował czerń. Nad głową unosiło się ciemne słońce i także wysyłało na ziemię czarne promienie (a może, kto wie, wysysało światło ze świata).
Kuba wyszedł z kręgu i zaczął się rozglądać. Świat wyglądał niesamowicie, ale także przerażająco, w końcu coś było wyjątkowo nie na miejscu. Obszedł polankę, a potem spojrzał przez szkiełka na nowe miejsce.
Wszechświat był niemożliwie biały, że ledwie dało się wytrzymać. Każdy punkt był źródłem jasności. Oprócz miejsca wewnątrz kręgu, które było ziejącą, czarną raną na ciele rzeczywistości. Zastanowił się, czy chce tam wejść, ale ciemna jama nie wyglądała zbyt zachęcająco.
Kuba poszedł w stronę osiedla. Mijał bloki, samochody, jezdnie, ale nie zobaczył żywego ducha. Z niektórych okien sączył się ciemny blask i gdzieś w oddali było słychać jakieś dźwięki, ale wszystko daleko. Z każdym kolejnym krokiem chłopak tracił pewność siebie i chęć do dalszego poznawania tego miejsca. Brnął jednak dalej.
Nie znalazł nikogo, więc zrezygnowany wrócił na polankę. Może mógłby dostać się do swojego świata w ten sam sposób…
Kuba wszedł w krąg grzybów i podniósł szkła, by zobaczyć przyzywającą go czerń. Po chwili czerń zmieniła się w jasność i wiedział już, że wrócił do siebie.
Nie opowiedział o tej przygodzie nikomu, nawet Martynie, ale obecność odłamków w jego domu nie dawała mu spokoju. Dlatego następnego dnia znów poszedł do obcego świata. I następnego. I jeszcze kolejnego. Nie wiedział, co go tam ciągnęło, ale szukał źródeł dźwięku, ciemnego światła. Szukał oznak życia, ruchu, jednak nic nie znajdywał.
W szkole stawał się coraz bardziej nieobecny, bo cały czas coś go gryzło. Po pewnym czasie nawet jego dziewczyna zaczęła go unikać.
Nie wiedział, która to była jego wizyta, kiedy w końcu wpadł na pomysł żeby spojrzeć na tamten świat przez szybki.
W powodzi jasności pierwszym co zobaczył był ludzki cień tuż przed sobą.
Opuścił rękę, której palce kurczowo zacisnęły się na fragmentach witrażu raniąc się do krwi, odwrócił się i zaczął uciekać. Biegł aż do polany i omalże w biegu przeskoczył do swojego świata. Nie przestał biec dopóki nie dotarł do swojego pokoju.
Dopiero przy swoim biurku zatrzymał się i zaczął gorączkowo wciągać powietrze. Wrzucił szkła do śmietnika i desperacko starał się o nie myśleć o tym, kogo spotkał.
Kilka następnych dni starał się skupiać na normalnym życiu, na szkole znajomych, dziewczynie. W końcu jednak uspokoił się na tyle, że czegoś zaczęło mu brakować. Jego myśli ciążyły w stronę alternatywnego świata i gdy wrócił do domu, wygrzebał z kosza wszystkie odłamki. Patrzył na nie, sam nie wiedząc co ma robić. W końcu poszedł spać, nie mogąc podjąć decyzji, co ma zrobić.
Następnego dnia ugiął się i złożyć wszystkie szybki w jeden stos i spojrzał przezeń w ciemność przed sobą.
Pierwszym co zobaczył był jasny, ludzki cień tuż przed nim.
Kuba krzyknął i wypuścił szkiełka, które rozbiły się na podłodze tworząc miliardy rozsypanych kolorów.


Autor: KAWKA
Tytuł: NIEBIESKIE SZKIEŁKO ALIAS SEN O MATYLDZIE LOTCE

Życie jest baśnią, a my jej bohaterami, co chcą żyć długo i szczęśliwie.
~ Gena Showalter -„Mroczna noc”

Prześliczne miasteczko pełne ludzi w pogoni za własnymi sprawami, przekupek, rycerzy i pospolitych mieszczan. Na rynku mnóstwo straganów, kramarzy i występów. Cudowne importowane suknie z jedwabiu, intensywnie pachnące, orientalne przyprawy, a także egzotyczne owoce. Atmosfera wyczekiwania. Jarmarki i festyny. Zabawa i taniec.
Pośrodku, na wzgórzu wspaniały zamek, taki z basztami i murami obronnymi, na murach chorągwie, na wieżach strażnicy, na dziedzińcu pełno gwaru. Masa przejezdnych artystów, grajków, kuglarzy, sztukmistrzów, poetów i bardów, opiewających dokonania królewiczów i urodę królewien. Migające w oknach i na krużgankach liczne służące niosące świeżą, czyściutką pościel, pyszne śniadania podawane na srebrnych tacach, długie, białe świece oraz tajemnicze wywary i eliksiry pochodzące z gabinetu nadwornego eskulapa. Wszystkie panny w najlepszych sukniach i z kwiatami powplatanymi we fryzury. Na placu przy głównych wrotach zdobionych mosiężnymi rzeźbami i wzmocnionych stalowym okuciem, zbrojni. Rycerze na koniach, w towarzystwie swych giermków, wszyscy w swych odświętnych strojach, złoconych kolczugach i wypolerowanych półpancerzach. W hełmach można się przeglądać, a odznaczeń widniejących na piersi, nic tylko zazdrościć! Konie o wyczesanych grzywach i dopiero co podkute. Wszędzie włosy poplecione w warkocze i wąsy natłuszczone oliwą. Sale królewskie również w nadzwyczajnym pobudzeniu. Królowa przed lustrami, w otoczeniu krawcowych, królewny z lokami płukanymi w korze brzozowej- dla uzyskania blasku, królewicze przymierzający nowe kaftany wyszywane atłasowymi wstęgami. Na ostatku sam władca, dobierający biżuterię, mierzący węgierskie swetry.
Cały zamek wypucowany na wysoki połysk, każda komnata lśniąca, każdy zakamarek wysprzątany, wszystkie zasłony wyprane.
W jednej z wież w najwyższej komnacie, oparta od niechcenia o parapet, wyglądająca przed okno i oglądająca cały ten przepych i bogactwo- Matylda Lotka. Właśnie taki obraz się przed nią w tamtej chwili odsłaniał. Ona sama w przeciwieństwie do całego otoczenia, jakby zastygła w bezruchu. Z jednej strony cała służba, szlachta i rodzina królewska pracowała przez cały czas w pocie czoła, z drugiej, z perspektywy Matyldy, wszystkie ich działania rozmyły się i spowolniły. Jej się nie spieszyło. Poczyniła już wszystkie przygotowania i czekała tylko na odpowiedni moment by zacząć lśnić.

Rok jeszcze nie minął, odkąd cała wioska plotkowała o nowej królowej. Dawniej król Henryk wiódł szczęśliwy żywot wraz ze swoją pierwszą żoną, królową Teklą. Kobieta ta pochodziła z zamożnego magnackiego rodu i urodziła mu dwóch synów i dwie córki zanim zmarła w połogu wydając na świat ostatnią córeczkę. Dziewczynka urodziła się żywa, do końca życia jednak miała cierpieć na upośledzenie umysłowe. Królowa Tekla była powszechnie lubiana, wobec czego jej odejście w młodym wieku wywołało ogromny smutek mieszkańców królestwa. Żałoba po niej trwała jeszcze w najlepsze, gdy zaledwie dwie wiosny po jej pochówku, król obwieścił poddanym, iż odnalazł następną wybrankę serca. Wybranką tą była Charlotta, córka krawca z rodziny Pliszków. Mieszczanie nie potrafili zaakceptować jego nowej narzeczonej i to nie tylko z powodu sympatii, jaką dawniej darzyli Teklę. Charlotta bowiem nie tylko nie pochodziła ze szlacheckiego rodu oraz była nieco zbyt leciwa aby móc bez ogródek nazywać ją młodą panną. Miała wszak lat już trzydzieści pięć, a było to o kilka wiosen więcej niż na karku dźwigał sam król. Nie chodziło też o zawód, jaki wykonywała, choć i on był dość kontrowersyjny, ponieważ od dawna parała się aktorstwem w zamkowym teatrze. Nieraz podczas spektaklu można ją było ujrzeć w przebraniu szlachcianki albo wręcz księżniczki, wcielającą się w kochankę, cnotliwą panienkę lub ladacznicę. Głównym powodem, dla którego lud nie potrafił zaakceptować królowej Charlotty było istnienie Matyldy Lotki. Matylda była jej nastoletnią, nieślubną córką i oczkiem w głowie. Nie brakowało domysłów, kim był ojciec Matyldy, a także tego czy był on jedynym oblubieńcem Charlotty. Plotki nie szczędziły nawet króla, szczególnie te, rozprawiające o tym, w jaki sposób para ta się poznała. Jedną rzeczą, jakiej nie można było odmówić nowej królowej, była jej oszałamiająca uroda. Miała kasztanowe włosy sięgające ramion, układające się w tysiące drobniutkich sprężynek. Cerę miała opaloną, zdrową i przyprószoną piegami. Gdy się śmiała, jej zęby błyszczały perliście, otoczone przez miękkie, pełne usta, a przy jej tygrysich, zielonkawych oczach tworzyły się miłe zmarszczki i ledwo widoczne pazurki w samych kącikach. A często się śmiała lub przynajmniej uśmiechała. Wbrew temu, co o niej opowiadano była dobra i skromna.
Patrzyła właśnie na swoje lustrzane odbicie, stojąc na stołku i tonąc w nowej, specjalnie szytej z okazji tego wieczoru sukni. Kolor miała dobrany tak, żeby podkreślał zieleń jej oczu i miodową opaleniznę. Był to odcień w gamie barw znajdujący się pomiędzy dojrzałą zielenią bukowych liści, a spłowiałym złotem porastających słoneczne łąki wysokich traw. Jedna z krawcowych stała z tyłu i kończyła upinanie falban i przeplatanie rzemieni na plecach. Druga wiązała kokardy opasujące jej gibką talię. Trzecia zaś, najmłodsza spośród nich, licząca sobie zaledwie kilkanaście wiosen stała tylko z boku, czekając na komendy starszych współpracownic, które często sprowadzały się do przynoszenia szpilek lub naparstków, a także do trzymania co bardziej niesfornych fałdów ubioru, podczas fastrygowania. Choć niewiadomo, czy w tamtej konkretnej chwili zorientowałaby się, że ma pobiec po zapasowe guziki, tak była zachwycona widokiem postaci, która stojąc na podwyższeniu jeszcze bardziej wydawała się odległa i emanująca boskością. W rzeczy samej, w tamtej chwili Charlotta bardziej była podobna do greckiej bogini Demeter, pani urodzaju i płodności lub do leśnej driady zamieszkującej odległą puszczę i zwodzącej swym pięknem myśliwych niż do ludzkiej istoty.
- Pani Eryko, jak ja będę w tym tańczyć, skoro spódnica sięga do ziemi, nawet, gdy stoję na taborecie?- Zapytała wesoło leśna driada.
- Jak już skończymy upinanie, spódnica będzie odpowiedniej długości, o pani. Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości.- Odpowiedziała cicho krawcowa.
- Dobrze pani Eryko. Jak już pani skończy, niech pomoże pani jeszcze Matyldzie. W końcu dzisiaj to ona jest najważniejsza!

Matylda też przeglądała się w tamtej chwili w lustrze. Jej własna uroda blakła wobec egzotycznego piękna jej matki, kiedy jednak miało się możliwość nasycenia wzroku obliczem Matyldy, nie tłumionego żadnym innym bardziej agresywnym i nachalnym pięknem, można było się przekonać, że i ona dysponuje niezaprzeczalnym urokiem. Jej włosy w przeciwieństwie do sprężyn Charlotty były proste i gładkie, a także ciemniejsze. Karnację miała jaśniejszą, lecz również tu i ówdzie dało się wypatrzyć kilka piegów. Oczy Matyldy też były jasne, pozbawione jednak tego zadziornego, kociego błysku. Sprawiały wrażenie jakby wyblakłych, bardziej szarych niż niebieskich czy zielonych. Miała na sobie tylko koronkową bieliznę i satynowe pończochy. Przegoniła precz wszystkie służące. Odkąd pamiętała sama szyła wszystkie swoje ubrania i sama się w nie przebierała, nie widziała więc powodu, aby w dniu swoich osiemnastych urodzin robić wyjątki. Właściwie, oficjalnie zostanie pełnoletnia wedle zwyczaju, dokładnie o północy. Ona jednak wiedziała, że wybicie tej magicznej godziny nie sprawi, że nagle zacznie czuć się dorosła. Dorastanie to proces długotrwały, nie skokowy. Westchnęła. Ukończenie osiemnastego roku życia nie sprawi również, że ludzie zaczną inaczej ją traktować. Wszyscy dworzanie patrzyli na nią z góry i to nie dlatego, że miała zaledwie metr sześćdziesiąt. Uważali, że dziecko z nieprawego łoża nie powinno zamieszkiwać królewskiej komnaty. Z dawnymi znajomymi natomiast musiała zerwać kontakt. Tego wymagała od niej królewska etykieta. Matylda jako przyszywana królewna, czuła się jak w potrzasku. Nie zasługiwała na szacunek i uwielbienie właściwe dla królewiąt, nie mogła też cieszyć się swobodą przeznaczoną dla nisko urodzonych dziewcząt. W rzeczywistości była o wiele szczęśliwsza jako pracownica teatru. Od lat uczyła się na szwaczkę. Miała do tego talent. Szyła śliczne kostiumy dla aktorów, a także pomagała przy projektowaniu dekoracji. Wolała oglądać przedstawienia zza kurtyny niż błyszczeć w świetle reflektorów. Tego wieczoru jednak na zamku odbędzie się wielki bal, a to wszystko z powodu jej urodzin. W dzisiejszym przedstawieniu będzie zmuszona zagrać główną rolę.

Sama uszyła swoją sukienkę. Zajęło jej to pół roku, dopracowała każdy, najmniejszy jej szczegół. Praca nad tą suknią była wyrazem buntu Matyldy Lotki. Uważała ona, że to niesprawiedliwe, żeby patrzeć na nią przez pryzmat jej rodziców. Już samo to, że nie mogła używać nazwiska panieńskiego swojej matki ją irytowało. Rodzina Pliszków nie przyjęła jej pod swoje skrzydła, tłumacząc, że dzieci nie mogą otrzymywać nazwisk po kądzieli. Zamiast tego przylgnął do niej przydomek Lotka. Dla rozróżnienia od Lotty, jej pięknej matki. Matylda rozmyślała nad tym za każdym razem, kiedy przyszywała do siebie kolejne misterne fragmenty układanki, jaką tworzyła jej balowa kreacja. Kielich goryczy został przepełniony, kiedy okazało się, że nikt nie starał się o rękę Matyldy przed jej osiemnastymi urodzinami. Według zwyczaju, absztyfikanci królewskich córek zaczynają starać się o względy ich rodziny, gdy te ledwie przystąpią do pierwszej komunii. Gdy młode królewny stają się pełnoletnie, niemal natychmiast zaręczają się z nimi szlachcice i książęta, którym zostały obiecane i po niecałym roku są wydawane za mąż. Matylda ma trzy przyszywane siostry, dwunastoletnie bliźniaczki Amelię i Julię oraz Rosę, najmłodszą, opóźnioną w rozwoju córeczkę Tekli. Bliźniaczki od kilku lat są już po słowie z dwojgiem rycerzy, w dodatku braćmi. Matylda podsłuchała kiedyś rozmowę barona z królową. Pomimo delikatnych sugestii dotyczących wysokości posagu jej matki, baron prędzej skłonny był wydać swego nastoletniego syna za Rosę niż za nią! Po upokorzeniu, jakie ją spotkało Matylda postanowiła pozostać w stanie panieńskim. Nie chciała zamążpójścia z litości dla bękarcicy. To była jednak tylko część protestu, który zrodził się w jej głowie. Poza tym, że postanowiła podać czarną polewkę wszystkim, którzy w przyszłości po latach zwlekania, mogliby wyrazić swoje zainteresowanie jej osobą, uznała również, że właśnie tamtego wieczoru, w dniu swoich urodzin, kiedy to ona będzie w centrum uwagi, jeden jedyny raz Matylda Lotka zalśni. Będzie najpiękniejsza. Po raz pierwszy to ona przyćmi blaskiem młode królewny i dwórki. Chciała, żeby każdy jeden kawaler, który nie ubiegał się o jej rękę ze względu na niechlubne pochodzenie, gorzko tego pożałował.

Spojrzała z uwielbieniem na swoją suknię, migoczącą delikatnie w półmroku. Była małym arcydziełem. Od wielu miesięcy przyszła solenizantka nad nią pracowała. Była zwieńczeniem, tego, czego nauczyła się przez całe życie szyjąc stroje teatralne. Podstawę tworzyło wiele warstw tiulu. Na wierzchu pyszniły się fałdy organzy wykończone filigranowymi koronkami. Całość wykończona była niezliczonymi, mieniącymi się aplikacjami. Tak to przynajmniej wyglądało w mdłym świetle rzucanym przez płomień świeczki tańczący na wietrze. Odkąd rozpoczęła pracę w królewskim teatrze, Matylda zastanawiała się, co jest sekretem przyciągania uwagi, co wyróżnia aktora pierwszoplanowego spośród tłumu statystów oraz co, tak naprawdę skupia na sobie wzrok widowni.
Zegar wybił pełną godzinę. Matylda zaczęła szykować się na bal.

Sala balowa przystrojona jak na ostatki. Wszystkie lustra i kryształy wypolerowane, suto zastawione stoły przybrane kwiatami i haftowanymi serwetami. Wśród nich najlepsza zastawa z pałacowego kredensu, srebrne łyżeczki i porcelanowe, ręcznie malowane talerzyki. Na talerzykach pierwsze przystawki, zakąski i owoce sprowadzane z odległych krain. Z kuchennych piwnic sączące się zapachy obiecujące równie wspaniałe dania główne. Pod sufitem poupinane zwoje kolorowych wstążek i wianków. Każda pokryta płaskorzeźbami kolumna przyozdobiona dodatkowo papierowym łańcuchem i brokatem. W głębi sali strojąca instrumenty orkiestra. Przy wejściu witani pierwsi, wysoko urodzeni goście.

Król Henryk zasiadał już na miejscu honorowym głównego stołu. Lubił patrzeć na ostatnie przygotowania przed uroczystymi przyjęciami wydawanymi przez zamek. Te wszystkie dekoracje, smakołyki, zaproszeni artyści! A wszystko to dla Matyldy, jego przybranej córki, którą pokochał miłością równie gorącą i intensywną jak jej matkę. Charlotta.. Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Piękna aktorka, Lotta Pliszka była pierwszą i jedyną panną, w jakiej się zadłużył. Miał nadzieję, że po ożenku z Teklą zapomni o swoich młodzieńczych uczuciach, ilekroć jednak, gdy wraz ze swoją oziębłą, szlachetną małżonką wybierali się na premierę nowego spektaklu, widok Lotty ściskał jego serce. Przez blisko dwie dekady była dla niego nieuchwytnym i odległym pięknem. Dlatego właśnie po śmierci Tekli postanowił pojąć ją za żonę nie bacząc na etykietę królewskiej rodziny.
Z zamyślenia wyrwał go posłaniec obwieszczający przybycie większości zaproszonych i tym samym konieczności oficjalnego rozpoczęcia balu.
- Tak, oczywiście- odparł z roztargnieniem.- A zeszła na dół już Matylda? Chyba nie powinniśmy zaczynać, bez niej..
Ledwie to powiedział, zauważył, że rozmowy prowadzone pomiędzy gośćmi zaczęły milknąć, a wszystkie głowy zaczęły odwracać się w kierunku schodów. U ich szczytu pojawiła się właśnie postać w sukni migoczącej niczym nocne sierpniowe niebo. Sprawiała wrażenie unoszącej się nad podłogą, z takim wdziękiem sunęła w kierunku swojego miejsca. Była to jego najstarsza latorośl, Matylda. Widział wśród zebranych niepewne szturchnięcia i słyszał szepty obiegające salę. Kto to jest? Czy to nowa królowa? Nie, to chyba jej córka. Ta córka?! To naprawdę ona? Inaczej ją sobie wyobrażałem. Ale co ona ma na sobie? Z czego wykonana jest ta piękna niebieska suknia? Henryk uśmiechnął się i rozpoczął swoje przemówienie.

Co naprawdę skupia na sobie wzrok teatralnej widowni? Oczywiście są to aktorzy w pięknych kostiumach, damy ubrane w stroje o wyróżniających je kolorach, wyjątkowo pięknie zaśpiewana bądź przetańczona aria. Wszystkie te rzeczy przyciągają uwagę. Jest jednak jeden element teatralnej sali, który wzbudza zachwyt bez względu na wystawianą aktualnie sztukę, na piękne stroje czy obdarte łachmany, na szlachetną symfonię czy niezgrabny debiut początkującego barda. Jest to kryształowy żyrandol.

Matylda szła dumnie wyprostowana, lecz ze spuszczonym wzrokiem, świadoma efektu, jaki wywołała jej obecność. W tamtym momencie istniała tylko ona i schody, którymi schodziła. Jej zgrabne, szklane pantofelki stukały delikatnie cieniutkimi obcasami. Ciemne włosy miała luźno splecione w dobierane warkocze, a następnie upięte na głowie tworząc rzymskiego koka. Fryzura ozdobiona była szklanym diamencikami osadzonymi na cienkiej jak pajęczyna srebrnej siateczce, takimi samymi jak drobne szkiełka użyte do ozdoby długich, wiszących kolczyków. Na szyi Matyldy spoczywały kolejne girlandy posrebrzanych łańcuszków, z nawleczonymi na nie kryształami. Poprawiała je ostrożnie rękami okrytymi długimi rękawiczkami z organzy, gęsto przystrojonymi kolejnymi niebieskimi błyskotkami. Wreszcie sama suknia była dopasowana do kształtnego biustu i mocno ściągnięta w pasie, od którego rozszerzała się i spływała na boki w pysznych wodospadach szklanych paciorków. Błękitne kryształy odbijały, załamywały i rozszczepiały padające na nie światło, tworząc iluzję wewnętrznego blasku, jak gdyby Matylda sama z siebie jaśniała niczym odległe i tajemnicze Plejady. Gdy szła, szlifowane kryształy uderzały o siebie, otaczając ją dźwięczną, perlistą symfonią.

Córka nowej królowej już dawno siedziała na swoim miejscu, król Henryk zdążył powitać gości i przypomnieć im powód, dla którego zgromadzili się w pałacu, już nawet podano pierwsze danie na ciepło, a niektórzy wciąż nie odrywali wzroku od Matyldy. Nie odrywał również hrabia Saint-Miquelon, ambasador.

- Wyglądasz przepięknie moja córko- szepnęła na ucho Matyldzie jej matka. Siedziały obok siebie. Matylda, szwaczka pracująca dawniej w teatrze zajmowała najdostojniejsze miejsce w całym królestwie, tuż przy królewskiej parze. Była speszona, tym bardziej, że u jej drugiego boku zasiadała Julia, pierworodne dziecko królowej Tekli. Julia była nadąsana, przecież to ona miała obchodzić osiemnaste urodziny jako pierwsza i jako pierwsza otrzymać prezenty. W dodatku przy sięganiu po kielich zahaczyła swym rękawem o ramię Matyldy rozdzierając materiał. Młoda Lotka rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku stojącej pod ścianą i rozmawiającej swobodnie służby. Młode panny w identycznych strojach i chłopcy ubrani w białe koszule czekali, aby móc zebrać brudne naczynia, a następnie uraczyć gości następnym specjałem. Nie tak dawno temu sama pomagała czasami w kuchni, przy co większych balach. Dobrze wspominała to zajęcie. Lubiła podjadać surowe ciasto, kiedy nikt nie patrzył i oblizywać łyżkę po nałożeniu kremu. Spojrzała w dół na swój w połowie pełny talerz. Co z tego, że tyle tu dobrego jedzenia, skoro już teraz jest zbyt najedzona by próbować kolejnych dań? Poczuła ukłucie i obejrzała swoją dłoń. Krew. Chyba trochę przesadziła z ostrymi krawędziami kryształów z sukni. Nie miała zamiaru tańczyć z nikim tego wieczoru, teraz zdała sobie sprawę, że w istocie było to niewykonalne. Wzięcie ją w ramiona musiało skończyć się jak skok w tłuczone szkło. Ledwie sobie to uświadomiła, za jej plecami wynurzył się pewien hrabia.
- Czy mógłbym prosić panienkę do tańca?- Spytał z zagranicznym akcentem.
- Ja.. Obawiam się, że może się pan pokaleczyć tańcząc ze mną.- Odparła ona.
Gdy później wracano pamięcią do tamtego momentu, nikt nie był pewien, czy obcokrajowiec po prostu źle zrozumiał odpowiedź dziewczyny, myląc ją z postawionym przed nim wyzwaniem, czy też zwyczajnie zbagatelizował jej ostrzeżenie. W każdym razie taniec ten jeszcze przez długi czas był wspominany przez tych, którzy go oglądali. Matylda w końcu uległa namowom, a także sile użytej przez hrabiego i zgodziła się na walca. Jej partner wytrzymał pierwsze takty tańczone ze spokojem, lecz kiedy przyszło do obrotów, zrobił się czerwony na twarzy, zostawił Matyldę na parkiecie i żądał przywołania eskulapa, aby ten opatrzył jego zakrwawione ręce. Ta nieudana próba hrabi, stała się zachętą dla młodzieńców, a nawet bardziej dojrzałych mężczyzn do rywalizacji, o to, komu uda się przetańczyć cały taniec z królewną uzbrojoną w szklaną suknię. Próbował jeden po drugim, ale żadnemu nie udało się wytrzymać bólu zadawanego przez wbijające się w ciało szkło. Wreszcie zmęczona Matylda postanowiła ukryć się przed tańczącymi i dać odpocząć obolałym stopom. Zamiast wrócić schodami na górę, w którym to miejscu można by się jej spodziewać, postanowiła ruszyć w przeciwnym kierunku. Zeszła do piwnicy, w której mieściły się rozległe kuchnie i spiżarnie. Szła wiedziona słodkim zapachem wypiekanych ciast, po drodze mijając kilku zaskoczonych kelnerów. W końcu dotarła do kuchni. Nie była to główna kuchnia, w której w tamtej chwili w pocie czoła pracowali najlepsi kucharze, aby ukończyć potrawy serwowane na balu. Było to pomieszczenie dla służących, w którym w pośpiechu spożywano szybkie, poranne śniadania i przesiadywano wieczorem przy piwie, gdy cała praca została już wykonana. Właśnie tam trafiła Matylda Lotka. Gdy weszła do środka boso, trzymając w ręku szklane buciki, wszyscy, którzy się tam znajdowali natychmiast się poderwali. Zobaczyli w niej olśniewającą, bogatą szlachciankę, bali się, że każe ich zwolnić lub wybatożyć, sam jeden Bóg tylko wie, za jakie przewinienia. Ona jednak zapytała tylko, czy może z nimi usiąść. Chłopak znajdujący się najbliżej wejścia ostrożnie przysunął jej swoje krzesło. Matylda usiadła i oparła łokcie na stole, po czym skrzywiła się, zsunęła z rąk kolczaste rękawiczki, odpięła groźny, najeżony kryształami naszyjnik, wyplotła z włosów wszystkie niebieskie szkiełka a na koniec włożyła do buzi jeden z pokaleczonych palców.
- Ty jesteś tą piękną panną, z którą każdy usiłował dzisiaj zatańczyć.- Powiedział przerywając ciszę młody kuchcik wyciągając z pieca ciasto, którego woń zwabiła ją w to miejsce.- A także tą, która wysłała wielu mężczyzn do eskulapa.- Dodał ze śmiechem.- Co cię tutaj sprowadza, o pani?
- Mam już dość tego balu. Mogłabym się tutaj schować i poczekać, aż się skończy?- Na te słowa kuchcik uniósł brew.
- To twój pałac piękna pani, możesz chować się w każdej kuchni, w której zapragniesz. Czy chcesz, abyśmy zostawili cię samą?
- Nie!- Gorąco zaprzeczyła Matylda.- Tak tu było miło i ciepło. Chcę, żeby było tak samo, jak w chwili, w której stanęłam w drzwiach.- Poza nią, w pomieszczeniu było pięć osób. Chłopiec, który ustąpił jej miejsca, nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat; dwie starsze kobiety, obie z zakasanymi do pracy rękawami ciemnych sukien; młoda dziewczyna w stroju pokojówki i kuchcik. Widać nie byli już potrzebni jako służba i spędzali sobie wieczór rozmawiając i nie przeszkadzając nikomu.
- I nie jestem żadną panią. Mówcie mi proszę po imieniu, nazywam się Matylda. Odkąd pamiętam byłam córką szwaczki i po ślubie mojej matki nie czuję się nikim innym.
- Pewnie torty, jakie serwują na górze nie umywają się do tego, ale jeżeli masz, o pani.. Masz ochotę, z przyjemnością się podzielimy.- Wymamrotała onieśmielona pokojówka.
I w ten sposób Matylda spędziła resztę swoich urodzin wraz z prostymi, sympatycznymi ludźmi, jakże odmiennymi od śmietanki towarzyskiej, z jaką, na co dzień miała ostatnio do czynienia. Kończyła właśnie drugi kawałek tamtej wspaniałej jagodowej strucli, kiedy stanął przed nią kuchcik, (który przedstawił się jej wcześniej jako Feliks) i wyciągając rękę w jej kierunku zapytał:
- Zatańczysz ze mną, Matyldo?
Odpowiedziała cierpiętniczym spojrzeniem. Nie chciała, żeby i on skończył poraniony, motywowany tą nieszczęsną rywalizacją.
- Przecież nie ma tu muzyki.- Odparła, lecz pozwoliła mu na ujęcie swojej dłoni.
- O to się nie martw, Marek wisi mi przysługę.- To mówiąc mrugnął do młodszego chłopaka, który wyjął zza pazuchy mały pasterski flecik i zaczął grać znaną folkową melodię.
Tańczyli ze sobą, wirując do dźwięków instrumentu. Po pewnym czasie krew wsiąkająca w lewy bok Matyldy zaczęła spływać ku podłodze, a na gładkiej, lnianej koszuli Feliksa zaczęły wykwitać pąki czerwonych róż, on jednak prowadził ją dalej, delikatnie i z wyczuciem. Podczas tańca Matylda wyczuła w jego ruchach łagodność, a śmiejące się do niej oczy zdradzały pogodę ducha i wieczne rozbawienie.

Od tamtej pory Matylda Lotka często odwiedzała Feliksa w tamtej kuchni, nie bacząc na ciekawskie spojrzenia. Dwa lata później wzięli ślub.

I żyli długo i szczęśliwie!



czwartek, 12 lipca 2018

MOTYW XLI - PRZEDŁUŻENIE

Panie potworze, proszę zostawić tego pana. To nie są inne wymiary, u nas obowiązują zasady savoir-vivre. Proszę pani, proszę się nie wyśmiewać z macek pana stwora, co ja mówiłem o dobrym wychowaniu. Panie poczwaro, nie pluje.y kośćmi na podłogę.
Ech, dopóki nie zapanujemy nad tym chaosem, musimy odłożyć nasz konkurs na późniejszy termin.

Opowiadania można wysyłać do 22.07, niedziela, 23:59

poniedziałek, 25 czerwca 2018

MOTYW XLI - ZAPOWIEDŹ

Panie, Panowie i przerażające stwory nawiedzające nasz wymiar. Zapraszamy do udziału w naszej zabawie, każdy może wziąć udział. Wystarczy tylko wysnuć opowieść na dowolny temat i przynieść ją do naszego namiotu (opowiadaniezmotywem@gmail.com) przed upływem dwóch tygodni (08.07, 23:59).
Wziąć udział można tylko jeśli poda się hasło: NIEBIESKIE SZKIEŁKO

wtorek, 12 czerwca 2018

MOTYW XXXX - DEFORMACJA

Czy wszyscy sprawnie odmeldowali się na placu apelowym? Sprawdzamy listę.

Autor: KRASNOLUD 

Pół godziny drogi od wioski, w środku lasu znajdowała się polana, a na niej rósł pokrzywiony dąb. Nikt nie wiedział, dlaczego, mając dookoła tyle przestrzeni i światła, nie wybił się prosto do góry, tylko wyginał się pod dziwacznymi kątami. Szaman Ilja wszystkim we wsi mówił, że to dar i znak, więc wszyscy wierzyli.

Na początku na polanę weszli kowal i snycerz. Artiom i Aleksij owinęli dąb dookoła pasmem skóry, zacisnęli na nim łańcuch, a potem poszli do lasu żeby przynieść chrust. Niedługo potem pojawił się Dymitr z żoną, który rozsądzał spory w osadzie i dowodził, gdy trzeba było bronić się przed większym zagrożeniem. Po nich zaczęli się schodzić rolnicy, myśliwi i drwale z żonami i dziećmi po postrzyżynach. Na końcu zjawił się stary Misza, który mieszkał przy lesie i wychodził z chaty tylko na rytuał. Szaman Ilja pojawił się znikąd, jakby cały czas był na polanie. Może tak właśnie było.
A gdy wszyscy już się zebrali, można było zacząć obrządek.

Mieszkańcy stali półkolem wokół drzewa i Ilji, mur jednakowo skupionych twarzy.
 - Drzewo nas chroni – zawołał szaman przenikliwym głosem.
 - My chronimy Drzewo – odpowiedział zgodnie tłum.
 - Drzewo opiekuje się nami.
 - My opiekujemy się Drzewem.
 - Drzewo nas karmi.
 - My karmimy Drzewo.
Ilja odwrócił się od zebranych i padł na kolana przed drzewem. Zaczął bić pokłony, a gdy w końcu wstał, podszedł i przysunął ucho do dębu.
 - Drzewo zabierze nasze skazy! – krzyknął szaman.
 - Ofiarujmy nasze skazy Drzewu– odkrzyknął tłum i padł na kolana. Teraz wszyscy oddali pokłon bóstwu, które za nich cierpi.
Ilja stał z rękami wyciągniętymi w górę i wpatrywał się w koronę drzewa. W niesamowity sposób liście odbijały się w jego oczach. Dał znak mieszkańcom, że należy wstać.
 - Co przynieśliście Drzewu?
 - Ja ofiaruję gałąź z mojej gruszy – odezwał się Dymitr.
Podszedł do drzewa niosąc sporą, pogiętą gałąź, pełną guzów i narośli. Położył ją przed szamanem i wrócił na miejsce, nie spuszczając z nich wzroku. Ilja skinął ręką na kowala, który przyniósł naręcze chrustu i obłożył nim gałąź. Pod wszystko podsypał trochę żaru przyniesionego z kuźni w hubce i rozdmuchał ognisko. Po chwili wszystko płonęło niewielkim, ale gorącym ogniem. Ilja wdychał dym, który wydawał się zupełnie nie drapać go w gardło i oczy. Liście nad płomieniami poruszały się i szaman pokiwał głową.

 - Drzewo przyjęło ofiarę. Co jeszcze przynieśliście Drzewu?
 - Ja ofiaruję moje prosię.
Na środek polany wyszedł syn młynarza, ledwo po postrzyżynach. W rękach niósł małego prosiaka, o wychudzonym ciele, bez ogona i tylnych racic. Chłopak położył świnię na ziemi i powrócił na miejsce. Szaman podszedł do zwierzaka, znów przywołał Artioma, który przytrzymał prosię, i wyciągnął nóż. Ukląkł przy nim i szybkim ruchem wbił ostrze za czaszką. Zwierzak kwiknął i znieruchomiał. Ilja wyciągnął nóż, machnął na kowala, który sięgnął po przyniesiony wcześniej szpadel i zaczął kopać przy korzeniach dębu, ale na tyle daleko by nie mógł ich łatwo uszkodzić. Szaman wziął zabitego prosiaka i włożył go do dziury. W kilka chwil Artiom zakopał zwierzę. Gdy odszedł Ilja położył się na ziemi i przyłożył ucho do świeżo usypanego kopca.

 -  Drzewo przyjęło ofiarę. Co jeszcze przynieśliście Drzewu?
 - Ja.
Na polanę wyszedł młody chłopiec, mniej więcej dwunastoletni. Był to przygłup wioskowy Osip. Nie dość, że mało mówił, to często bełkotał i się ślinił. Jego nogi były pokręcone, ręce krótkie, za to tułów i głowa za duże. Szedł opierając się o matkę, która nic nie mówiła, tylko patrzyła na dąb.
 - Co chcesz ofiarować?
 - Ja.
Osip był gotów. Niewiele w jego głowie było jasnych myśli, ale wiedział co robi – poświęca się dla wioski. Całe życie mówili mu jak ważna dla nich jest łaska i ochrona drzewa. Nie musieli mówić – sam wiedział. Nikt nie chciał się z nim bawić, ani dać mu pracy, bo był za głupi i za słaby. Chciał być im potrzebny. I teraz w końcu był.
Podszedł do szamana, który skinął na Aleksija i Artioma. Snycerz przytrzymał chłopaka, gdy kowal przykuwał go do łańcuchów na dębie. Obaj wycofali się na swoje miejsca, gdy Ilja podszedł z nożem. Pokłonił się głęboko przed Osipem, a potem odwrócił się do mieszkańców.
 - Dopóki są skazy, trzeba je oddawać Drzewu. Gdy nastanie pokój i szczęście, nie będzie więcej skaz! Za to składamy ofiary.
Odwrócił się i wbił nóż w ciało Osipa. Chłopak wierzgnął i odruchowo chciał uciec, ale uniemożliwiły mu to łańcuchy. Zaczął głucho wyć, ale szaman sprawnym ruchem podciął mu gardło. Krew spływała po ciele chłopca, wsiąkając w ziemię. Jego kończyny zadrgały kilkukrotnie, a potem cały znieruchomiał.
Czekali, dopóki krew nie przestała wypływać, a wtedy Artiom uwolnił ciało z łańcuchów i położył na ziemi. Ilja przyłożył ucho do kory ubrudzonej krwią i tkwił przez moment w ciszy.
 - Drzewo przyjęło ofiarę!
Na te słowa wszyscy padli na kolana bez słowa, skłonili się i w ciszy, nie zamieniając z nikim ani słowa odeszli do swoich domów.
Gdy zeszli z polany i zagłębili się w las dało się posłyszeć ich głosy, najpierw pojedyncze, potem coraz liczniejsze. Wróciły wcześniejsze tematy rozmów, obgadywanie sąsiadów, stary Misza opowiadał jakieś straszne historie dzieciom. Ludzie wracali do życia.
Z polany niepostrzeżenie zniknął Ilja i pozostali tylko kowal i snycerz, którzy wzięli ciało Osipa i zakopali je, gdzieś przy dębach dookoła.


Autor: KAWKA
Tytuł: Głuchy telefon

Obudziłem się w budynku, w którym od 3 lat miałem zajęcia. Dookoła mnie było cicho i ciemno. Wyglądało na to, że zasnąłem, czekając na drugi termin egzaminu z epidemiologii. Żeby znaleźć na korytarzu wolną kanapę, tę, na której właśnie leżałem, musiałem szukać naprawdę długo. W środku dnia to miejsce aż roiło się od studentów kierunków medycznych. Ćwiczenia i egzaminy odbywały się w części dydaktycznej i jeszcze nigdy nie opuściłem jej granicy, ale tak naprawdę znajdowałem się w gmachu szpitala i była tu cała masa zakamarków, w których można było zaszyć się na kilka godzin. Przeciągnąłem się i usiadłem. Musiał być środek nocy. Widać, schowałem się tak skutecznie, że nikt mnie stąd nie wyrzucił przed zamknięciem. Sięgnąłem po telefon komórkowy, żeby sprawdzić dokładną godzinę, ale okazał się rozładowany. Westchnąłem. Pewnie rozsądniej byłoby poczekać tu do rana i wrócić do domu tramwajem. Nie miałem bladego pojęcia, czy dojeżdżały tu jakieś nocne autobusy, prawdę mówiąc szpital stał na głębokim zadupiu. Mimo to, nie chciałem, żeby ktoś wpadł na mnie i mnie ochrzanił za ten nieplanowany nocleg. Powoli wstałem i ruszyłem mrocznym korytarzem w kierunku najbliższych schodów. Odgłosy moich kroków wydawały mi się nienaturalnie głośne. Starałem się stąpać ciszej, ale ciągle wydawało mi się, że słychać mnie w całym budynku. Zatrzymałem się na chwilę, żeby się uspokoić. Czułem się coraz bardziej nieswojo. Nie do końca potrafiłem wyjaśnić, dlaczego, po prostu miałem ochotę jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Byłem na siebie trochę zły z tego powodu. Mam 23 lata, a jestem wystraszony jak mała dziewczynka. Przyszło mi nawet na myśl, że będzie mi trochę głupio opowiadać o tym jutro kumplom z grupy. Opowieści o zgłębianiu czeluści tego miejsca byłyby na pewno bardziej interesujące niż fakt, że obudziłem się i wziąłem nogi za pas, bo dookoła było ciemno i się przestraszyłem. Przez chwilę nawet mnie korciło, żeby skręcić w jedną z bocznych odnóg i trochę się tu jeszcze poszwendać, zrezygnowałem jednak z tego pomysłu. Gdy dotarłem do klatki schodowej było mi już o wiele raźniej. Właśnie miałem zamiar postawić nogę na pierwszym stopniu, kiedy okazało się, że niechcący kopnąłem kubek po kawie leżący na podłodze przede mną. Stoczył się z głośnym grzechotem na sam dół. Zamarłem i zacząłem nasłuchiwać. Akurat zdążyłem pomyśleć, że znowu świruję i przecież nie ma czego się bać, kiedy usłyszałem cichy trzask. Dobiegał z dołu, z kolejnego piętra. Wychyliłem się trochę i spojrzałem w tamtą stronę, było jednak na tyle ciemno, że nie byłem w stanie nic zobaczyć. Po chwili moich uszu dobiegło szuranie, jakby coś wlokło się w kierunku półpiętra. W moim kierunku. Próbowałem odwrócić się i pobiec przed siebie, ale zdążyłem zauważyć, że cokolwiek wydawało ten dźwięk, jest już na tyle blisko, żeby dosięgnąć do kubka, który przed chwilą zrzuciłem. Był biały, więc widziałem wyraźnie jak znikał mi z pola widzenia, zabierany przez coś, co tam siedziało. Moje stopy nie chciały się już ruszyć. Kubek najwidoczniej w końcu przestał być źródłem zainteresowania, ponieważ szybko usłyszałem jak ponownie toczy się po schodach. Potem padł jeszcze jeden suchy trzask i zobaczyłem jak ciemna, zniekształcona istota wlecze się po schodach w moim kierunku. Wtedy wrzasnąłem.

Obudziłem się z krzykiem na ustach i sercem bijącym jak szalone. Dopiero po chwili oprzytomniałem i uzmysłowiłem sobie, że leżę na czymś miękkim, a dookoła mnie jest ciemno. Nic mnie nie bolało, słyszałem tylko swój przyspieszony oddech. Poczułem ulgę, to jednak był sen. To uczucie szybko mnie niestety opuściło, kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności a ja doświadczyłem dejavu. Leżałem na tej samej kanapie na korytarzu uczelni, był środek nocy i cholernie chciałem się stamtąd wydostać. Przez dłuższy czas leżałem nieruchomo i z duszą na ramieniu nasłuchiwałem trzasków i szurań. Dookoła panowała jednak głucha cisza. Potem najciszej jak potrafiłem usiadłem i rozejrzałem się. Nic podejrzanego. Ok, pomyślałem, najkrótsza droga do wyjścia prowadzi przez schody. Oczywiście w tamtym momencie było to ostatnie miejsce, w którym chciałbym się znaleźć, postanowiłem więc ruszyć w przeciwnym kierunku. To w końcu szpital, w szpitalu przez całą dobę leżą pacjenci, muszę dostać się do klinicznej części budynku, myślałem rozgorączkowany. Z korytarza, którym podążałem skręciłem w inny, wyglądający dość obiecująco. U jego wylotu paliło się światło. Gdy tam dotarłem i upewniłem się, że nadal nie słyszę niczego niepokojącego, ostrożnie wyszedłem zza winkla. Moim oczom ukazały się windy. Biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie już nigdy nie uda mi się zejść bez lęku po schodach, ucieszył mnie ich widok. Wcisnąłem guzik i od razu tego pożałowałem. Echo nadciągającej windy niosło się przez korytarze. Odwróciłem twarz w stronę, z której przyszedłem. W chwili, w której metaliczny głos oznajmił, że winda dojechała na trzecie piętro, ponownie ujrzałem tego przerażającego stwora. Wynurzył się zza rogu. Najpierw stanął do mnie tyłem. Tym razem światło bezlitośnie ujawniło mi wszystkie szczegóły. Miał ciemnobrązową, postrzępioną skórę. Był wychudzony i jakiś taki zdeformowany. Wyglądał jakby miał problem z utrzymaniem równowagi, jego ciało było przechylone za bardzo do przodu. Gdy spojrzałem w dół, ujrzałem, że ręce, które zwisywały mu do kolan były zakończone zakrzywionymi szponami. Potem usłyszałem trzask i ku mojemu przerażeniu, popatrzył mi prosto w oczy, nie ruszając się z miejsca. Odwróciła się powoli sama jego głowa, o sto osiemdziesiąt stopni. W tym samym momencie zaczął kuśtykać w moją stronę, odsłaniając czarne dziąsła w mrożącym krew żyłach uśmiechu, ja natomiast wskoczyłem do windy wciskając na oślep guziki z numerami pięter.

Obudziłem się zlany potem. Momentalnie oprzytomniałem. Leżałem na kanapie na korytarzu uczelni. Wszystko wyglądało tak samo, jak poprzednio. To było dokładnie to samo miejsce. Wszystko było identyczne, z jednym wyjątkiem. Było widno. Wstałem i zacząłem biec na oślep. Gdy wpadłem do holu, miałem podobno obłęd w oczach. Patrzyłem oniemiały na ludzi, stojących jak gdyby nigdy nic przez salami, na studentów wymieniających między sobą uwagi dotyczące ostatniej wejściówki, na dziewczynę w okularach siedzącą na ziemi i przewracającą w pośpiechu kartki z notatkami. Oparłem się o parapet i zaczekałem, aż częstotliwość moich oddechów i skurczów serca powróci do normalności. Był dzień. Wszystko było w porządku. Otaczali mnie ludzie. Ja naprawdę zasnąłem, czekając na egzamin i doświadczyłem najbardziej realistycznego i przerażającego koszmaru, jaki śnił mi się w życiu. I wygląda na to, że w końcu udało mi się z niego obudzić.. Westchnąłem i postanowiłem w końcu opuścić to miejsce. Tym razem skutecznie. Jednak, kiedy mijałem dziewczynę z notatkami, mimowolnie rozpoznałem w jej dłoni znajomy kształt.
Kubek z kawą.
Znowu poczułem się nieswojo.
Żeby dojść do wyjścia trzeba najpierw zejść po schodach. Zaczęły trząść mi się nogi. Udało mi się jednak zacisnąć zęby i wmieszać w grupę studentów zmierzającą w tamtym kierunku. Przez cały czas patrzyłem na swoje stopy, szedłem szybkim krokiem. Zwolniłem dopiero, gdy zamknęły się za mną automatyczne drzwi i poczułem na twarzy powiew wiatru. Nie odwracając się za siebie wróciłem do domu. Nerwy puściły mi dopiero, gdy wszedłem do kuchni i zastałem w niej robiącą sobie śniadanie mamę. Opowiedziałem jej całą historię, tłumacząc, dlaczego jestem taki blady. Trochę się zmartwiła, powiedziała mi jednak, że to dość powszechne zjawisko. Nazywa się fałszywe przebudzenie. Podobno ludzie często go doświadczają, nie zdając sobie z tego sprawy, ponieważ zapominają o tym tuż po tym, kiedy naprawdę się budzą. Zaakceptowałem takie wyjaśnienie. Do czasu, kiedy wyciągnąłem z kieszeni komórkę i przekonałem się, że jest rozładowana.

Obudziłem się. Nie musiałem otwierać oczu, żeby wiedzieć, gdzie się znajduję. Tym razem znowu było ciemno. Ta sama cholerna kanapa, ten sam upiorny korytarz. I cichy trzask dobiegający zza moich pleców.

Żartowałem. Nazajutrz obudziłem się we własnym pokoju.

No i to już cała historia, proszę pana. Czy pokaże mi pan teraz nagrania z kamer z tamtej nocy? To nie jest tak, że jeśli ich nie zobaczę, już do końca życia będę bał się zasnąć. Będę bał się obudzić.

Stary portier wzrusza ramionami i uruchamia film. Widzę wszystko. Jak stoję na klatce schodowej. Jak mdleję na widok czegoś poza zasięgiem kamery. W końcu, jak powyginany, zgarbiony stwór wyłania się z mroku i wlecze moje bezładne ciało z powrotem w miejsce, w którym się obudziłem.

-Myślałem, że udało mi się wkręcić cię, że to był sen. Trudno. Nie musisz się martwić, następnym razem się nie obudzisz.
Patrzę jak zahipnotyzowany w ekran monitora. Jednak, kiedy słyszę trzask odruchowo zerkam w stronę, z której dobiegł. Stworzenie, które wcześniej było portierem wyciągnęło głowę w moim kierunku, wykrzywiając ją nienaturalnie i uśmiechając się. Ostatnie, co widzę, to ten uśmiech. Ostre, nieregularne zęby i czarne dziąsła.

I wtedy się obudziłem.

Żartowałam, nie obudził się.

% % %

Kawkowy komentarz do opowiadania
Też tak macie, że czasami opowiadanie, które zaczynacie pisać zupełnie różni się od efektu końcowego? Tak właśnie było w przypadku Głuchego Telefonu.
Dość zabawne wydaje mi się to, że poczynając od trzeciego akapitu, ten i każdy następny spokojnie może być ostatnim. Które zakończenie byłoby najlepsze?




poniedziałek, 28 maja 2018

MOTYW XL - ZAPOWIEDŹ

You know the drill:
Adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
Data nadsyłania: 10.06.18 (niedziela), 23:59
Dowolność formy i objętości
Motyw (zaproponowany, wbrew pozorom, przez uczestników): DEFORMACJA

środa, 16 maja 2018

MOTYW XXXIX - ZESZYT

Uprzejmie informuje się mieszkańców o pojawieniu się dwóch nowych lokatorów.

Autor: KAWKA
Tytuł: TU JEST PIES

Najpierw słyszę tylko cichnący powoli szum maszynerii. Po pewnym czasie zaczynam widzieć. Stoję na ulicy. Jest ciemno. Ze wszystkich stron otaczają mnie neonowe napisy i billboardy. Im dłużej się w nie wpatruję, tym bardziej wyraźne przybierają kształty. Bezsensowne, kolorowe światła pod moim badawczym wzrokiem niechętnie zaczynają składać się w słowa i obrazy. Ruszam przed siebie i zatrzymuję się dopiero w zaułku pozbawionym tej wszechobecnej krzykliwości. Analizuję sytuację. Jestem mężczyzną w średnim wieku. Mam na sobie czarne jeansy, wytarty podkoszulek i brązowy płaszcz. Przetrząsam kieszenie. Znajduję w nich ogryzek ołówka i mały, zniszczony zeszycik. Otwieram go z nadzieją na bardziej wyczerpujące informacje dotyczące położenia, w którym się znajduję. Zerkam na pierwszą stronę, na drugą. Ruchem kciuka wprawiam kartki w ruch i przemiatam spojrzeniem wszystkie pozostałe. Na każdej jest jedno, identyczne zdanie:

Znajdź psa.

Kilka ostatnich stron pozostało pustych. Niewiele myśląc chwytam za ołówek i przepisuję słowa na pierwszej wolnej, żeby charakter pisma zdradził mi przynajmniej, czy to ja jestem autorem tej monotonnej lektury. Okazuje się, że owszem, to moja sprawka. Odkładam rzeczy z powrotem do kieszeni i wzdycham. Chyba powinienem zacząć szukać tego czworonoga.

Znajdź psa.

Te słowa cały czas rozbrzmiewają w mojej głowie. Ponownie idę drogą. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wszystko, co mnie otacza jest dobudowywane na bieżąco; że wszystkie ulice, które mijam, są tylko dwuwymiarowymi projekcjami. Dopiero, gdy wybieram jedną z nich i w nią skręcam, obraz zaczyna się uwypuklać. Rozglądam się dookoła. Nie ma tu żywego ducha. Właściwie, od samego początku nikogo nie spotkałem, tylko wcześniej za bardzo byłem zaabsorbowany poszukiwaniami, żeby to zauważyć. Nie ma ludzi, nie ma samochodów. Nie ma nawet gołębi. Podchodzę do najbliższego budynku i próbuję dostać się do środka. Widzę drzwi. Najpierw są tylko odznaczającym się na tle ściany ciemniejszym prostokątem. Z każdym krokiem dostrzegam jednak coraz więcej szczegółów. Czy raczej pojawia się na nich coraz więcej szczegółów, myślę. Chwytam za klamkę. Ani drgnie. Nagle uświadamiam sobie, że klamka jest z identycznego tworzywa jak reszta domu. Jest jakby wyrzeźbiona, tak samo z resztą jak zawiasy i futryna. Substancja tworząca te budowle, a także, co uświadamiam sobie z pewnym niepokojem również ulice i chodniki jest czarna i homogeniczna. Odsuwam się zdegustowany i idę dalej. Niechętnie skręcam w kolejną wypchaną neonami ulicę, kiedy

Znajdź psa.

nagle część świetlówek formuje się przed moimi oczami w znajomy napis. Przyspieszam, czuję, że kończy mi się czas na rozwiązanie tej zagadki. Wydaje mi się, że światła wokół mnie stają się coraz gęstsze i bardziej napastliwe. Mam nadzieję, że to oznacza, że zbliżam się na miejsce.
W końcu, gdy blask oślepia mnie już całkiem nie do zniesienia, wyrasta przede mną budynek innego typu. Jest znacznie wyższy od pozostałych i choć sprawia wrażenie zbudowanego z tego samego ohydnego tworzywa, ewidentnie można do niego wejść. Droga, którą podążam, prowadzi do środka prosto przez otwarte zachęcająco wrota. Podświadomie wyczuwam w tym pewien podstęp, jednak uczucie to jest we mnie tłumione z powodu ogromnej, obezwładniającej ulgi, która mnie zalewa, gdy czytam napis znajdujący się nad wrotami:

Tu jest pies.

***

- Co robisz?
- Nic.. Próbuję reanimować komputer. Ciągle restartuję mu system operacyjny, a ten cholerny wirus i tak prędzej czy później wyłazi.
- Ten ze śmieszną nazwą?
- Taa. HidingDoggie.

***

Najpierw słyszę tylko cichnący powoli szum maszynerii. Po pewnym czasie zaczynam widzieć.

----_=,_
o_/6~/#\
\___|##/
----/~''~\
---/~~~#'-.
---\#|_~~~_'-. /
---|~/~\_( #~|"
-C/...,----___/

Znajdź psa!


Autor: KRASNOLUD

27.09
Zawsze, gdy zaczynam nowy dziennik, ogarnia mnie ekscytacja. To głupie, ale jest coś w tych czystych, niezapisanych kartkach. Jakbym mógł samodzielnie zapełnić przyszłość, sam ją stworzyć. Takie poczucie sprawczości. A tutaj jeszcze #takasytuacja - znalazłem ten zeszyt. Leżał sobie na parapecie, dwa dni, sprawdzałem, bo przecież nie chciałbym komuś zeszytu ukraść, zwłaszcza tak fajnego. Czarna filcowa okładka, z jakimś zielonym wzorkiem.
To dziwne ekscytować się takimi rzeczami, ale ja zawsze byłem dziwny. W podstawówce mówiłem, że moim ulubionym sportem jest snooker, lubiłem kolor różowy, po szkole oglądałem kucyki z młodszą siostrą. A że byłem dosyć szczupły i dobrze ubrany, często brano mnie za geja, co nie ułatwiało życia. Raz prawie dostałem w twarz, poza tym dziewczyny niespecjalnie chciały się ze mną umawiać. Jednak dość wcześnie rodzice wmówili mi, że warto być sobą (łatwo się domyślić, że potem pożałowali swojego podejścia), więc nie próbowałem udawać kogoś, kim nie jestem. Zresztą opłaciło się, bo przed wakacjami poznałem Gosię i na razie wszystko wygląda dobrze.
W ogóle, mimo początku roku szkolnego, mam jakiś taki nieuzasadniony optymizm. Że będzie dobrze, że wszystko mi się uda. Może mi przejdzie, ale na razie czuję się naprawdę fajnie.

29.09
Przytłumiło mnie przez te dwa dni. Jestem jakiś taki… śnięty? Sam nie wiem. Może to przez nadchodzące kartkówki, chemia, geografia, historia, klasówka z matmy. Ale mamy z Gosią plan iść w weekend do zoo i powinno mnie to jarać! A tu nie. No nic, odpocznę to będzie mi lepiej.

03.10
Spędziłem bardzo fajny weekend z Gosią karmiąc słonie i żyrafy (nie wiedziałem nawet, że tak można!) i podładowałem akumulatory na ten tydzień. Spacerowaliśmy, obserwowaliśmy zwierzęta i jedliśmy lody dopóki pogoda na to pozwalała. A w niedzielę spokojnie zdołałem się wyspać, także czad. Kartkówka z chemii odhaczona i nawet nie poszła mi źle, więc chwilowo mam spokój…

06.10
Jestem pusty. To tego słowa mi brakowało ostatnio. Nie smutny, zmęczony, zły. Jestem pusty w środku i wyprany z emocji. Przez to czuję się gorzej, że nie mam już tej radości, która mnie niosła, ale nie czuję żadnych negatywnych uczuć per se. Tylko pustkę. Nie wiem skąd. Nawet pisać mi się nie chce, robię to tylko z kronikarskiego obowiązku.
A wszystko właściwie jest w porządku. Klasówka z matmy poszła mi w miarę nieźle, Woźniak chory i to jest spoko, bo z polskiego luz. Małgoś chora i to nie jest spoko, bo może kontakt z nią jakoś by mi pomógł…
Ech… bez sensu to wszystko.

09.10
Ja pierdolę! Takich rzeczy się nie robi! Człowiek sobie na spokojnie próbuje układać związek, a tu nagle zza winkla ktoś mu próbuje robić koło pióra. Ewka podpuszcza Piotrka, żeby startował do Gośki, a ten pojeb rzeczywiście to robi! I nie to, że w nią nie wierzę, ale Ewka dodatkowo szczuje i mąci, co to ja niby nie powiedziałem i nie zrobiłem… Aż szkoda atramentu na to wszystko. Wkurw mnie chwycił i dobrze, że Piotrka już nie było jak się dowiedziałem, bo bym mu tę jego szparę między jedynkami znacznie poszerzył.
Nic straconego jednak, w końcu widzimy się jutro.

10.10
Wściekłość na Piotrka i Ewę zupełnie mi minęła. Jasne, dalej uważam, że zachowali się… chujowo, ale już się nie gotuję. Co sen może zrobić z człowiekiem…

14.10
Zacznę od mniej ekscytującej rzeczy, ale fajnej i tak. Łucja, z okazji swoich urodzin i tego, że mnie lubi (oraz dlatego, że w komplecie były dwa różne) dała mi breloczek z kucykiem. Naszym ulubionym. Zrezygnowała z niego specjalnie dla mnie. Także będę z siebie robił idiotę mając go przy plecaku, ale jakoś bardziej lubię moją siostrę niż ludzi z klasy. Gosi to nie przeszkadza, więc czym się przejmować.
I tu przechodzimy do clue…
Widziałem się z Małgoś w sobotę, połaziliśmy po parku, ale krótko, bo zaczęło się chmurzyć. Poszliśmy do mnie, zjedliśmy obiad, a potem mama odwiozła Łucję na jej przyjęcie, a tata pojechał do klienta, któremu rozwalił się kran.
I zostaliśmy sami.
I skorzystaliśmy z tej okazji.
So yes! Udało mi się… udało nam się przespać ze sobą i było za-je-bi-ście! No, może nie obiektywnie, bo nie trwało to długo i bez przesady. Ale mało kto jest świetny w czymkolwiek od pierwszego kopa. Natomiast… cholera, ciężko opisać. Po prostu świetne było to zaufanie, bliskość, nawet jakieś poczucie bezpieczeństwa. Nie jestem na tyle naiwny, by sądzić, że to nas zwiąże na zawsze… ale tak się czuję. Taką mam nadzieję.

17.10
Nie wiem, co mi się stało. Czuję się taki zdechły. Nawet nie to, że zdechły – pusty. Widziałem się dziś z Gosią i to było straszne. Bo ją trzymał hype z weekendu i ten rozdźwięk między nami był koszmarny. Nie wiem, dlaczego tak szybko zeszły mi te emocje, przecież czułem się świetnie. Coś w tym roku jest ze mną nie tak, ze mną i moim mózgiem. Coś tu się odjaniepawla, tylko nie wiem co.

18.10
Nie jestem człowiekiem nieracjonalnym. Nie wierzę we wróżki, zabobon się mnie nie trzyma. Ale zaczynam mieć poważne wątpliwości, jak działa wszechświat. I bardzo, bardzo mnie to martwi.
Mam pewną teorię. Teraz czas ją sprawdzić.

27.10
W sobotę były urodziny Witka, świetnie się na nich bawiłem. Nadal jak o tym myślę, to mam banana na twarzy. Super impreza.

29.10
Miałem rację. Po tym jak napisałem o tej imprezie zszedł mi entuzjazm. Wszystko wyblakło. I wiem dlaczego - to przez ten zeszyt. Nie mam co do tego wątpliwości. Nie wiem kto, dlaczego i po co podrzucił ten zeszyt do szkoły. Było mu obojętne, kto go znajdzie czy specjalnie mnie chciał złapać? To jakiś złowrogi plan, czy ktoś go prozaicznie zgubił? Nie wiem. Ale wiem, że pożera moje emocje i nic już mi nie zostaje. Wszystko, co zapiszę… staje się nieważne, nieistotne. A ja lubię swoje emocje, nawet te skomplikowane i nieprzyjemne. Chcę je mieć, wtedy czuję się człowiekiem. Więc koniec. Może nawet to spalę…

26.04
Jednak nie spaliłem tego zeszytu. Myślałem, że już nigdy go nie otworzę, ale…
Miałem nadzieję, że mi przejdzie, że poradzę sobie sam.
Cóż, nie radzę sobie.
Bez zbytniego przedłużania, chodzi o…
Borze liściasty, nawet napisać tego nie jestem w stanie. Wstyd mi i głupio. Cóż, może to też przejdzie.
Zacznijmy z początku.
Mariusz przepisał się do nas w grudniu z mat-fizu. Gdy pierwszy raz pojawił się w klasie wywołał szok i niedowierzanie wszystkich, moje też, ale akurat zaczęły się trochę jazdy z Gosią, więc aż tak bardzo mnie nie interesował. Heh… Tak naprawdę sprawa wybuchła na wigilii klasowej. Mariusz został Mikołajem, ze względu na brodę. Nawet specjalnie ją rozjaśnił. Wyciągał prezenty spod taniej imitacji choinki i brał wszystkich na kolana, nawet facetów. I #takasytuacja. Siedzę mu na kolanach, on pyta czy byłem grzecznym chłopcem. Mówię, że tak, a on wręcza mi torbę i mruga. Zdębiałem, że nawet nie sprawdziłem, co dostałem, tylko wróciłem na miejsce. Dopiero niecierpliwe okrzyki klasy przywróciły mnie do rzeczywistości. Sięgnąłem do wnętrza torby i wyciągnąłem sporego pluszowego kucyka. Klasa wybuchnęła śmiechem, a ja spiekłem buraka. Do dziś trochę mi głupio jak o tym myślę. Szczęśliwie klasowy fotograf nie zdążył zrobić mi zdjęcia.
Śmieszki umilkły i do końca wigilii niewiele się działo. Dopiero jak została nas garstka na sprzątaniu, podszedł do mnie Mariusz i zaczął przepraszać. Że nie wiedział, że klasa tak zareaguje, że on tak z sympatii, zauważył przywieszkę przy plecaku i pomyślał, że to dobry pomysł. Tak, był moim mikołajem.
Zaczęliśmy gadać, najpierw o młodszych siostrach, kreskówkach, dowiedziałem się, że chciał zostać dziennikarzem, dlatego wybrał human, bo będzie zdawać polski. Potem temat zszedł na tanie horrory klasy Z, o których mógł opowiadać godzinami. Gadało nam się na tyle dobrze, że nie wróciłem od razu do domu, tylko poszlajaliśmy się po parku.
I dopiero w moim pokoju uderzyły mnie dwie rzeczy.
Mariusz był cholernie przystojny.
A ja nigdy nie zwracałem uwagi na takie rzeczy.

Święta spędziłem na sprzątaniu, gadaniu z nim i unikaniu rozmów z Gosią. Grałem z nim w CSa przez internet i dawno tak w dupę nie dostawałem, tak bardzo rozproszony byłem.
Kładłem się spać, myślałem o nim, zastanawiałem się, dlaczego o nim myślę, a potem próbowałem przestać. Próba zaprzestania myślenia zawsze kończy się klęską. Jeżu kolczasty, czy ja jestem gejem? myślałem. Może on tylko jest fajnym człowiekiem, przecież byłem z kilkoma dziewczynami, Gosia mi się szczerze podobała przecież, borze szumiący, z nią też jakieś odpały są, nie mam siły się z nią teraz użerać, plany na wakacje i czy na pewno jestem zaangażowany, cholera byłem, ale teraz to sam nie wiem, Mariusz jest fajny, dobrze mi w jego towarzystwie, ale kurwa to facet jest, nie chcę być z facetem, naprawdę nie chcę, naprawdę? Przecież jak z nim gadam i przebywam, to czuję się zajebiście…
To były najgorsze święta, jakie miałem.
Sylwester był straszny, bo musiałem się pilnować, żeby się nie upić i nie wypaplać niczego, zwłaszcza Gosi. Potem zająłem się szkołą, trochę mniej o tym myślałem i było mi lepiej, potem przyszły ferie zimowe i patrz paragraf wyżej.
To były najgorsze ferie, jakie miałem.
W tym jakże radosnym stanie spędziłem dwa miesiące. Ciężko to wszystko opisać, nie pamiętam poszczególnych wydarzeń, dni. Pamiętam tylko ten kociokwik emocjonalny. Ale staram się to wszystko opisać, żeby nic mi nie zostało, nie zalegało na wątrobie. Muszę odgruzować całość mojego mózgu

Początek kwietnia dał mi trochę wytchnienia. Poprztykaliśmy się trochę o jakiś jego głupi tekst, trochę się też obraził, bo w Unrealu to on dostawał po tyłku i jakoś całościowo mi ulżyło. Nie przeszło mi oczywiście, ale zdołałem sobie wmówić, że to tylko przyjaźń, że panika i stres dają mi fałszywe odczyty i obiektywnie po prostu sądzę, że jest przystojnym facetem. Dostałem dwa tygodnie wolnego.
A potem zaprosił mnie na osiemnastkę.
To była mała domówka, całość piętnaście osób, a po północy część się zmyła. Wszystko świetnie, zajebiście, alkohol, jedzenie, tort, muzyka… tańczyłem z Gosią, która choć nic nie wiedziała, dzielnie dawała mi czas i przestrzeń przez te cztery miesiące.
Choć ja byłem chujowym chłopakiem, ona była zajebistą dziewczyną.
Wracając do tematu, choć całość sytuacji była chora i mnie truła, to nawet bawiłem się nieźle.
A potem wszechświat trochę wybuchł.
Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł, na pewno nie był to Mariusz, ale ktoś rzucił pomysł, żebyśmy zagrali w butelkę.
Zastanawiam się, za ile życiowych fuckupów odpowiada gra w butelkę i co za chory pojeb ją wymyślił.
W każdym razie byliśmy mocno wstawieni (ja mniej), ludzie podchwycili i chcąc nie chcąc zostałem w to wciągnięty.
A potem można się domyślić jak się wszechświat potoczył
Nie całowałem się z nim długo i namiętnie, bo on nie chciał, a ja bym się prędzej dokonał rytualnego samozapłonu ze wstydu niż się przyznał, że tego chcę. To była chwila. A I tak wystarczyła, żebym poczuł jak mi staje.
Już nie mogłem sobie wmawiać, że nic z mojej strony nie ma, że ani trochę mnie nie pociąga. Yay, kurwa. Szczęśliwie, nikt nic nie zauważył.
Oprócz Gosi, oczywiście. Jakby to nie było wystarczająco skomplikowane.
Gdy zaciągnęła mnie do sąsiedniego pokoju, żeby pogadać (była na tyle trzeźwa i zajebista, by nie robić mi sceny przy ludziach), zachowałem tyle trzeźwości umysłu, żeby powiedzieć jej, że przepraszam, wszystko powiem i wyjaśnię, tylko nie teraz, bo jestem zbyt pijany.
To było wczoraj.
Dziś siedzę piątą godzinę, wypluwając z siebie tę opowieść.

Jestem pod ścianą. Chciałem poradzić sobie sam, ale nie radzę sobie teraz z niczym. Robię głupie błędy na klasówkach, źle śpię, nie sprawia mi przyjemności oglądanie kucyków z siostrą. Mój związek kulał, ale teraz stoi na skraju przepaści i właśnie ma uczynić wielki krok naprzód. Nie jestem w stanie wyłączyć myślenia o nim, odciąć się. A teraz nie mam wątpliwości, że mi się kurwa podoba, że bym go chciał, problem polega na tym, że to facet. Związek z facetem... ojciec mnie zabije, matka się zabije. Fizycznie nie mogę tego zrobić. Ale jakby była szansa...
A przecież jest jeszcze kwestia Gosi. Mojej dziewczyny, która czeka na wyjaśnienia, których nie wiem, czy będę w stanie udzielić. Która przez cały ten czas wspierała mnie, która nie zrobiła niczego złego. Chcę porozmawiać o tym na spokojnie, dlatego rozgrzebuję to wszystko. Bo nie chcę tego czuć, bo chcę z nią być, bo mi na niej… wait. Nie mogę tego tu napisać.
Dlatego piszę całą resztę.