Autor: KRASNOLUD
Kuba był całkiem zwyczajnym, ośmioletnim chłopcem, jakich
wielu było na jego osiedlu. Dużo biegał po podwórku, ale nie pogardził też grą
komputerową czy fajną bajką w telewizji. Uczył się średnio, lekcje odrabiając
niechętnie, ale uparcie. Był aktywnym, odważnym chłopcem, którego wszędzie było
pełno. W skrócie, nie wyróżniał się niczym.
Obok jego osiedla, widoczny z okien jego pokoju, był mały
zagajnik, ot, większa kępa drzew. Nie szło się w nim zgubić, więc wszystkie
dzieciaki się tam kręciły, mimo niechęci rodziców. Było zwyczajne czwartkowe
popołudnie, tuż po obiedzie – pora największego oblężenia parków i placów
zabaw. Jednak kiedy Kuba wszedł w zagajnik, było tam przeraźliwie pusto.
Chłopak nie przejął się tym zbytnio i chodził między drzewami, zainteresowany
tylko obserwowaniem uciekających wiewiórek, aż trafił na polankę. Było to
niewielkie przerzedzenie wśród brzóz, kawałek trawy, z grzybnym kręgiem po
wschodniej stronie. I w tym kręgu, Kuba zobaczył szkiełko.
Był to fragment jakiejś szyby, witrażu, trochę mniejszy
niż połowa jego dłoni. Łasy na takie skarby, jak większość chłopców w jego
wieku, Kuba podniósł go i zaczął oglądać świat przez szybkę.
Szkło miało intensywny, czerwony kolor, który kojarzył
się z krwią, ale Kuba nie miał żadnych złowieszczych skojarzeń. Zachwycał się
tylko tym, jak niebo, drzewa, trawa, kiedyś zwyczajnie niebieskie czy zielone,
teraz przyjmowały niezwykły, fascynujący odcień. Chłopak stał w kręgu kilka
minut starając się objąć wszystko wzrokiem. A potem pobiegł do domu i schował
swój skarb.
Przez kolejne dwa tygodnie co jakiś czas wyjmował odłamek
i przypatrywał się światu. A potem wrzucił go do szuflady i zapomniał o nim.
Po jakimś miesiącu, przy wejściu do swojej klatki
schodowej zauważył niebieskie szkiełko. Choć leżało zupełnie gdzie indziej,
miało inny kształt i wielkość, Kuba był pewien, że jest powiązane z tamtym
poprzednim. Gdy wrócił do pokoju znów zaczął bawić się szybkami, podziwiał
kolory, składał fragmenty razem, obserwował mieszanie się barw. A po jakimś
czasie szkiełka znów wylądowały w szufladzie.
Co jakiś czas Kuba znajdował kolejne odłamki – zielony,
żółty, pomarańczowy, różowy, brązowy, fioletowy… nadal bawił się nimi, choć
jego dziecięcy entuzjazm nikł w miarę dorastania.
W wieku 18 lat, miał już całkiem sporą kolekcję, choć
rzadko do niej zaglądał. Właściwie tylko wtedy, gdy znalazł jakiś nowy odłamek.
Ostatni raz półtora roku temu.
Nic by się nie zmieniło, gdyby nie jego dziewczyna. Z
Martyną chodził na tyle długo, że w jego domu czuła się jak u siebie, a nawet
lepiej. U niej nie było ani grama spokoju, pomiędzy ciągłymi kłótniami z ojcem
i bratem, u Kuby mogła w końcu odetchnąć. Nie miał żadnych wstydliwych sekretów
(o prezerwatywach w szafce doskonale wiedziała), więc często sama brała
potrzebne jej rzeczy z szuflad czy półek. Któregoś dnia, szukając centymetra
krawieckiego, natknęła się na szybki.
- Ej, a co to? –
spytała sięgając po nie.
Kuba już miał odpowiedzieć, gdy nagle dziewczyna
zasyczała i szybko cofnęła rękę. Musiała się zranić o ostrą krawędź szkła, bo z
dłoni intensywnie kapała jej krew. Nie namyślając się wiele chłopak zaprowadził
ją do łazienki, przemył ranę, zabandażował. Na szczęście nie wymagała szycia,
ale w ferworze walki, szkiełka wyleciały im z głowy. Kuba przypomniał sobie o
nich dopiero dużo później, gdy Martyna poszła. Otworzył szufladę, chcąc zmyć
ślady krwi, ale ku swojemu zdumieniu, odłamki były czyste. Pojedyncze krople
brudziły leżące obok świeczki, ale poza tym nie było żadnych śladów po wypadku.
Chłopak wyjął szkiełka i zaczął się im uważnie przyglądać, a nie zobaczywszy
nic dziwnego, powoli i niezauważenie zaczął się nimi bawić. Oglądał świat,
składając ze sobą fragmenty i kolory, aż w końcu trzymał w ręku wszystkie.
Już wcześniej odkrył, że gdy patrzy przez wszystkie
szybki naraz, nie jest w stanie nic zobaczyć. Promienie światła nie przebijały
się przez tyle warstw, wszechświat był czarny i nie był w stanie zobaczyć nawet
słońca, nie mówiąc już o lampie.
Patrzył w czerń, kręcąc się bezmyślnie na obrotowym
krześle, gdy zobaczył błysk. Zatrzymał się gwałtownie, nie wierząc zbytnio
swojemu prawemu oku, a potem rozejrzał się uważnie.
Wszechświat był ciemny, jak zwykle. Poza jednym małym
punkcikiem. Kuba oderwał rękę od twarzy – punkt musiał znajdować się za oknem.
Przyłożył szkła jeszcze raz, puścił – to musiało być gdzieś wśród drzew, ale
chłopak nie był w stanie stwierdzić co to.
Wziął kurtkę, szybki i wyszedł na dwór. Nie było bardzo
późno, ale jego osiedle dorosło i bardzo mało ludzi kręciło się teraz na
uliczkach, nie mówiąc już o zagajniku, który przetrwał niezmieniony przez ten
czas. Trzymając odłamki przy twarzy, patrząc raz jednym, raz drugim okiem,
zlokalizował źródło światła. Był nim grzybny krąg, podobny do tego, w którym
znalazł pierwsze szkło. Niewielki, gdzieś o średnicy metra, nie wyróżniał się
niczym szczególnym. Opuścił ręce i wszedł między grzyby, ale nie zauważył nic
szczególnego. Podniósł dłoń i spojrzał przez szybki.
Jasność poraziła go w oczy, tak że musiał je zamknąć, ale
przesączała się przez powieki. Trwało to jednak tylko chwilę, więc zaryzykował
otwarcie oczu.
Nie wiedział gdzie się znalazł, ale od razu zauważył, że
nie jest to jego swojska rzeczywistość. Budynki w oddali, rośliny znajdowały
się w tych samych miejscach co chwilę temu, jednak wszystko istniało w różnych
odcieniach i kolorach ciemności. Drzewa, domy, samochody – miały kolory, ale
każdy z nich sugerował czerń. Nad głową unosiło się ciemne słońce i także
wysyłało na ziemię czarne promienie (a może, kto wie, wysysało światło ze świata).
Kuba wyszedł z kręgu i zaczął się rozglądać. Świat
wyglądał niesamowicie, ale także przerażająco, w końcu coś było wyjątkowo nie
na miejscu. Obszedł polankę, a potem spojrzał przez szkiełka na nowe miejsce.
Wszechświat był niemożliwie biały, że ledwie dało się
wytrzymać. Każdy punkt był źródłem jasności. Oprócz miejsca wewnątrz kręgu,
które było ziejącą, czarną raną na ciele rzeczywistości. Zastanowił się, czy
chce tam wejść, ale ciemna jama nie wyglądała zbyt zachęcająco.
Kuba poszedł w stronę osiedla. Mijał bloki, samochody,
jezdnie, ale nie zobaczył żywego ducha. Z niektórych okien sączył się ciemny
blask i gdzieś w oddali było słychać jakieś dźwięki, ale wszystko daleko. Z
każdym kolejnym krokiem chłopak tracił pewność siebie i chęć do dalszego poznawania
tego miejsca. Brnął jednak dalej.
Nie znalazł nikogo, więc zrezygnowany wrócił na polankę.
Może mógłby dostać się do swojego świata w ten sam sposób…
Kuba wszedł w krąg grzybów i podniósł szkła, by zobaczyć
przyzywającą go czerń. Po chwili czerń zmieniła się w jasność i wiedział już,
że wrócił do siebie.
Nie opowiedział o tej przygodzie nikomu, nawet Martynie,
ale obecność odłamków w jego domu nie dawała mu spokoju. Dlatego następnego
dnia znów poszedł do obcego świata. I następnego. I jeszcze kolejnego. Nie
wiedział, co go tam ciągnęło, ale szukał źródeł dźwięku, ciemnego światła.
Szukał oznak życia, ruchu, jednak nic nie znajdywał.
W szkole stawał się coraz bardziej nieobecny, bo cały
czas coś go gryzło. Po pewnym czasie nawet jego dziewczyna zaczęła go unikać.
Nie wiedział, która to była jego wizyta, kiedy w końcu
wpadł na pomysł żeby spojrzeć na tamten świat przez szybki.
W powodzi jasności pierwszym co zobaczył był ludzki cień
tuż przed sobą.
Opuścił rękę, której palce kurczowo zacisnęły się na
fragmentach witrażu raniąc się do krwi, odwrócił się i zaczął uciekać. Biegł aż
do polany i omalże w biegu przeskoczył do swojego świata. Nie przestał biec
dopóki nie dotarł do swojego pokoju.
Dopiero przy swoim biurku zatrzymał się i zaczął
gorączkowo wciągać powietrze. Wrzucił szkła do śmietnika i desperacko starał
się o nie myśleć o tym, kogo spotkał.
Kilka następnych dni starał się skupiać na normalnym
życiu, na szkole znajomych, dziewczynie. W końcu jednak uspokoił się na tyle,
że czegoś zaczęło mu brakować. Jego myśli ciążyły w stronę alternatywnego
świata i gdy wrócił do domu, wygrzebał z kosza wszystkie odłamki. Patrzył na
nie, sam nie wiedząc co ma robić. W końcu poszedł spać, nie mogąc podjąć
decyzji, co ma zrobić.
Następnego dnia ugiął się i złożyć wszystkie szybki w
jeden stos i spojrzał przezeń w ciemność przed sobą.
Pierwszym co zobaczył był jasny, ludzki cień tuż przed
nim.
Kuba krzyknął i wypuścił szkiełka, które rozbiły się na
podłodze tworząc miliardy rozsypanych kolorów.
Autor: KAWKA
Tytuł: NIEBIESKIE SZKIEŁKO ALIAS SEN O MATYLDZIE LOTCE
Życie jest baśnią, a
my jej bohaterami, co chcą żyć długo i szczęśliwie.
~ Gena Showalter -„Mroczna noc”
Prześliczne miasteczko pełne ludzi w pogoni za własnymi
sprawami, przekupek, rycerzy i pospolitych mieszczan. Na rynku mnóstwo
straganów, kramarzy i występów. Cudowne importowane suknie z jedwabiu,
intensywnie pachnące, orientalne przyprawy, a także egzotyczne owoce. Atmosfera
wyczekiwania. Jarmarki i festyny. Zabawa i taniec.
Pośrodku, na wzgórzu wspaniały zamek, taki z basztami i
murami obronnymi, na murach chorągwie, na wieżach strażnicy, na dziedzińcu
pełno gwaru. Masa przejezdnych artystów, grajków, kuglarzy, sztukmistrzów,
poetów i bardów, opiewających dokonania królewiczów i urodę królewien. Migające
w oknach i na krużgankach liczne służące niosące świeżą, czyściutką pościel,
pyszne śniadania podawane na srebrnych tacach, długie, białe świece oraz
tajemnicze wywary i eliksiry pochodzące z gabinetu nadwornego eskulapa. Wszystkie
panny w najlepszych sukniach i z kwiatami powplatanymi we fryzury. Na placu
przy głównych wrotach zdobionych mosiężnymi rzeźbami i wzmocnionych stalowym
okuciem, zbrojni. Rycerze na koniach, w towarzystwie swych giermków, wszyscy w
swych odświętnych strojach, złoconych kolczugach i wypolerowanych
półpancerzach. W hełmach można się przeglądać, a odznaczeń widniejących na
piersi, nic tylko zazdrościć! Konie o wyczesanych grzywach i dopiero co podkute.
Wszędzie włosy poplecione w warkocze i wąsy natłuszczone oliwą. Sale królewskie
również w nadzwyczajnym pobudzeniu. Królowa przed lustrami, w otoczeniu
krawcowych, królewny z lokami płukanymi w korze brzozowej- dla uzyskania blasku,
królewicze przymierzający nowe kaftany wyszywane atłasowymi wstęgami. Na
ostatku sam władca, dobierający biżuterię, mierzący węgierskie swetry.
Cały zamek wypucowany na wysoki połysk, każda komnata
lśniąca, każdy zakamarek wysprzątany, wszystkie zasłony wyprane.
W jednej z wież w najwyższej komnacie, oparta od niechcenia
o parapet, wyglądająca przed okno i oglądająca cały ten przepych i bogactwo-
Matylda Lotka. Właśnie taki obraz się przed nią w tamtej chwili odsłaniał. Ona
sama w przeciwieństwie do całego otoczenia, jakby zastygła w bezruchu. Z jednej
strony cała służba, szlachta i rodzina królewska pracowała przez cały czas w
pocie czoła, z drugiej, z perspektywy Matyldy, wszystkie ich działania rozmyły
się i spowolniły. Jej się nie spieszyło. Poczyniła już wszystkie przygotowania
i czekała tylko na odpowiedni moment by zacząć lśnić.
Rok jeszcze nie minął, odkąd cała wioska plotkowała o nowej
królowej. Dawniej król Henryk wiódł szczęśliwy żywot wraz ze swoją pierwszą
żoną, królową Teklą. Kobieta ta pochodziła z zamożnego magnackiego rodu i
urodziła mu dwóch synów i dwie córki zanim zmarła w połogu wydając na świat
ostatnią córeczkę. Dziewczynka urodziła się żywa, do końca życia jednak miała
cierpieć na upośledzenie umysłowe. Królowa Tekla była powszechnie lubiana,
wobec czego jej odejście w młodym wieku wywołało ogromny smutek mieszkańców
królestwa. Żałoba po niej trwała jeszcze w najlepsze, gdy zaledwie dwie wiosny
po jej pochówku, król obwieścił poddanym, iż odnalazł następną wybrankę serca.
Wybranką tą była Charlotta, córka krawca z rodziny Pliszków. Mieszczanie nie
potrafili zaakceptować jego nowej narzeczonej i to nie tylko z powodu sympatii,
jaką dawniej darzyli Teklę. Charlotta bowiem nie tylko nie pochodziła ze
szlacheckiego rodu oraz była nieco zbyt leciwa aby móc bez ogródek nazywać ją
młodą panną. Miała wszak lat już trzydzieści pięć, a było to o kilka wiosen
więcej niż na karku dźwigał sam król. Nie chodziło też o zawód, jaki wykonywała,
choć i on był dość kontrowersyjny, ponieważ od dawna parała się aktorstwem w
zamkowym teatrze. Nieraz podczas spektaklu można ją było ujrzeć w przebraniu
szlachcianki albo wręcz księżniczki, wcielającą się w kochankę, cnotliwą
panienkę lub ladacznicę. Głównym powodem, dla którego lud nie potrafił
zaakceptować królowej Charlotty było istnienie Matyldy Lotki. Matylda była jej
nastoletnią, nieślubną córką i oczkiem w głowie. Nie brakowało domysłów, kim
był ojciec Matyldy, a także tego czy był on jedynym oblubieńcem Charlotty. Plotki
nie szczędziły nawet króla, szczególnie te, rozprawiające o tym, w jaki sposób
para ta się poznała. Jedną rzeczą, jakiej nie można było odmówić nowej
królowej, była jej oszałamiająca uroda. Miała kasztanowe włosy sięgające
ramion, układające się w tysiące drobniutkich sprężynek. Cerę miała opaloną,
zdrową i przyprószoną piegami. Gdy się śmiała, jej zęby błyszczały perliście,
otoczone przez miękkie, pełne usta, a przy jej tygrysich, zielonkawych oczach
tworzyły się miłe zmarszczki i ledwo widoczne pazurki w samych kącikach. A
często się śmiała lub przynajmniej uśmiechała. Wbrew temu, co o niej opowiadano
była dobra i skromna.
Patrzyła właśnie na swoje lustrzane odbicie, stojąc na
stołku i tonąc w nowej, specjalnie szytej z okazji tego wieczoru sukni. Kolor
miała dobrany tak, żeby podkreślał zieleń jej oczu i miodową opaleniznę. Był to
odcień w gamie barw znajdujący się pomiędzy dojrzałą zielenią bukowych liści, a
spłowiałym złotem porastających słoneczne łąki wysokich traw. Jedna z
krawcowych stała z tyłu i kończyła upinanie falban i przeplatanie rzemieni na
plecach. Druga wiązała kokardy opasujące jej gibką talię. Trzecia zaś,
najmłodsza spośród nich, licząca sobie zaledwie kilkanaście wiosen stała tylko
z boku, czekając na komendy starszych współpracownic, które często sprowadzały
się do przynoszenia szpilek lub naparstków, a także do trzymania co bardziej
niesfornych fałdów ubioru, podczas fastrygowania. Choć niewiadomo, czy w tamtej
konkretnej chwili zorientowałaby się, że ma pobiec po zapasowe guziki, tak była
zachwycona widokiem postaci, która stojąc na podwyższeniu jeszcze bardziej
wydawała się odległa i emanująca boskością. W rzeczy samej, w tamtej chwili
Charlotta bardziej była podobna do greckiej bogini Demeter, pani urodzaju i
płodności lub do leśnej driady zamieszkującej odległą puszczę i zwodzącej swym
pięknem myśliwych niż do ludzkiej istoty.
- Pani Eryko, jak ja będę w tym tańczyć, skoro spódnica
sięga do ziemi, nawet, gdy stoję na taborecie?- Zapytała wesoło leśna driada.
- Jak już skończymy upinanie, spódnica będzie odpowiedniej
długości, o pani. Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości.- Odpowiedziała cicho
krawcowa.
- Dobrze pani Eryko. Jak już pani skończy, niech pomoże pani
jeszcze Matyldzie. W końcu dzisiaj to ona jest najważniejsza!
Matylda też przeglądała się w tamtej chwili w lustrze. Jej
własna uroda blakła wobec egzotycznego piękna jej matki, kiedy jednak miało się
możliwość nasycenia wzroku obliczem Matyldy, nie tłumionego żadnym innym
bardziej agresywnym i nachalnym pięknem, można było się przekonać, że i ona
dysponuje niezaprzeczalnym urokiem. Jej włosy w przeciwieństwie do sprężyn
Charlotty były proste i gładkie, a także ciemniejsze. Karnację miała
jaśniejszą, lecz również tu i ówdzie dało się wypatrzyć kilka piegów. Oczy
Matyldy też były jasne, pozbawione jednak tego zadziornego, kociego błysku.
Sprawiały wrażenie jakby wyblakłych, bardziej szarych niż niebieskich czy
zielonych. Miała na sobie tylko koronkową bieliznę i satynowe pończochy.
Przegoniła precz wszystkie służące. Odkąd pamiętała sama szyła wszystkie swoje
ubrania i sama się w nie przebierała, nie widziała więc powodu, aby w dniu
swoich osiemnastych urodzin robić wyjątki. Właściwie, oficjalnie zostanie
pełnoletnia wedle zwyczaju, dokładnie o północy. Ona jednak wiedziała, że
wybicie tej magicznej godziny nie sprawi, że nagle zacznie czuć się dorosła.
Dorastanie to proces długotrwały, nie skokowy. Westchnęła. Ukończenie
osiemnastego roku życia nie sprawi również, że ludzie zaczną inaczej ją
traktować. Wszyscy dworzanie patrzyli na nią z góry i to nie dlatego, że miała
zaledwie metr sześćdziesiąt. Uważali, że dziecko z nieprawego łoża nie powinno
zamieszkiwać królewskiej komnaty. Z dawnymi znajomymi natomiast musiała zerwać
kontakt. Tego wymagała od niej królewska etykieta. Matylda jako przyszywana
królewna, czuła się jak w potrzasku. Nie zasługiwała na szacunek i uwielbienie
właściwe dla królewiąt, nie mogła też cieszyć się swobodą przeznaczoną dla
nisko urodzonych dziewcząt. W rzeczywistości była o wiele szczęśliwsza jako
pracownica teatru. Od lat uczyła się na szwaczkę. Miała do tego talent. Szyła
śliczne kostiumy dla aktorów, a także pomagała przy projektowaniu dekoracji.
Wolała oglądać przedstawienia zza kurtyny niż błyszczeć w świetle reflektorów.
Tego wieczoru jednak na zamku odbędzie się wielki bal, a to wszystko z powodu
jej urodzin. W dzisiejszym przedstawieniu będzie zmuszona zagrać główną rolę.
Sama uszyła swoją sukienkę. Zajęło jej to pół roku,
dopracowała każdy, najmniejszy jej szczegół. Praca nad tą suknią była wyrazem
buntu Matyldy Lotki. Uważała ona, że to niesprawiedliwe, żeby patrzeć na nią
przez pryzmat jej rodziców. Już samo to, że nie mogła używać nazwiska
panieńskiego swojej matki ją irytowało. Rodzina Pliszków nie przyjęła jej pod
swoje skrzydła, tłumacząc, że dzieci nie mogą otrzymywać nazwisk po kądzieli.
Zamiast tego przylgnął do niej przydomek Lotka. Dla rozróżnienia od Lotty, jej
pięknej matki. Matylda rozmyślała nad tym za każdym razem, kiedy przyszywała do
siebie kolejne misterne fragmenty układanki, jaką tworzyła jej balowa kreacja.
Kielich goryczy został przepełniony, kiedy okazało się, że nikt nie starał się
o rękę Matyldy przed jej osiemnastymi urodzinami. Według zwyczaju,
absztyfikanci królewskich córek zaczynają starać się o względy ich rodziny, gdy
te ledwie przystąpią do pierwszej komunii. Gdy młode królewny stają się
pełnoletnie, niemal natychmiast zaręczają się z nimi szlachcice i książęta,
którym zostały obiecane i po niecałym roku są wydawane za mąż. Matylda ma trzy
przyszywane siostry, dwunastoletnie bliźniaczki Amelię i Julię oraz Rosę,
najmłodszą, opóźnioną w rozwoju córeczkę Tekli. Bliźniaczki od kilku lat są już
po słowie z dwojgiem rycerzy, w dodatku braćmi. Matylda podsłuchała kiedyś
rozmowę barona z królową. Pomimo delikatnych sugestii dotyczących wysokości
posagu jej matki, baron prędzej skłonny był wydać swego nastoletniego syna za
Rosę niż za nią! Po upokorzeniu, jakie ją spotkało Matylda postanowiła pozostać
w stanie panieńskim. Nie chciała zamążpójścia z litości dla bękarcicy. To była
jednak tylko część protestu, który zrodził się w jej głowie. Poza tym, że
postanowiła podać czarną polewkę wszystkim, którzy w przyszłości po latach
zwlekania, mogliby wyrazić swoje zainteresowanie jej osobą, uznała również, że
właśnie tamtego wieczoru, w dniu swoich urodzin, kiedy to ona będzie w centrum
uwagi, jeden jedyny raz Matylda Lotka zalśni. Będzie najpiękniejsza. Po raz
pierwszy to ona przyćmi blaskiem młode królewny i dwórki. Chciała, żeby każdy
jeden kawaler, który nie ubiegał się o jej rękę ze względu na niechlubne
pochodzenie, gorzko tego pożałował.
Spojrzała z uwielbieniem na swoją suknię, migoczącą
delikatnie w półmroku. Była małym arcydziełem. Od wielu miesięcy przyszła
solenizantka nad nią pracowała. Była zwieńczeniem, tego, czego nauczyła się
przez całe życie szyjąc stroje teatralne. Podstawę tworzyło wiele warstw tiulu.
Na wierzchu pyszniły się fałdy organzy wykończone filigranowymi koronkami. Całość
wykończona była niezliczonymi, mieniącymi się aplikacjami. Tak to przynajmniej
wyglądało w mdłym świetle rzucanym przez płomień świeczki tańczący na wietrze.
Odkąd rozpoczęła pracę w królewskim teatrze, Matylda zastanawiała się, co jest
sekretem przyciągania uwagi, co wyróżnia aktora pierwszoplanowego spośród tłumu
statystów oraz co, tak naprawdę skupia na sobie wzrok widowni.
Zegar wybił pełną godzinę. Matylda zaczęła szykować się na
bal.
Sala balowa przystrojona jak na ostatki. Wszystkie lustra i
kryształy wypolerowane, suto zastawione stoły przybrane kwiatami i haftowanymi
serwetami. Wśród nich najlepsza zastawa z pałacowego kredensu, srebrne łyżeczki
i porcelanowe, ręcznie malowane talerzyki. Na talerzykach pierwsze przystawki, zakąski
i owoce sprowadzane z odległych krain. Z kuchennych piwnic sączące się zapachy
obiecujące równie wspaniałe dania główne. Pod sufitem poupinane zwoje
kolorowych wstążek i wianków. Każda pokryta płaskorzeźbami kolumna
przyozdobiona dodatkowo papierowym łańcuchem i brokatem. W głębi sali strojąca
instrumenty orkiestra. Przy wejściu witani pierwsi, wysoko urodzeni goście.
Król Henryk zasiadał już na miejscu honorowym głównego
stołu. Lubił patrzeć na ostatnie przygotowania przed uroczystymi przyjęciami
wydawanymi przez zamek. Te wszystkie dekoracje, smakołyki, zaproszeni artyści!
A wszystko to dla Matyldy, jego przybranej córki, którą pokochał miłością
równie gorącą i intensywną jak jej matkę. Charlotta.. Uśmiechnął się do swoich
wspomnień. Piękna aktorka, Lotta Pliszka była pierwszą i jedyną panną, w jakiej
się zadłużył. Miał nadzieję, że po ożenku z Teklą zapomni o swoich
młodzieńczych uczuciach, ilekroć jednak, gdy wraz ze swoją oziębłą, szlachetną
małżonką wybierali się na premierę nowego spektaklu, widok Lotty ściskał jego
serce. Przez blisko dwie dekady była dla niego nieuchwytnym i odległym pięknem.
Dlatego właśnie po śmierci Tekli postanowił pojąć ją za żonę nie bacząc na
etykietę królewskiej rodziny.
Z zamyślenia wyrwał go posłaniec obwieszczający przybycie
większości zaproszonych i tym samym konieczności oficjalnego rozpoczęcia balu.
- Tak, oczywiście- odparł z roztargnieniem.- A zeszła na dół
już Matylda? Chyba nie powinniśmy zaczynać, bez niej..
Ledwie to powiedział, zauważył, że rozmowy prowadzone
pomiędzy gośćmi zaczęły milknąć, a wszystkie głowy zaczęły odwracać się w
kierunku schodów. U ich szczytu pojawiła się właśnie postać w sukni migoczącej
niczym nocne sierpniowe niebo. Sprawiała wrażenie unoszącej się nad podłogą, z
takim wdziękiem sunęła w kierunku swojego miejsca. Była to jego najstarsza
latorośl, Matylda. Widział wśród zebranych niepewne szturchnięcia i słyszał
szepty obiegające salę. Kto to jest? Czy
to nowa królowa? Nie, to chyba jej córka. Ta córka?! To naprawdę ona? Inaczej
ją sobie wyobrażałem. Ale co ona ma na sobie? Z czego wykonana jest ta piękna
niebieska suknia? Henryk uśmiechnął się i rozpoczął swoje przemówienie.
Co naprawdę skupia na sobie wzrok teatralnej widowni? Oczywiście
są to aktorzy w pięknych kostiumach, damy ubrane w stroje o wyróżniających je
kolorach, wyjątkowo pięknie zaśpiewana bądź przetańczona aria. Wszystkie te
rzeczy przyciągają uwagę. Jest jednak jeden element teatralnej sali, który
wzbudza zachwyt bez względu na wystawianą aktualnie sztukę, na piękne stroje
czy obdarte łachmany, na szlachetną symfonię czy niezgrabny debiut
początkującego barda. Jest to kryształowy żyrandol.
Matylda szła dumnie wyprostowana, lecz ze spuszczonym
wzrokiem, świadoma efektu, jaki wywołała jej obecność. W tamtym momencie istniała
tylko ona i schody, którymi schodziła. Jej zgrabne, szklane pantofelki stukały
delikatnie cieniutkimi obcasami. Ciemne włosy miała luźno splecione w dobierane
warkocze, a następnie upięte na głowie tworząc rzymskiego koka. Fryzura
ozdobiona była szklanym diamencikami osadzonymi na cienkiej jak pajęczyna
srebrnej siateczce, takimi samymi jak drobne szkiełka użyte do ozdoby długich,
wiszących kolczyków. Na szyi Matyldy spoczywały kolejne girlandy posrebrzanych
łańcuszków, z nawleczonymi na nie kryształami. Poprawiała je ostrożnie rękami
okrytymi długimi rękawiczkami z organzy, gęsto przystrojonymi kolejnymi
niebieskimi błyskotkami. Wreszcie sama suknia była dopasowana do kształtnego
biustu i mocno ściągnięta w pasie, od którego rozszerzała się i spływała na
boki w pysznych wodospadach szklanych paciorków. Błękitne kryształy odbijały,
załamywały i rozszczepiały padające na nie światło, tworząc iluzję wewnętrznego
blasku, jak gdyby Matylda sama z siebie jaśniała niczym odległe i tajemnicze
Plejady. Gdy szła, szlifowane kryształy uderzały o siebie, otaczając ją
dźwięczną, perlistą symfonią.
Córka nowej królowej już dawno siedziała na swoim miejscu,
król Henryk zdążył powitać gości i przypomnieć im powód, dla którego
zgromadzili się w pałacu, już nawet podano pierwsze danie na ciepło, a
niektórzy wciąż nie odrywali wzroku od Matyldy. Nie odrywał również hrabia Saint-Miquelon,
ambasador.
- Wyglądasz przepięknie moja córko- szepnęła na ucho
Matyldzie jej matka. Siedziały obok siebie. Matylda, szwaczka pracująca dawniej
w teatrze zajmowała najdostojniejsze miejsce w całym królestwie, tuż przy
królewskiej parze. Była speszona, tym bardziej, że u jej drugiego boku
zasiadała Julia, pierworodne dziecko królowej Tekli. Julia była nadąsana,
przecież to ona miała obchodzić osiemnaste urodziny jako pierwsza i jako
pierwsza otrzymać prezenty. W dodatku przy sięganiu po kielich zahaczyła swym
rękawem o ramię Matyldy rozdzierając materiał. Młoda Lotka rzuciła tęskne
spojrzenie w kierunku stojącej pod ścianą i rozmawiającej swobodnie służby.
Młode panny w identycznych strojach i chłopcy ubrani w białe koszule czekali,
aby móc zebrać brudne naczynia, a następnie uraczyć gości następnym specjałem.
Nie tak dawno temu sama pomagała czasami w kuchni, przy co większych balach. Dobrze
wspominała to zajęcie. Lubiła podjadać surowe ciasto, kiedy nikt nie patrzył i
oblizywać łyżkę po nałożeniu kremu. Spojrzała w dół na swój w połowie pełny
talerz. Co z tego, że tyle tu dobrego jedzenia, skoro już teraz jest zbyt
najedzona by próbować kolejnych dań? Poczuła ukłucie i obejrzała swoją dłoń.
Krew. Chyba trochę przesadziła z ostrymi krawędziami kryształów z sukni. Nie
miała zamiaru tańczyć z nikim tego wieczoru, teraz zdała sobie sprawę, że w
istocie było to niewykonalne. Wzięcie ją w ramiona musiało skończyć się jak
skok w tłuczone szkło. Ledwie sobie to uświadomiła, za jej plecami wynurzył się
pewien hrabia.
- Czy mógłbym prosić panienkę do tańca?- Spytał z
zagranicznym akcentem.
- Ja.. Obawiam się, że może się pan pokaleczyć tańcząc ze mną.-
Odparła ona.
Gdy później wracano pamięcią do tamtego momentu, nikt nie
był pewien, czy obcokrajowiec po prostu źle zrozumiał odpowiedź dziewczyny,
myląc ją z postawionym przed nim wyzwaniem, czy też zwyczajnie zbagatelizował
jej ostrzeżenie. W każdym razie taniec ten jeszcze przez długi czas był
wspominany przez tych, którzy go oglądali. Matylda w końcu uległa namowom, a
także sile użytej przez hrabiego i zgodziła się na walca. Jej partner wytrzymał
pierwsze takty tańczone ze spokojem, lecz kiedy przyszło do obrotów, zrobił się
czerwony na twarzy, zostawił Matyldę na parkiecie i żądał przywołania eskulapa,
aby ten opatrzył jego zakrwawione ręce. Ta nieudana próba hrabi, stała się
zachętą dla młodzieńców, a nawet bardziej dojrzałych mężczyzn do rywalizacji, o
to, komu uda się przetańczyć cały taniec z królewną uzbrojoną w szklaną suknię.
Próbował jeden po drugim, ale żadnemu nie udało się wytrzymać bólu zadawanego
przez wbijające się w ciało szkło. Wreszcie zmęczona Matylda postanowiła ukryć
się przed tańczącymi i dać odpocząć obolałym stopom. Zamiast wrócić schodami na
górę, w którym to miejscu można by się jej spodziewać, postanowiła ruszyć w
przeciwnym kierunku. Zeszła do piwnicy, w której mieściły się rozległe kuchnie
i spiżarnie. Szła wiedziona słodkim zapachem wypiekanych ciast, po drodze
mijając kilku zaskoczonych kelnerów. W końcu dotarła do kuchni. Nie była to
główna kuchnia, w której w tamtej chwili w pocie czoła pracowali najlepsi
kucharze, aby ukończyć potrawy serwowane na balu. Było to pomieszczenie dla
służących, w którym w pośpiechu spożywano szybkie, poranne śniadania i
przesiadywano wieczorem przy piwie, gdy cała praca została już wykonana.
Właśnie tam trafiła Matylda Lotka. Gdy weszła do środka boso, trzymając w ręku
szklane buciki, wszyscy, którzy się tam znajdowali natychmiast się poderwali.
Zobaczyli w niej olśniewającą, bogatą szlachciankę, bali się, że każe ich
zwolnić lub wybatożyć, sam jeden Bóg tylko wie, za jakie przewinienia. Ona
jednak zapytała tylko, czy może z nimi usiąść. Chłopak znajdujący się najbliżej
wejścia ostrożnie przysunął jej swoje krzesło. Matylda usiadła i oparła łokcie
na stole, po czym skrzywiła się, zsunęła z rąk kolczaste rękawiczki, odpięła
groźny, najeżony kryształami naszyjnik, wyplotła z włosów wszystkie niebieskie
szkiełka a na koniec włożyła do buzi jeden z pokaleczonych palców.
- Ty jesteś tą piękną panną, z którą każdy usiłował dzisiaj
zatańczyć.- Powiedział przerywając ciszę młody kuchcik wyciągając z pieca
ciasto, którego woń zwabiła ją w to miejsce.- A także tą, która wysłała wielu
mężczyzn do eskulapa.- Dodał ze śmiechem.- Co cię tutaj sprowadza, o pani?
- Mam już dość tego balu. Mogłabym się tutaj schować i
poczekać, aż się skończy?- Na te słowa kuchcik uniósł brew.
- To twój pałac piękna pani, możesz chować się w każdej
kuchni, w której zapragniesz. Czy chcesz, abyśmy zostawili cię samą?
- Nie!- Gorąco zaprzeczyła Matylda.- Tak tu było miło i
ciepło. Chcę, żeby było tak samo, jak w chwili, w której stanęłam w drzwiach.-
Poza nią, w pomieszczeniu było pięć osób. Chłopiec, który ustąpił jej miejsca,
nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat; dwie starsze kobiety, obie z
zakasanymi do pracy rękawami ciemnych sukien; młoda dziewczyna w stroju
pokojówki i kuchcik. Widać nie byli już potrzebni jako służba i spędzali sobie
wieczór rozmawiając i nie przeszkadzając nikomu.
- I nie jestem żadną panią. Mówcie mi proszę po imieniu,
nazywam się Matylda. Odkąd pamiętam byłam córką szwaczki i po ślubie mojej
matki nie czuję się nikim innym.
- Pewnie torty, jakie serwują na górze nie umywają się do
tego, ale jeżeli masz, o pani.. Masz ochotę, z przyjemnością się podzielimy.-
Wymamrotała onieśmielona pokojówka.
I w ten sposób Matylda spędziła resztę swoich urodzin wraz z
prostymi, sympatycznymi ludźmi, jakże odmiennymi od śmietanki towarzyskiej, z
jaką, na co dzień miała ostatnio do czynienia. Kończyła właśnie drugi kawałek
tamtej wspaniałej jagodowej strucli, kiedy stanął przed nią kuchcik, (który
przedstawił się jej wcześniej jako Feliks) i wyciągając rękę w jej kierunku
zapytał:
- Zatańczysz ze mną, Matyldo?
Odpowiedziała cierpiętniczym spojrzeniem. Nie chciała, żeby
i on skończył poraniony, motywowany tą nieszczęsną rywalizacją.
- Przecież nie ma tu muzyki.- Odparła, lecz pozwoliła mu na
ujęcie swojej dłoni.
- O to się nie martw, Marek wisi mi przysługę.- To mówiąc
mrugnął do młodszego chłopaka, który wyjął zza pazuchy mały pasterski flecik i
zaczął grać znaną folkową melodię.
Tańczyli ze sobą, wirując do dźwięków instrumentu. Po pewnym
czasie krew wsiąkająca w lewy bok Matyldy zaczęła spływać ku podłodze, a na
gładkiej, lnianej koszuli Feliksa zaczęły wykwitać pąki czerwonych róż, on
jednak prowadził ją dalej, delikatnie i z wyczuciem. Podczas tańca Matylda
wyczuła w jego ruchach łagodność, a śmiejące się do niej oczy zdradzały pogodę
ducha i wieczne rozbawienie.
Od tamtej pory Matylda Lotka często odwiedzała Feliksa w
tamtej kuchni, nie bacząc na ciekawskie spojrzenia. Dwa lata później wzięli
ślub.
I żyli długo i szczęśliwie!