niedziela, 29 lipca 2018

MOTYW XLI - NIEBIESKIE SZKIEŁKO

Szanowne Poczwary i Potwory, Panie i Panowie, nasz międzywymiarowy konkurs czas zacząć. Oto nasi uczestnicy.

Autor: KRASNOLUD

Kuba był całkiem zwyczajnym, ośmioletnim chłopcem, jakich wielu było na jego osiedlu. Dużo biegał po podwórku, ale nie pogardził też grą komputerową czy fajną bajką w telewizji. Uczył się średnio, lekcje odrabiając niechętnie, ale uparcie. Był aktywnym, odważnym chłopcem, którego wszędzie było pełno. W skrócie, nie wyróżniał się niczym.
Obok jego osiedla, widoczny z okien jego pokoju, był mały zagajnik, ot, większa kępa drzew. Nie szło się w nim zgubić, więc wszystkie dzieciaki się tam kręciły, mimo niechęci rodziców. Było zwyczajne czwartkowe popołudnie, tuż po obiedzie – pora największego oblężenia parków i placów zabaw. Jednak kiedy Kuba wszedł w zagajnik, było tam przeraźliwie pusto. Chłopak nie przejął się tym zbytnio i chodził między drzewami, zainteresowany tylko obserwowaniem uciekających wiewiórek, aż trafił na polankę. Było to niewielkie przerzedzenie wśród brzóz, kawałek trawy, z grzybnym kręgiem po wschodniej stronie. I w tym kręgu, Kuba zobaczył szkiełko.
Był to fragment jakiejś szyby, witrażu, trochę mniejszy niż połowa jego dłoni. Łasy na takie skarby, jak większość chłopców w jego wieku, Kuba podniósł go i zaczął oglądać świat przez szybkę.
Szkło miało intensywny, czerwony kolor, który kojarzył się z krwią, ale Kuba nie miał żadnych złowieszczych skojarzeń. Zachwycał się tylko tym, jak niebo, drzewa, trawa, kiedyś zwyczajnie niebieskie czy zielone, teraz przyjmowały niezwykły, fascynujący odcień. Chłopak stał w kręgu kilka minut starając się objąć wszystko wzrokiem. A potem pobiegł do domu i schował swój skarb.
Przez kolejne dwa tygodnie co jakiś czas wyjmował odłamek i przypatrywał się światu. A potem wrzucił go do szuflady i zapomniał o nim.
Po jakimś miesiącu, przy wejściu do swojej klatki schodowej zauważył niebieskie szkiełko. Choć leżało zupełnie gdzie indziej, miało inny kształt i wielkość, Kuba był pewien, że jest powiązane z tamtym poprzednim. Gdy wrócił do pokoju znów zaczął bawić się szybkami, podziwiał kolory, składał fragmenty razem, obserwował mieszanie się barw. A po jakimś czasie szkiełka znów wylądowały w szufladzie.
Co jakiś czas Kuba znajdował kolejne odłamki – zielony, żółty, pomarańczowy, różowy, brązowy, fioletowy… nadal bawił się nimi, choć jego dziecięcy entuzjazm nikł w miarę dorastania.
W wieku 18 lat, miał już całkiem sporą kolekcję, choć rzadko do niej zaglądał. Właściwie tylko wtedy, gdy znalazł jakiś nowy odłamek. Ostatni raz półtora roku temu.
Nic by się nie zmieniło, gdyby nie jego dziewczyna. Z Martyną chodził na tyle długo, że w jego domu czuła się jak u siebie, a nawet lepiej. U niej nie było ani grama spokoju, pomiędzy ciągłymi kłótniami z ojcem i bratem, u Kuby mogła w końcu odetchnąć. Nie miał żadnych wstydliwych sekretów (o prezerwatywach w szafce doskonale wiedziała), więc często sama brała potrzebne jej rzeczy z szuflad czy półek. Któregoś dnia, szukając centymetra krawieckiego, natknęła się na szybki.
 - Ej, a co to? – spytała sięgając po nie.
Kuba już miał odpowiedzieć, gdy nagle dziewczyna zasyczała i szybko cofnęła rękę. Musiała się zranić o ostrą krawędź szkła, bo z dłoni intensywnie kapała jej krew. Nie namyślając się wiele chłopak zaprowadził ją do łazienki, przemył ranę, zabandażował. Na szczęście nie wymagała szycia, ale w ferworze walki, szkiełka wyleciały im z głowy. Kuba przypomniał sobie o nich dopiero dużo później, gdy Martyna poszła. Otworzył szufladę, chcąc zmyć ślady krwi, ale ku swojemu zdumieniu, odłamki były czyste. Pojedyncze krople brudziły leżące obok świeczki, ale poza tym nie było żadnych śladów po wypadku. Chłopak wyjął szkiełka i zaczął się im uważnie przyglądać, a nie zobaczywszy nic dziwnego, powoli i niezauważenie zaczął się nimi bawić. Oglądał świat, składając ze sobą fragmenty i kolory, aż w końcu trzymał w ręku wszystkie.
Już wcześniej odkrył, że gdy patrzy przez wszystkie szybki naraz, nie jest w stanie nic zobaczyć. Promienie światła nie przebijały się przez tyle warstw, wszechświat był czarny i nie był w stanie zobaczyć nawet słońca, nie mówiąc już o lampie.
Patrzył w czerń, kręcąc się bezmyślnie na obrotowym krześle, gdy zobaczył błysk. Zatrzymał się gwałtownie, nie wierząc zbytnio swojemu prawemu oku, a potem rozejrzał się uważnie.
Wszechświat był ciemny, jak zwykle. Poza jednym małym punkcikiem. Kuba oderwał rękę od twarzy – punkt musiał znajdować się za oknem. Przyłożył szkła jeszcze raz, puścił – to musiało być gdzieś wśród drzew, ale chłopak nie był w stanie stwierdzić co to.
Wziął kurtkę, szybki i wyszedł na dwór. Nie było bardzo późno, ale jego osiedle dorosło i bardzo mało ludzi kręciło się teraz na uliczkach, nie mówiąc już o zagajniku, który przetrwał niezmieniony przez ten czas. Trzymając odłamki przy twarzy, patrząc raz jednym, raz drugim okiem, zlokalizował źródło światła. Był nim grzybny krąg, podobny do tego, w którym znalazł pierwsze szkło. Niewielki, gdzieś o średnicy metra, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Opuścił ręce i wszedł między grzyby, ale nie zauważył nic szczególnego. Podniósł dłoń i spojrzał przez szybki.
Jasność poraziła go w oczy, tak że musiał je zamknąć, ale przesączała się przez powieki. Trwało to jednak tylko chwilę, więc zaryzykował otwarcie oczu.
Nie wiedział gdzie się znalazł, ale od razu zauważył, że nie jest to jego swojska rzeczywistość. Budynki w oddali, rośliny znajdowały się w tych samych miejscach co chwilę temu, jednak wszystko istniało w różnych odcieniach i kolorach ciemności. Drzewa, domy, samochody – miały kolory, ale każdy z nich sugerował czerń. Nad głową unosiło się ciemne słońce i także wysyłało na ziemię czarne promienie (a może, kto wie, wysysało światło ze świata).
Kuba wyszedł z kręgu i zaczął się rozglądać. Świat wyglądał niesamowicie, ale także przerażająco, w końcu coś było wyjątkowo nie na miejscu. Obszedł polankę, a potem spojrzał przez szkiełka na nowe miejsce.
Wszechświat był niemożliwie biały, że ledwie dało się wytrzymać. Każdy punkt był źródłem jasności. Oprócz miejsca wewnątrz kręgu, które było ziejącą, czarną raną na ciele rzeczywistości. Zastanowił się, czy chce tam wejść, ale ciemna jama nie wyglądała zbyt zachęcająco.
Kuba poszedł w stronę osiedla. Mijał bloki, samochody, jezdnie, ale nie zobaczył żywego ducha. Z niektórych okien sączył się ciemny blask i gdzieś w oddali było słychać jakieś dźwięki, ale wszystko daleko. Z każdym kolejnym krokiem chłopak tracił pewność siebie i chęć do dalszego poznawania tego miejsca. Brnął jednak dalej.
Nie znalazł nikogo, więc zrezygnowany wrócił na polankę. Może mógłby dostać się do swojego świata w ten sam sposób…
Kuba wszedł w krąg grzybów i podniósł szkła, by zobaczyć przyzywającą go czerń. Po chwili czerń zmieniła się w jasność i wiedział już, że wrócił do siebie.
Nie opowiedział o tej przygodzie nikomu, nawet Martynie, ale obecność odłamków w jego domu nie dawała mu spokoju. Dlatego następnego dnia znów poszedł do obcego świata. I następnego. I jeszcze kolejnego. Nie wiedział, co go tam ciągnęło, ale szukał źródeł dźwięku, ciemnego światła. Szukał oznak życia, ruchu, jednak nic nie znajdywał.
W szkole stawał się coraz bardziej nieobecny, bo cały czas coś go gryzło. Po pewnym czasie nawet jego dziewczyna zaczęła go unikać.
Nie wiedział, która to była jego wizyta, kiedy w końcu wpadł na pomysł żeby spojrzeć na tamten świat przez szybki.
W powodzi jasności pierwszym co zobaczył był ludzki cień tuż przed sobą.
Opuścił rękę, której palce kurczowo zacisnęły się na fragmentach witrażu raniąc się do krwi, odwrócił się i zaczął uciekać. Biegł aż do polany i omalże w biegu przeskoczył do swojego świata. Nie przestał biec dopóki nie dotarł do swojego pokoju.
Dopiero przy swoim biurku zatrzymał się i zaczął gorączkowo wciągać powietrze. Wrzucił szkła do śmietnika i desperacko starał się o nie myśleć o tym, kogo spotkał.
Kilka następnych dni starał się skupiać na normalnym życiu, na szkole znajomych, dziewczynie. W końcu jednak uspokoił się na tyle, że czegoś zaczęło mu brakować. Jego myśli ciążyły w stronę alternatywnego świata i gdy wrócił do domu, wygrzebał z kosza wszystkie odłamki. Patrzył na nie, sam nie wiedząc co ma robić. W końcu poszedł spać, nie mogąc podjąć decyzji, co ma zrobić.
Następnego dnia ugiął się i złożyć wszystkie szybki w jeden stos i spojrzał przezeń w ciemność przed sobą.
Pierwszym co zobaczył był jasny, ludzki cień tuż przed nim.
Kuba krzyknął i wypuścił szkiełka, które rozbiły się na podłodze tworząc miliardy rozsypanych kolorów.


Autor: KAWKA
Tytuł: NIEBIESKIE SZKIEŁKO ALIAS SEN O MATYLDZIE LOTCE

Życie jest baśnią, a my jej bohaterami, co chcą żyć długo i szczęśliwie.
~ Gena Showalter -„Mroczna noc”

Prześliczne miasteczko pełne ludzi w pogoni za własnymi sprawami, przekupek, rycerzy i pospolitych mieszczan. Na rynku mnóstwo straganów, kramarzy i występów. Cudowne importowane suknie z jedwabiu, intensywnie pachnące, orientalne przyprawy, a także egzotyczne owoce. Atmosfera wyczekiwania. Jarmarki i festyny. Zabawa i taniec.
Pośrodku, na wzgórzu wspaniały zamek, taki z basztami i murami obronnymi, na murach chorągwie, na wieżach strażnicy, na dziedzińcu pełno gwaru. Masa przejezdnych artystów, grajków, kuglarzy, sztukmistrzów, poetów i bardów, opiewających dokonania królewiczów i urodę królewien. Migające w oknach i na krużgankach liczne służące niosące świeżą, czyściutką pościel, pyszne śniadania podawane na srebrnych tacach, długie, białe świece oraz tajemnicze wywary i eliksiry pochodzące z gabinetu nadwornego eskulapa. Wszystkie panny w najlepszych sukniach i z kwiatami powplatanymi we fryzury. Na placu przy głównych wrotach zdobionych mosiężnymi rzeźbami i wzmocnionych stalowym okuciem, zbrojni. Rycerze na koniach, w towarzystwie swych giermków, wszyscy w swych odświętnych strojach, złoconych kolczugach i wypolerowanych półpancerzach. W hełmach można się przeglądać, a odznaczeń widniejących na piersi, nic tylko zazdrościć! Konie o wyczesanych grzywach i dopiero co podkute. Wszędzie włosy poplecione w warkocze i wąsy natłuszczone oliwą. Sale królewskie również w nadzwyczajnym pobudzeniu. Królowa przed lustrami, w otoczeniu krawcowych, królewny z lokami płukanymi w korze brzozowej- dla uzyskania blasku, królewicze przymierzający nowe kaftany wyszywane atłasowymi wstęgami. Na ostatku sam władca, dobierający biżuterię, mierzący węgierskie swetry.
Cały zamek wypucowany na wysoki połysk, każda komnata lśniąca, każdy zakamarek wysprzątany, wszystkie zasłony wyprane.
W jednej z wież w najwyższej komnacie, oparta od niechcenia o parapet, wyglądająca przed okno i oglądająca cały ten przepych i bogactwo- Matylda Lotka. Właśnie taki obraz się przed nią w tamtej chwili odsłaniał. Ona sama w przeciwieństwie do całego otoczenia, jakby zastygła w bezruchu. Z jednej strony cała służba, szlachta i rodzina królewska pracowała przez cały czas w pocie czoła, z drugiej, z perspektywy Matyldy, wszystkie ich działania rozmyły się i spowolniły. Jej się nie spieszyło. Poczyniła już wszystkie przygotowania i czekała tylko na odpowiedni moment by zacząć lśnić.

Rok jeszcze nie minął, odkąd cała wioska plotkowała o nowej królowej. Dawniej król Henryk wiódł szczęśliwy żywot wraz ze swoją pierwszą żoną, królową Teklą. Kobieta ta pochodziła z zamożnego magnackiego rodu i urodziła mu dwóch synów i dwie córki zanim zmarła w połogu wydając na świat ostatnią córeczkę. Dziewczynka urodziła się żywa, do końca życia jednak miała cierpieć na upośledzenie umysłowe. Królowa Tekla była powszechnie lubiana, wobec czego jej odejście w młodym wieku wywołało ogromny smutek mieszkańców królestwa. Żałoba po niej trwała jeszcze w najlepsze, gdy zaledwie dwie wiosny po jej pochówku, król obwieścił poddanym, iż odnalazł następną wybrankę serca. Wybranką tą była Charlotta, córka krawca z rodziny Pliszków. Mieszczanie nie potrafili zaakceptować jego nowej narzeczonej i to nie tylko z powodu sympatii, jaką dawniej darzyli Teklę. Charlotta bowiem nie tylko nie pochodziła ze szlacheckiego rodu oraz była nieco zbyt leciwa aby móc bez ogródek nazywać ją młodą panną. Miała wszak lat już trzydzieści pięć, a było to o kilka wiosen więcej niż na karku dźwigał sam król. Nie chodziło też o zawód, jaki wykonywała, choć i on był dość kontrowersyjny, ponieważ od dawna parała się aktorstwem w zamkowym teatrze. Nieraz podczas spektaklu można ją było ujrzeć w przebraniu szlachcianki albo wręcz księżniczki, wcielającą się w kochankę, cnotliwą panienkę lub ladacznicę. Głównym powodem, dla którego lud nie potrafił zaakceptować królowej Charlotty było istnienie Matyldy Lotki. Matylda była jej nastoletnią, nieślubną córką i oczkiem w głowie. Nie brakowało domysłów, kim był ojciec Matyldy, a także tego czy był on jedynym oblubieńcem Charlotty. Plotki nie szczędziły nawet króla, szczególnie te, rozprawiające o tym, w jaki sposób para ta się poznała. Jedną rzeczą, jakiej nie można było odmówić nowej królowej, była jej oszałamiająca uroda. Miała kasztanowe włosy sięgające ramion, układające się w tysiące drobniutkich sprężynek. Cerę miała opaloną, zdrową i przyprószoną piegami. Gdy się śmiała, jej zęby błyszczały perliście, otoczone przez miękkie, pełne usta, a przy jej tygrysich, zielonkawych oczach tworzyły się miłe zmarszczki i ledwo widoczne pazurki w samych kącikach. A często się śmiała lub przynajmniej uśmiechała. Wbrew temu, co o niej opowiadano była dobra i skromna.
Patrzyła właśnie na swoje lustrzane odbicie, stojąc na stołku i tonąc w nowej, specjalnie szytej z okazji tego wieczoru sukni. Kolor miała dobrany tak, żeby podkreślał zieleń jej oczu i miodową opaleniznę. Był to odcień w gamie barw znajdujący się pomiędzy dojrzałą zielenią bukowych liści, a spłowiałym złotem porastających słoneczne łąki wysokich traw. Jedna z krawcowych stała z tyłu i kończyła upinanie falban i przeplatanie rzemieni na plecach. Druga wiązała kokardy opasujące jej gibką talię. Trzecia zaś, najmłodsza spośród nich, licząca sobie zaledwie kilkanaście wiosen stała tylko z boku, czekając na komendy starszych współpracownic, które często sprowadzały się do przynoszenia szpilek lub naparstków, a także do trzymania co bardziej niesfornych fałdów ubioru, podczas fastrygowania. Choć niewiadomo, czy w tamtej konkretnej chwili zorientowałaby się, że ma pobiec po zapasowe guziki, tak była zachwycona widokiem postaci, która stojąc na podwyższeniu jeszcze bardziej wydawała się odległa i emanująca boskością. W rzeczy samej, w tamtej chwili Charlotta bardziej była podobna do greckiej bogini Demeter, pani urodzaju i płodności lub do leśnej driady zamieszkującej odległą puszczę i zwodzącej swym pięknem myśliwych niż do ludzkiej istoty.
- Pani Eryko, jak ja będę w tym tańczyć, skoro spódnica sięga do ziemi, nawet, gdy stoję na taborecie?- Zapytała wesoło leśna driada.
- Jak już skończymy upinanie, spódnica będzie odpowiedniej długości, o pani. Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości.- Odpowiedziała cicho krawcowa.
- Dobrze pani Eryko. Jak już pani skończy, niech pomoże pani jeszcze Matyldzie. W końcu dzisiaj to ona jest najważniejsza!

Matylda też przeglądała się w tamtej chwili w lustrze. Jej własna uroda blakła wobec egzotycznego piękna jej matki, kiedy jednak miało się możliwość nasycenia wzroku obliczem Matyldy, nie tłumionego żadnym innym bardziej agresywnym i nachalnym pięknem, można było się przekonać, że i ona dysponuje niezaprzeczalnym urokiem. Jej włosy w przeciwieństwie do sprężyn Charlotty były proste i gładkie, a także ciemniejsze. Karnację miała jaśniejszą, lecz również tu i ówdzie dało się wypatrzyć kilka piegów. Oczy Matyldy też były jasne, pozbawione jednak tego zadziornego, kociego błysku. Sprawiały wrażenie jakby wyblakłych, bardziej szarych niż niebieskich czy zielonych. Miała na sobie tylko koronkową bieliznę i satynowe pończochy. Przegoniła precz wszystkie służące. Odkąd pamiętała sama szyła wszystkie swoje ubrania i sama się w nie przebierała, nie widziała więc powodu, aby w dniu swoich osiemnastych urodzin robić wyjątki. Właściwie, oficjalnie zostanie pełnoletnia wedle zwyczaju, dokładnie o północy. Ona jednak wiedziała, że wybicie tej magicznej godziny nie sprawi, że nagle zacznie czuć się dorosła. Dorastanie to proces długotrwały, nie skokowy. Westchnęła. Ukończenie osiemnastego roku życia nie sprawi również, że ludzie zaczną inaczej ją traktować. Wszyscy dworzanie patrzyli na nią z góry i to nie dlatego, że miała zaledwie metr sześćdziesiąt. Uważali, że dziecko z nieprawego łoża nie powinno zamieszkiwać królewskiej komnaty. Z dawnymi znajomymi natomiast musiała zerwać kontakt. Tego wymagała od niej królewska etykieta. Matylda jako przyszywana królewna, czuła się jak w potrzasku. Nie zasługiwała na szacunek i uwielbienie właściwe dla królewiąt, nie mogła też cieszyć się swobodą przeznaczoną dla nisko urodzonych dziewcząt. W rzeczywistości była o wiele szczęśliwsza jako pracownica teatru. Od lat uczyła się na szwaczkę. Miała do tego talent. Szyła śliczne kostiumy dla aktorów, a także pomagała przy projektowaniu dekoracji. Wolała oglądać przedstawienia zza kurtyny niż błyszczeć w świetle reflektorów. Tego wieczoru jednak na zamku odbędzie się wielki bal, a to wszystko z powodu jej urodzin. W dzisiejszym przedstawieniu będzie zmuszona zagrać główną rolę.

Sama uszyła swoją sukienkę. Zajęło jej to pół roku, dopracowała każdy, najmniejszy jej szczegół. Praca nad tą suknią była wyrazem buntu Matyldy Lotki. Uważała ona, że to niesprawiedliwe, żeby patrzeć na nią przez pryzmat jej rodziców. Już samo to, że nie mogła używać nazwiska panieńskiego swojej matki ją irytowało. Rodzina Pliszków nie przyjęła jej pod swoje skrzydła, tłumacząc, że dzieci nie mogą otrzymywać nazwisk po kądzieli. Zamiast tego przylgnął do niej przydomek Lotka. Dla rozróżnienia od Lotty, jej pięknej matki. Matylda rozmyślała nad tym za każdym razem, kiedy przyszywała do siebie kolejne misterne fragmenty układanki, jaką tworzyła jej balowa kreacja. Kielich goryczy został przepełniony, kiedy okazało się, że nikt nie starał się o rękę Matyldy przed jej osiemnastymi urodzinami. Według zwyczaju, absztyfikanci królewskich córek zaczynają starać się o względy ich rodziny, gdy te ledwie przystąpią do pierwszej komunii. Gdy młode królewny stają się pełnoletnie, niemal natychmiast zaręczają się z nimi szlachcice i książęta, którym zostały obiecane i po niecałym roku są wydawane za mąż. Matylda ma trzy przyszywane siostry, dwunastoletnie bliźniaczki Amelię i Julię oraz Rosę, najmłodszą, opóźnioną w rozwoju córeczkę Tekli. Bliźniaczki od kilku lat są już po słowie z dwojgiem rycerzy, w dodatku braćmi. Matylda podsłuchała kiedyś rozmowę barona z królową. Pomimo delikatnych sugestii dotyczących wysokości posagu jej matki, baron prędzej skłonny był wydać swego nastoletniego syna za Rosę niż za nią! Po upokorzeniu, jakie ją spotkało Matylda postanowiła pozostać w stanie panieńskim. Nie chciała zamążpójścia z litości dla bękarcicy. To była jednak tylko część protestu, który zrodził się w jej głowie. Poza tym, że postanowiła podać czarną polewkę wszystkim, którzy w przyszłości po latach zwlekania, mogliby wyrazić swoje zainteresowanie jej osobą, uznała również, że właśnie tamtego wieczoru, w dniu swoich urodzin, kiedy to ona będzie w centrum uwagi, jeden jedyny raz Matylda Lotka zalśni. Będzie najpiękniejsza. Po raz pierwszy to ona przyćmi blaskiem młode królewny i dwórki. Chciała, żeby każdy jeden kawaler, który nie ubiegał się o jej rękę ze względu na niechlubne pochodzenie, gorzko tego pożałował.

Spojrzała z uwielbieniem na swoją suknię, migoczącą delikatnie w półmroku. Była małym arcydziełem. Od wielu miesięcy przyszła solenizantka nad nią pracowała. Była zwieńczeniem, tego, czego nauczyła się przez całe życie szyjąc stroje teatralne. Podstawę tworzyło wiele warstw tiulu. Na wierzchu pyszniły się fałdy organzy wykończone filigranowymi koronkami. Całość wykończona była niezliczonymi, mieniącymi się aplikacjami. Tak to przynajmniej wyglądało w mdłym świetle rzucanym przez płomień świeczki tańczący na wietrze. Odkąd rozpoczęła pracę w królewskim teatrze, Matylda zastanawiała się, co jest sekretem przyciągania uwagi, co wyróżnia aktora pierwszoplanowego spośród tłumu statystów oraz co, tak naprawdę skupia na sobie wzrok widowni.
Zegar wybił pełną godzinę. Matylda zaczęła szykować się na bal.

Sala balowa przystrojona jak na ostatki. Wszystkie lustra i kryształy wypolerowane, suto zastawione stoły przybrane kwiatami i haftowanymi serwetami. Wśród nich najlepsza zastawa z pałacowego kredensu, srebrne łyżeczki i porcelanowe, ręcznie malowane talerzyki. Na talerzykach pierwsze przystawki, zakąski i owoce sprowadzane z odległych krain. Z kuchennych piwnic sączące się zapachy obiecujące równie wspaniałe dania główne. Pod sufitem poupinane zwoje kolorowych wstążek i wianków. Każda pokryta płaskorzeźbami kolumna przyozdobiona dodatkowo papierowym łańcuchem i brokatem. W głębi sali strojąca instrumenty orkiestra. Przy wejściu witani pierwsi, wysoko urodzeni goście.

Król Henryk zasiadał już na miejscu honorowym głównego stołu. Lubił patrzeć na ostatnie przygotowania przed uroczystymi przyjęciami wydawanymi przez zamek. Te wszystkie dekoracje, smakołyki, zaproszeni artyści! A wszystko to dla Matyldy, jego przybranej córki, którą pokochał miłością równie gorącą i intensywną jak jej matkę. Charlotta.. Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Piękna aktorka, Lotta Pliszka była pierwszą i jedyną panną, w jakiej się zadłużył. Miał nadzieję, że po ożenku z Teklą zapomni o swoich młodzieńczych uczuciach, ilekroć jednak, gdy wraz ze swoją oziębłą, szlachetną małżonką wybierali się na premierę nowego spektaklu, widok Lotty ściskał jego serce. Przez blisko dwie dekady była dla niego nieuchwytnym i odległym pięknem. Dlatego właśnie po śmierci Tekli postanowił pojąć ją za żonę nie bacząc na etykietę królewskiej rodziny.
Z zamyślenia wyrwał go posłaniec obwieszczający przybycie większości zaproszonych i tym samym konieczności oficjalnego rozpoczęcia balu.
- Tak, oczywiście- odparł z roztargnieniem.- A zeszła na dół już Matylda? Chyba nie powinniśmy zaczynać, bez niej..
Ledwie to powiedział, zauważył, że rozmowy prowadzone pomiędzy gośćmi zaczęły milknąć, a wszystkie głowy zaczęły odwracać się w kierunku schodów. U ich szczytu pojawiła się właśnie postać w sukni migoczącej niczym nocne sierpniowe niebo. Sprawiała wrażenie unoszącej się nad podłogą, z takim wdziękiem sunęła w kierunku swojego miejsca. Była to jego najstarsza latorośl, Matylda. Widział wśród zebranych niepewne szturchnięcia i słyszał szepty obiegające salę. Kto to jest? Czy to nowa królowa? Nie, to chyba jej córka. Ta córka?! To naprawdę ona? Inaczej ją sobie wyobrażałem. Ale co ona ma na sobie? Z czego wykonana jest ta piękna niebieska suknia? Henryk uśmiechnął się i rozpoczął swoje przemówienie.

Co naprawdę skupia na sobie wzrok teatralnej widowni? Oczywiście są to aktorzy w pięknych kostiumach, damy ubrane w stroje o wyróżniających je kolorach, wyjątkowo pięknie zaśpiewana bądź przetańczona aria. Wszystkie te rzeczy przyciągają uwagę. Jest jednak jeden element teatralnej sali, który wzbudza zachwyt bez względu na wystawianą aktualnie sztukę, na piękne stroje czy obdarte łachmany, na szlachetną symfonię czy niezgrabny debiut początkującego barda. Jest to kryształowy żyrandol.

Matylda szła dumnie wyprostowana, lecz ze spuszczonym wzrokiem, świadoma efektu, jaki wywołała jej obecność. W tamtym momencie istniała tylko ona i schody, którymi schodziła. Jej zgrabne, szklane pantofelki stukały delikatnie cieniutkimi obcasami. Ciemne włosy miała luźno splecione w dobierane warkocze, a następnie upięte na głowie tworząc rzymskiego koka. Fryzura ozdobiona była szklanym diamencikami osadzonymi na cienkiej jak pajęczyna srebrnej siateczce, takimi samymi jak drobne szkiełka użyte do ozdoby długich, wiszących kolczyków. Na szyi Matyldy spoczywały kolejne girlandy posrebrzanych łańcuszków, z nawleczonymi na nie kryształami. Poprawiała je ostrożnie rękami okrytymi długimi rękawiczkami z organzy, gęsto przystrojonymi kolejnymi niebieskimi błyskotkami. Wreszcie sama suknia była dopasowana do kształtnego biustu i mocno ściągnięta w pasie, od którego rozszerzała się i spływała na boki w pysznych wodospadach szklanych paciorków. Błękitne kryształy odbijały, załamywały i rozszczepiały padające na nie światło, tworząc iluzję wewnętrznego blasku, jak gdyby Matylda sama z siebie jaśniała niczym odległe i tajemnicze Plejady. Gdy szła, szlifowane kryształy uderzały o siebie, otaczając ją dźwięczną, perlistą symfonią.

Córka nowej królowej już dawno siedziała na swoim miejscu, król Henryk zdążył powitać gości i przypomnieć im powód, dla którego zgromadzili się w pałacu, już nawet podano pierwsze danie na ciepło, a niektórzy wciąż nie odrywali wzroku od Matyldy. Nie odrywał również hrabia Saint-Miquelon, ambasador.

- Wyglądasz przepięknie moja córko- szepnęła na ucho Matyldzie jej matka. Siedziały obok siebie. Matylda, szwaczka pracująca dawniej w teatrze zajmowała najdostojniejsze miejsce w całym królestwie, tuż przy królewskiej parze. Była speszona, tym bardziej, że u jej drugiego boku zasiadała Julia, pierworodne dziecko królowej Tekli. Julia była nadąsana, przecież to ona miała obchodzić osiemnaste urodziny jako pierwsza i jako pierwsza otrzymać prezenty. W dodatku przy sięganiu po kielich zahaczyła swym rękawem o ramię Matyldy rozdzierając materiał. Młoda Lotka rzuciła tęskne spojrzenie w kierunku stojącej pod ścianą i rozmawiającej swobodnie służby. Młode panny w identycznych strojach i chłopcy ubrani w białe koszule czekali, aby móc zebrać brudne naczynia, a następnie uraczyć gości następnym specjałem. Nie tak dawno temu sama pomagała czasami w kuchni, przy co większych balach. Dobrze wspominała to zajęcie. Lubiła podjadać surowe ciasto, kiedy nikt nie patrzył i oblizywać łyżkę po nałożeniu kremu. Spojrzała w dół na swój w połowie pełny talerz. Co z tego, że tyle tu dobrego jedzenia, skoro już teraz jest zbyt najedzona by próbować kolejnych dań? Poczuła ukłucie i obejrzała swoją dłoń. Krew. Chyba trochę przesadziła z ostrymi krawędziami kryształów z sukni. Nie miała zamiaru tańczyć z nikim tego wieczoru, teraz zdała sobie sprawę, że w istocie było to niewykonalne. Wzięcie ją w ramiona musiało skończyć się jak skok w tłuczone szkło. Ledwie sobie to uświadomiła, za jej plecami wynurzył się pewien hrabia.
- Czy mógłbym prosić panienkę do tańca?- Spytał z zagranicznym akcentem.
- Ja.. Obawiam się, że może się pan pokaleczyć tańcząc ze mną.- Odparła ona.
Gdy później wracano pamięcią do tamtego momentu, nikt nie był pewien, czy obcokrajowiec po prostu źle zrozumiał odpowiedź dziewczyny, myląc ją z postawionym przed nim wyzwaniem, czy też zwyczajnie zbagatelizował jej ostrzeżenie. W każdym razie taniec ten jeszcze przez długi czas był wspominany przez tych, którzy go oglądali. Matylda w końcu uległa namowom, a także sile użytej przez hrabiego i zgodziła się na walca. Jej partner wytrzymał pierwsze takty tańczone ze spokojem, lecz kiedy przyszło do obrotów, zrobił się czerwony na twarzy, zostawił Matyldę na parkiecie i żądał przywołania eskulapa, aby ten opatrzył jego zakrwawione ręce. Ta nieudana próba hrabi, stała się zachętą dla młodzieńców, a nawet bardziej dojrzałych mężczyzn do rywalizacji, o to, komu uda się przetańczyć cały taniec z królewną uzbrojoną w szklaną suknię. Próbował jeden po drugim, ale żadnemu nie udało się wytrzymać bólu zadawanego przez wbijające się w ciało szkło. Wreszcie zmęczona Matylda postanowiła ukryć się przed tańczącymi i dać odpocząć obolałym stopom. Zamiast wrócić schodami na górę, w którym to miejscu można by się jej spodziewać, postanowiła ruszyć w przeciwnym kierunku. Zeszła do piwnicy, w której mieściły się rozległe kuchnie i spiżarnie. Szła wiedziona słodkim zapachem wypiekanych ciast, po drodze mijając kilku zaskoczonych kelnerów. W końcu dotarła do kuchni. Nie była to główna kuchnia, w której w tamtej chwili w pocie czoła pracowali najlepsi kucharze, aby ukończyć potrawy serwowane na balu. Było to pomieszczenie dla służących, w którym w pośpiechu spożywano szybkie, poranne śniadania i przesiadywano wieczorem przy piwie, gdy cała praca została już wykonana. Właśnie tam trafiła Matylda Lotka. Gdy weszła do środka boso, trzymając w ręku szklane buciki, wszyscy, którzy się tam znajdowali natychmiast się poderwali. Zobaczyli w niej olśniewającą, bogatą szlachciankę, bali się, że każe ich zwolnić lub wybatożyć, sam jeden Bóg tylko wie, za jakie przewinienia. Ona jednak zapytała tylko, czy może z nimi usiąść. Chłopak znajdujący się najbliżej wejścia ostrożnie przysunął jej swoje krzesło. Matylda usiadła i oparła łokcie na stole, po czym skrzywiła się, zsunęła z rąk kolczaste rękawiczki, odpięła groźny, najeżony kryształami naszyjnik, wyplotła z włosów wszystkie niebieskie szkiełka a na koniec włożyła do buzi jeden z pokaleczonych palców.
- Ty jesteś tą piękną panną, z którą każdy usiłował dzisiaj zatańczyć.- Powiedział przerywając ciszę młody kuchcik wyciągając z pieca ciasto, którego woń zwabiła ją w to miejsce.- A także tą, która wysłała wielu mężczyzn do eskulapa.- Dodał ze śmiechem.- Co cię tutaj sprowadza, o pani?
- Mam już dość tego balu. Mogłabym się tutaj schować i poczekać, aż się skończy?- Na te słowa kuchcik uniósł brew.
- To twój pałac piękna pani, możesz chować się w każdej kuchni, w której zapragniesz. Czy chcesz, abyśmy zostawili cię samą?
- Nie!- Gorąco zaprzeczyła Matylda.- Tak tu było miło i ciepło. Chcę, żeby było tak samo, jak w chwili, w której stanęłam w drzwiach.- Poza nią, w pomieszczeniu było pięć osób. Chłopiec, który ustąpił jej miejsca, nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat; dwie starsze kobiety, obie z zakasanymi do pracy rękawami ciemnych sukien; młoda dziewczyna w stroju pokojówki i kuchcik. Widać nie byli już potrzebni jako służba i spędzali sobie wieczór rozmawiając i nie przeszkadzając nikomu.
- I nie jestem żadną panią. Mówcie mi proszę po imieniu, nazywam się Matylda. Odkąd pamiętam byłam córką szwaczki i po ślubie mojej matki nie czuję się nikim innym.
- Pewnie torty, jakie serwują na górze nie umywają się do tego, ale jeżeli masz, o pani.. Masz ochotę, z przyjemnością się podzielimy.- Wymamrotała onieśmielona pokojówka.
I w ten sposób Matylda spędziła resztę swoich urodzin wraz z prostymi, sympatycznymi ludźmi, jakże odmiennymi od śmietanki towarzyskiej, z jaką, na co dzień miała ostatnio do czynienia. Kończyła właśnie drugi kawałek tamtej wspaniałej jagodowej strucli, kiedy stanął przed nią kuchcik, (który przedstawił się jej wcześniej jako Feliks) i wyciągając rękę w jej kierunku zapytał:
- Zatańczysz ze mną, Matyldo?
Odpowiedziała cierpiętniczym spojrzeniem. Nie chciała, żeby i on skończył poraniony, motywowany tą nieszczęsną rywalizacją.
- Przecież nie ma tu muzyki.- Odparła, lecz pozwoliła mu na ujęcie swojej dłoni.
- O to się nie martw, Marek wisi mi przysługę.- To mówiąc mrugnął do młodszego chłopaka, który wyjął zza pazuchy mały pasterski flecik i zaczął grać znaną folkową melodię.
Tańczyli ze sobą, wirując do dźwięków instrumentu. Po pewnym czasie krew wsiąkająca w lewy bok Matyldy zaczęła spływać ku podłodze, a na gładkiej, lnianej koszuli Feliksa zaczęły wykwitać pąki czerwonych róż, on jednak prowadził ją dalej, delikatnie i z wyczuciem. Podczas tańca Matylda wyczuła w jego ruchach łagodność, a śmiejące się do niej oczy zdradzały pogodę ducha i wieczne rozbawienie.

Od tamtej pory Matylda Lotka często odwiedzała Feliksa w tamtej kuchni, nie bacząc na ciekawskie spojrzenia. Dwa lata później wzięli ślub.

I żyli długo i szczęśliwie!



czwartek, 12 lipca 2018

MOTYW XLI - PRZEDŁUŻENIE

Panie potworze, proszę zostawić tego pana. To nie są inne wymiary, u nas obowiązują zasady savoir-vivre. Proszę pani, proszę się nie wyśmiewać z macek pana stwora, co ja mówiłem o dobrym wychowaniu. Panie poczwaro, nie pluje.y kośćmi na podłogę.
Ech, dopóki nie zapanujemy nad tym chaosem, musimy odłożyć nasz konkurs na późniejszy termin.

Opowiadania można wysyłać do 22.07, niedziela, 23:59