Autor: MŁOTEK
Tytuł: "Żółty cesarz"
Budzę się. Moje
tekturowe łóżko dalej jest z tektury. Otwieram
oczy. Znów to samo miejsce. Czterdziesty piąty dzień zamknięty pośród puszek
kukurydzy. Ja pierdolę.
****
****
Dwadzieścia lat temu Słońce zaczęło trochę za mocno prażyć i
ludzie się pochowali. Dzięki Bogu żyję w cudownym kraju grubasów, Ameryce, i byliśmy
na to lekko przygotowani. Czyli 50% populacji Zasranych Stanów Ameryki umarło z
powodu między innymi braku wody, a reszta schowała się do groundcraperów. To
takie wieżowce, tyle że budowane były w głąb ziemi. I w ten sposób mamy,
oczywiście bardzo zminimalizowany, Ground New York, Washyngton U.G. (Under
Ground), Earth Jersey, Mud Orlando i tak dalej. Jest nas mniej, jest tam
ciasno. Na górze większość roślin usycha, średnia temperatura dobowa to
trzydzieści stopni Celcjusza, a każdego popołudnia odparowana woda spada w
postaci dwudziestominutowej ulewy. Za pierwszym razem pomyślałem, że wreszcie
spadł deszcz. Ale później, gdy wychodziłem po kukurydze na powierzchnię za
każdym razem myślałem jakby Ziemia mówiła do nas „Witajcie, żyję!” by po chwili
deszczu dodać „Heh żartowałam, pierdolcie się!” i w następny kwadrans wszystko
wysychało.
Rząd Amerykański założył, że kukurydza wytrzyma takie
warunki i w każdym wolnym domku rodzinnym wyburzono sufit, przerzucono ziemię
do wnętrza i zasadzono kukurydzę. Z rana i wieczora rośliny mogły odpoczywać w
cieniu, by w południe ogrzewało je słońce, a po południu były nawadniane.
Oczywiście zbudowano dodatkowe rynny i
zbiorniki na wodę, by rośliny nie uschły. Plan wypalił i aktualnie
jesteśmy Kukurydzianym Mocarstwem.
****
Wolno tu czas leci. Najpierw myślisz – hej nie jest tak źle, w końcu mam dookoła tysiące puszek
kukurydzy jest w niej woda, jest w niej kukurydza, jakoś przeżyję do momentu,
aż mnie uratują. Ale już czwartego dnia, gdy pomoc nie nadchodzi zaczynasz się
zastanawiać co zrobić z dupą. Nauczyłem się wszystkiego co mogłem o kukurydzy ( mieliśmy kilka pozycji
książkowych w archiwach). Widzieliście, że „100 g świeżej kukurydzy dostarcza
organizmowi 110 kcal Kukurydza ma 60-70 proc. skrobi, sporo błonnika, białko,
witaminy z grupy B, a także D, E, K oraz prowitaminę A, niewiele witaminy C.
Kukurydza to dobre źródło składników mineralnych:
potasu,
sodu,
wapnia,
magnezu,
żelaza,
miedzi,
manganu,
fosforu,
cynku i jodu,
selenu.”
Zdrowo i bogato, co nie? Tyko kalorii coś mało. Na szczęście
tak było przed Prażeniem. Naukowcy pobawili się trochę GMO i nasza uzdatniana
kukurydza, jest tak samo zdrowa, a jedyne co w niej się zmienia, to
kaloryczność. Na 100 gram wynosi ona 341 kcal. To już całkiem sporo. Super,
znam to wszystko na pamięć. Każdego dnia rano i wieczorem powtarzam sobie skład
mojego zapuszkowanego życia jak modlitwę. W poniedziałki gram w kręgle. We
wtorki kontynuuję budowę puszkowego zamku. Środa to dzień sztuki. Robię wielką
mozaikę na ścianie, z kukurydzy. Czwartki – czytam to co jest do czytania i
myję się, w kukurydzy. Zastanawialiście się jak to jest wziąć kąpiel w
kukurydzy? Dziwne uczucie. Służy mi też za żwirek bo odkąd mnie przysypało
kanalizacja nie działa. W piątki dzwonią do mnie z góry by informować o
postępach w akcji ratunkowej. Mam jedną krótkofalówkę i ostatnią parę baterii
więc nasze rozmowy trwają około minuty na tydzień. W sobotę bombarduję zamek i
sprawdzam jakość jego murów obronnych,
dzięki temu znów mam zajęcie na kolejny wtorek. W niedzielę dużo ćwiczę i się
ruszam. Jak ze światłem?
****
Na 46 i 47 piętrze
zabudowano automatyczną fabrykę przetwarzania kukurydzy. Był tam potrzebny
jeden człowiek, który znałby się na maszynach i wszystkiego doglądał. Dobrze
płatna praca. Trudno się dostać, ale mój kuzyn minister, lekko mi w tym pomógł.
Codziennie o szóstej rano wyruszaliśmy na powierzchnię sprawdzić jak wyglądają nasze
roślinki. Gdy wszystko było w porządku zespół zbierający plony robił to, co
miał robić, a ja wracałem do reszty Prażynek, czyli pod ziemię. Pilnowałem
maszyn i nic więcej nie musiałem robić. Aż do momentu, gdy coś wybuchło kilkanaście
kondygnacji wyżej – gorzelnia. Zasypało pół ziemowca. Na szczęście, moje piętra
ze wzmocnionymi elementami konstrukcji wytrzymały. Światła nie miałem, poza
latarką i dwuletnim zapasem baterii do niej. Powiedzieli, że za trzy dni będą.
****
Ze światłem było okey, aż do momentu gdy zepsuła mi się
latarka. Teraz wykręcam żarówki i po złączeniu dwudziestu baterii kabelkiem
udaje mi się dostać jakiś stały punkt oświetlenia, choć często coś jest nie tak
i żarówka we mnie „strzela”. Systematycznie po dwunastu dniach, całe piętro
rozjaśnił lekki poblask bateryjkowych żyrandoli. Choć codziennie wymieniam
kilka z nich. Ale to dobrze. Zawsze
zostaje mniej czasu na bezczynne czekanie. Pieprzone Prażynki nade mną się nie
spieszą. Wiedzą, że kiedyś muszą się dokopać, to w końcu jedyna sprawna fabryka
w promieniu trzydziestu kilometrów. Ale jak będą się spieszyć to a) nie nastąpi
lekki kryzys, przez co kukurydza nie zdrożeje i nasze miasto nie zarobi tak
dużo jakby chciało b) jak coś zaiskrzy to nade mną jest jeszcze wystarczająco
dużo spirytusu żeby mnie zasypać na amen. Więc ratują mnie…powoli. Ja pierdolę.
Autor: KRASNOLUD
Pierwszą rzeczą,
którą pamiętam jest fabryka. Właściwie była to tkalnia, zakład włókienniczy
jakich mnóstwo w Łodzi, ale gdy byłam mała mówiłam, że to fabryka i tak
zostało. Mieszkaliśmy naprzeciwko niej i okna mojego pokoju wychodziły prosto
na jej budynki. Tata mi mówił, że fabrykę zbudowano w tym samym dniu, w którym
się urodziłam. Otwarcie było huczne, z samym pierwszym sekretarzem, który
przemawiał do tłumu robotników i robotnic. Moje przyjście na świat było
znacznie mniej publiczne, ale dało równie wiele radości, przynajmniej moim
rodzicom.
Fabryka zawsze była
obok, nie tylko ze względu na umiejscowienie, ale dlatego, że moi rodzice tam
pracowali. Mama często przychodziła z kłaczkami bawełny przyczepionymi do
włosów. Oczywiście w domu było też mnóstwo kłębków muliny i włóczki, które
pracownicy dostawali w ramach dodatku do pensji. Bawiłam się, turlając je po
podłodze, oczywiście gdy byłam bardzo mała. Potem mama robiła mi szmaciane lalki, których zazdrościły mi
dziewczynki w przedszkolu.
W szkole
podstawowej po raz pierwszy byłam w środku. Dyrektor zarządził wycieczkę, zresztą
chyba miał odgórny nakaz. Mógł wybrać dowolny zakład pracy, ale fabryka była
blisko i rodzice wielu dzieci tam pracowali. Dlatego na twarzach większości
uczniów gościł uśmiech i fascynacja gdy zwiedzali zakład. W końcu mogli
zobaczyć, co robili ich rodzice. Pamiętam z tej wizyty gigantyczne maszyny. Nie
wiem, co robiły, bo rozpłynęło się to w mojej pamięci, ale w umyśle dziecka
były wielkie, przerażające i dyszały gorącą parą.
Potem fabryka
zeszła trochę na dalszy plan, gdy poszłam do liceum. Ponieważ wiodło się nam
dobrze, nie musiałam iść do szkoły zawodowej, mogłam się uczyć dalej. Koledzy i
koleżanki byli teraz z odleglejszych części miasta, często ich rodzice byli
inteligentami, więc trudniej było znaleźć z nimi wspólny język. Nauka i próby
dogadania się z klasą zajęły mi większość tego czasu. I Władek, który przez
całą trzecią klasę próbował mnie zaprosić na kawę.
Niestety potem
zrobiło nam się trudniej, bo tata podupadł na zdrowiu i musiałam pójść do
pracy. Oczywiście do fabryki. Pracowałam w innym dziale niż mama, na początku
głównie pakując szpulki nici do pudełek, później pomagając przy ich przędzeniu.
Praca była długotrwała, nie trudna, ale męcząca. Jednak była dużą pomocą dla
nas w tym czasie, zwłaszcza, że po trzech latach wzięłam ślub z kolegą z pracy,
też Władkiem zresztą. Wtedy też Gierek został pierwszym sekretarzem i jako
młode małżeństwo po dwóch latach dostaliśmy mieszkanie. Było znacznie dalej od
fabryki, ale i tak widziałam jej budynki z kuchni. Przez ten czas rozbudowała
się, eksportowała dużą ilość swoich produktów. Nam urodziła się córeczka,
Maria, a po kolejnych dwóch latach, jej brat, Wojtek.
Tak żyliśmy lepiej
lub gorzej przez kilkanaście lat. W połowie lat siedemdziesiątych nastąpiły
podwyżki cen, ale fabryka dawała nam zatrudnienie, dzięki mogliśmy wychować
dzieci mimo trudności. Rodzice moi i Władka pomagali gdy było krucho, zabierali
dzieci do Dziwnowa na wakacje, a nawet moja mama oddała nam przydział na
pralkę. Nigdy nie pchaliśmy się do polityki, Władek unikał protestów, ale
starał się też wymigać od pochodów pierwszomajowych. Był poza całym tym nurtem.
Ja chodziłam z dziećmi, które cieszyły się, że mogły machać chorągiewkami. Ale dzieci
rosły, a o protestach zrobiło się głośno. Nadszedł rok ’80 ze swoimi
protestami, potem stan wojenny. Władek został zatrzymany, bo wracał z pracy po
godzinie policyjnej i w areszcie nabawił się zapalenia płuc. Wyzdrowiał, ale
stracił kondycję. Został przeniesiony na inne stanowisko, mniej obciążające,
ale i mniej płatne. Było nam trudniej, ale dawaliśmy radę. Maria, która zawsze
dobrze się uczyła, zaczęła dawać korepetycje młodszym dzieciom, dzięki czemu w
domu było nieco więcej pieniędzy i kartek na produkty spożywcze. A potem
nadszedł rok ’89, wybory czerwcowe i, jak to mówią, wolna Polska. Dla mnie ten
okres zawsze będzie czarny, bo wtedy zmarł Włodek, potrącony przez samochód. Nie
byłam w stanie pracować, zasiłek ze strony fabryki był niewielki i Maria
musiała zrezygnować ze studiów i pójść do pracy. Znalazła ją w jakiejś
zagranicznej firmie z dala od fabryki i domu, jednak pieniądze były przyzwoite
i bardzo potrzebne. Dwa lata później Wojtek skończył liceum i poszedł na studia
do Warszawy. Dostał stypendium, więc nie prosił o pieniądze, ani też ich nie
wysyłał. W ogóle przestał się odzywać. Po trzech latach wysłał list, że
skończył logistykę i wyjeżdża do Anglii. Od tego czasu nie odezwał się,
słyszałam tylko od Marii, że się ożenił. Ja wróciłam do pracy w fabryce, która
po przemianach nie umiała sobie dobrze poradzić. Ograniczali zatrudnienie,
tracili kontrahentów, ale dalej utrzymywali się na powierzchni, a moje
stanowisko zostało nietknięte.. Maria zrobiła zaocznie studia i dalej pracowała
w tej samej firmie co wcześniej, ale kilka stanowisk wyżej. Niestety wymagało
to od niej przeniesienia się do Francji. Przekonałam ją, że dam sobie radę. W
międzyczasie zmarł mój ojciec, a kilka lat później mama, obydwoje na nowotwory.
Przeprowadziłam się do ich mieszkania, które było mniejsze i tańsze w
utrzymaniu. A potem dotarłam szczęśliwie do wieku emerytalnego, zanim ktoś z
polityków zdążył go zmienić. Z moich okien dalej jednak widziałam budynki
fabryki i czasem nawet jej pracowników.
Fabryka jest zamknięta, a ja jestem stara. Zostawiona przez
zmarłego męża i dzieci na emigracji. W całym mieszkaniu unosi się cisza, która
szepcze mi do ucha, że czas zniknąć, czas umrzeć. Że to już nie jest moje
miejsce. Jest to taka sama cisza, która panuje w ruinach fabryki. Widzę jej
mury z mojego okna, pomazane farbą przez podrostków, jak niszczeją. Mieszkam naprzeciwko
niej. Patrzymy się na siebie przez okna, obydwie opuszczone, obydwie
niechciane. I tak trwamy, wspierając się na swoim istnieniu. Bez celu, bez
sensu, ale z kobiecego uporu. By pokazać światu, że nie tak łatwo się nas
pozbyć.