poniedziałek, 30 maja 2016

MOTYW XXVIII - FABRYKA

Bez dalszych opóźnień, praca wre.

Autor: MŁOTEK
Tytuł: "Żółty cesarz"

Budzę się.  Moje tekturowe  łóżko dalej jest z tektury. Otwieram oczy. Znów to samo miejsce. Czterdziesty piąty dzień zamknięty pośród puszek kukurydzy. Ja pierdolę.
****
Dwadzieścia lat temu Słońce zaczęło trochę za mocno prażyć i ludzie się pochowali. Dzięki Bogu żyję w cudownym kraju grubasów, Ameryce, i byliśmy na to lekko przygotowani. Czyli 50% populacji Zasranych Stanów Ameryki umarło z powodu między innymi braku wody, a reszta schowała się do groundcraperów. To takie wieżowce, tyle że budowane były w głąb ziemi. I w ten sposób mamy, oczywiście bardzo zminimalizowany, Ground New York, Washyngton U.G. (Under Ground), Earth Jersey, Mud Orlando i tak dalej. Jest nas mniej, jest tam ciasno. Na górze większość roślin usycha, średnia temperatura dobowa to trzydzieści stopni Celcjusza, a każdego popołudnia odparowana woda spada w postaci dwudziestominutowej ulewy. Za pierwszym razem pomyślałem, że wreszcie spadł deszcz. Ale później, gdy wychodziłem po kukurydze na powierzchnię za każdym razem myślałem jakby Ziemia mówiła do nas „Witajcie, żyję!” by po chwili deszczu dodać „Heh żartowałam, pierdolcie się!” i w następny kwadrans wszystko wysychało.
Rząd Amerykański założył, że kukurydza wytrzyma takie warunki i w każdym wolnym domku rodzinnym wyburzono sufit, przerzucono ziemię do wnętrza i zasadzono kukurydzę. Z rana i wieczora rośliny mogły odpoczywać w cieniu, by w południe ogrzewało je słońce, a po południu były nawadniane. Oczywiście zbudowano dodatkowe rynny i  zbiorniki na wodę, by rośliny nie uschły. Plan wypalił i aktualnie jesteśmy Kukurydzianym Mocarstwem.
****
Wolno tu czas leci. Najpierw myślisz – hej nie jest  tak źle, w końcu mam dookoła tysiące puszek kukurydzy jest w niej woda, jest w niej kukurydza, jakoś przeżyję do momentu, aż mnie uratują. Ale już czwartego dnia, gdy pomoc nie nadchodzi zaczynasz się zastanawiać co zrobić z dupą. Nauczyłem się wszystkiego co mogłem o  kukurydzy ( mieliśmy kilka pozycji książkowych w archiwach). Widzieliście, że „100 g świeżej kukurydzy dostarcza organizmowi 110 kcal Kukurydza ma 60-70 proc. skrobi, sporo błonnika, białko, witaminy z grupy B, a także D, E, K oraz prowitaminę A, niewiele witaminy C. Kukurydza to dobre źródło składników mineralnych:
    potasu,
    sodu,
    wapnia,
    magnezu,
    żelaza,
    miedzi,
    manganu,
    fosforu,
    cynku i jodu,
    selenu.”
Zdrowo i bogato, co nie? Tyko kalorii coś mało. Na szczęście tak było przed Prażeniem. Naukowcy pobawili się trochę GMO i nasza uzdatniana kukurydza, jest tak samo zdrowa, a jedyne co w niej się zmienia, to kaloryczność. Na 100 gram wynosi ona 341 kcal. To już całkiem sporo. Super, znam to wszystko na pamięć. Każdego dnia rano i wieczorem powtarzam sobie skład mojego zapuszkowanego życia jak modlitwę. W poniedziałki gram w kręgle. We wtorki kontynuuję budowę puszkowego zamku. Środa to dzień sztuki. Robię wielką mozaikę na ścianie, z kukurydzy. Czwartki – czytam to co jest do czytania i myję się, w kukurydzy. Zastanawialiście się jak to jest wziąć kąpiel w kukurydzy? Dziwne uczucie. Służy mi też za żwirek bo odkąd mnie przysypało kanalizacja nie działa. W piątki dzwonią do mnie z góry by informować o postępach w akcji ratunkowej. Mam jedną krótkofalówkę i ostatnią parę baterii więc nasze rozmowy trwają około minuty na tydzień. W sobotę bombarduję zamek i sprawdzam jakość jego  murów obronnych, dzięki temu znów mam zajęcie na kolejny wtorek. W niedzielę dużo ćwiczę i się ruszam. Jak ze światłem?
****
Na 46  i 47 piętrze zabudowano automatyczną fabrykę przetwarzania kukurydzy. Był tam potrzebny jeden człowiek, który znałby się na maszynach i wszystkiego doglądał. Dobrze płatna praca. Trudno się dostać, ale mój kuzyn minister, lekko mi w tym pomógł. Codziennie o szóstej rano wyruszaliśmy na powierzchnię sprawdzić jak wyglądają nasze roślinki. Gdy wszystko było w porządku zespół zbierający plony robił to, co miał robić, a ja wracałem do reszty Prażynek, czyli pod ziemię. Pilnowałem maszyn i nic więcej nie musiałem robić. Aż do momentu, gdy coś wybuchło kilkanaście kondygnacji wyżej – gorzelnia. Zasypało pół ziemowca. Na szczęście, moje piętra ze wzmocnionymi elementami konstrukcji wytrzymały. Światła nie miałem, poza latarką i dwuletnim zapasem baterii do niej. Powiedzieli, że za  trzy dni będą.
****
Ze światłem było okey, aż do momentu gdy zepsuła mi się latarka. Teraz wykręcam żarówki i po złączeniu dwudziestu baterii kabelkiem udaje mi się dostać jakiś stały punkt oświetlenia, choć często coś jest nie tak i żarówka we mnie „strzela”. Systematycznie po dwunastu dniach, całe piętro rozjaśnił lekki poblask bateryjkowych żyrandoli. Choć codziennie wymieniam kilka z nich.  Ale to dobrze. Zawsze zostaje mniej czasu na bezczynne czekanie. Pieprzone Prażynki nade mną się nie spieszą. Wiedzą, że kiedyś muszą się dokopać, to w końcu jedyna sprawna fabryka w promieniu trzydziestu kilometrów. Ale jak będą się spieszyć to a) nie nastąpi lekki kryzys, przez co kukurydza nie zdrożeje i nasze miasto nie zarobi tak dużo jakby chciało b) jak coś zaiskrzy to nade mną jest jeszcze wystarczająco dużo spirytusu żeby mnie zasypać na amen. Więc ratują mnie…powoli. Ja pierdolę.


Autor: KRASNOLUD

Pierwszą rzeczą, którą pamiętam jest fabryka. Właściwie była to tkalnia, zakład włókienniczy jakich mnóstwo w Łodzi, ale gdy byłam mała mówiłam, że to fabryka i tak zostało. Mieszkaliśmy naprzeciwko niej i okna mojego pokoju wychodziły prosto na jej budynki. Tata mi mówił, że fabrykę zbudowano w tym samym dniu, w którym się urodziłam. Otwarcie było huczne, z samym pierwszym sekretarzem, który przemawiał do tłumu robotników i robotnic. Moje przyjście na świat było znacznie mniej publiczne, ale dało równie wiele radości, przynajmniej moim rodzicom.
Fabryka zawsze była obok, nie tylko ze względu na umiejscowienie, ale dlatego, że moi rodzice tam pracowali. Mama często przychodziła z kłaczkami bawełny przyczepionymi do włosów. Oczywiście w domu było też mnóstwo kłębków muliny i włóczki, które pracownicy dostawali w ramach dodatku do pensji. Bawiłam się, turlając je po podłodze, oczywiście gdy byłam bardzo mała. Potem mama robiła mi  szmaciane lalki, których zazdrościły mi dziewczynki w przedszkolu.
W szkole podstawowej po raz pierwszy byłam w środku. Dyrektor zarządził wycieczkę, zresztą chyba miał odgórny nakaz. Mógł wybrać dowolny zakład pracy, ale fabryka była blisko i rodzice wielu dzieci tam pracowali. Dlatego na twarzach większości uczniów gościł uśmiech i fascynacja gdy zwiedzali zakład. W końcu mogli zobaczyć, co robili ich rodzice. Pamiętam z tej wizyty gigantyczne maszyny. Nie wiem, co robiły, bo rozpłynęło się to w mojej pamięci, ale w umyśle dziecka były wielkie, przerażające i dyszały gorącą parą.
Potem fabryka zeszła trochę na dalszy plan, gdy poszłam do liceum. Ponieważ wiodło się nam dobrze, nie musiałam iść do szkoły zawodowej, mogłam się uczyć dalej. Koledzy i koleżanki byli teraz z odleglejszych części miasta, często ich rodzice byli inteligentami, więc trudniej było znaleźć z nimi wspólny język. Nauka i próby dogadania się z klasą zajęły mi większość tego czasu. I Władek, który przez całą trzecią klasę próbował mnie zaprosić na kawę.
Niestety potem zrobiło nam się trudniej, bo tata podupadł na zdrowiu i musiałam pójść do pracy. Oczywiście do fabryki. Pracowałam w innym dziale niż mama, na początku głównie pakując szpulki nici do pudełek, później pomagając przy ich przędzeniu. Praca była długotrwała, nie trudna, ale męcząca. Jednak była dużą pomocą dla nas w tym czasie, zwłaszcza, że po trzech latach wzięłam ślub z kolegą z pracy, też Władkiem zresztą. Wtedy też Gierek został pierwszym sekretarzem i jako młode małżeństwo po dwóch latach dostaliśmy mieszkanie. Było znacznie dalej od fabryki, ale i tak widziałam jej budynki z kuchni. Przez ten czas rozbudowała się, eksportowała dużą ilość swoich produktów. Nam urodziła się córeczka, Maria, a po kolejnych dwóch latach, jej brat, Wojtek.
Tak żyliśmy lepiej lub gorzej przez kilkanaście lat. W połowie lat siedemdziesiątych nastąpiły podwyżki cen, ale fabryka dawała nam zatrudnienie, dzięki mogliśmy wychować dzieci mimo trudności. Rodzice moi i Władka pomagali gdy było krucho, zabierali dzieci do Dziwnowa na wakacje, a nawet moja mama oddała nam przydział na pralkę. Nigdy nie pchaliśmy się do polityki, Władek unikał protestów, ale starał się też wymigać od pochodów pierwszomajowych. Był poza całym tym nurtem. Ja chodziłam z dziećmi, które cieszyły się, że mogły machać chorągiewkami. Ale dzieci rosły, a o protestach zrobiło się głośno. Nadszedł rok ’80 ze swoimi protestami, potem stan wojenny. Władek został zatrzymany, bo wracał z pracy po godzinie policyjnej i w areszcie nabawił się zapalenia płuc. Wyzdrowiał, ale stracił kondycję. Został przeniesiony na inne stanowisko, mniej obciążające, ale i mniej płatne. Było nam trudniej, ale dawaliśmy radę. Maria, która zawsze dobrze się uczyła, zaczęła dawać korepetycje młodszym dzieciom, dzięki czemu w domu było nieco więcej pieniędzy i kartek na produkty spożywcze. A potem nadszedł rok ’89, wybory czerwcowe i, jak to mówią, wolna Polska. Dla mnie ten okres zawsze będzie czarny, bo wtedy zmarł Włodek, potrącony przez samochód. Nie byłam w stanie pracować, zasiłek ze strony fabryki był niewielki i Maria musiała zrezygnować ze studiów i pójść do pracy. Znalazła ją w jakiejś zagranicznej firmie z dala od fabryki i domu, jednak pieniądze były przyzwoite i bardzo potrzebne. Dwa lata później Wojtek skończył liceum i poszedł na studia do Warszawy. Dostał stypendium, więc nie prosił o pieniądze, ani też ich nie wysyłał. W ogóle przestał się odzywać. Po trzech latach wysłał list, że skończył logistykę i wyjeżdża do Anglii. Od tego czasu nie odezwał się, słyszałam tylko od Marii, że się ożenił. Ja wróciłam do pracy w fabryce, która po przemianach nie umiała sobie dobrze poradzić. Ograniczali zatrudnienie, tracili kontrahentów, ale dalej utrzymywali się na powierzchni, a moje stanowisko zostało nietknięte.. Maria zrobiła zaocznie studia i dalej pracowała w tej samej firmie co wcześniej, ale kilka stanowisk wyżej. Niestety wymagało to od niej przeniesienia się do Francji. Przekonałam ją, że dam sobie radę. W międzyczasie zmarł mój ojciec, a kilka lat później mama, obydwoje na nowotwory. Przeprowadziłam się do ich mieszkania, które było mniejsze i tańsze w utrzymaniu. A potem dotarłam szczęśliwie do wieku emerytalnego, zanim ktoś z polityków zdążył go zmienić. Z moich okien dalej jednak widziałam budynki fabryki i czasem nawet jej pracowników.

Fabryka jest zamknięta, a ja jestem stara. Zostawiona przez zmarłego męża i dzieci na emigracji. W całym mieszkaniu unosi się cisza, która szepcze mi do ucha, że czas zniknąć, czas umrzeć. Że to już nie jest moje miejsce. Jest to taka sama cisza, która panuje w ruinach fabryki. Widzę jej mury z mojego okna, pomazane farbą przez podrostków, jak niszczeją. Mieszkam naprzeciwko niej. Patrzymy się na siebie przez okna, obydwie opuszczone, obydwie niechciane. I tak trwamy, wspierając się na swoim istnieniu. Bez celu, bez sensu, ale z kobiecego uporu. By pokazać światu, że nie tak łatwo się nas pozbyć.

niedziela, 22 maja 2016

MOTYW XXVIII - ZAPOWIEDŹ

*insert standarized teaser*

*something about form and size. doesn't matter*
*words words deadline 29.05, 23:59*
*repeat address opowiadaniezmotywem@gmail.com*
*FABRYKA*

poniedziałek, 16 maja 2016

MOTYW XXVII - ZABAWA

Mimo wszystko, jednak, pomimo i inne zaimki - jesteśmy. I dalej publikujemy.

Autor: KRASNOLUD

Imprezy zazwyczaj powodują, że chce mi się rzygać – i ilość spożytego alkoholu nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu odrzucają mnie ludzie, którzy udają, że czerpią z tego przyjemność. Nie przeszkadzają mi puste laski, czy równie puści faceci, do których nie dociera nic bardziej. Nie przeszkadzają mi normalni ludzie, którzy lubią podrygiwać w rytm muzyki. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam, że każdy kto lubi popić sobie do dźwięków wydawanych przez źle używane winyle jest gorszym człowiekiem. Po prostu przeraża mnie, bardzo trzewnie, ilość pozerstwa i udawania. Mnóstwo ludzi udaje, że im się tu podoba, że mają z tego… fun. Polskie słowo „zabawa” niespecjalnie oddaje ten sens. Większość ludzi wolałaby robić coś innego, coś mniej szalonego albo bardziej. Ten kompromis „dzikiej imprezy” nie odpowiada nikomu. Podejrzewam, że dlatego leje się tyle alkoholu.
Biorę więc piwo z lady i przeciskam się przez tłum. Jestem hipokrytą, bo mimo całego marudzenia nie odrzucam zaproszeń. Może jestem próżny, a może po prostu głupi.
Dlatego stoję w kącie klubu, piję kolejne piwo  i patrzę na tłum ludzi. Tłum jest mną niezainteresowany, ale wypluwa z siebie jedną osobę, która zmierza w moim kierunku.
 - Chodź! – Dziewczyna, próbuje przekrzyczeć hałas. Jest na moim roku, kojarzę ją z wykładów i absolutnie nie mam pojęcia jak ma na imię.
 - Piję piwo! – odpowiadam niesamowicie kreatywnie. Jest nawet niezła, ale nie lubię zbytnio tańczyć. Poza tym czekam na kogoś.
 - Piwo nie zając! A piosenka się skończy za chwilę!
 - Będzie następna! A mnie nie stać na kolejne piwo!
Wzrusza ramionami i odchodzi. Odwraca się, ale kręcę głową. Czuję się nawet nieco głupio, że się nie zgodziłem, ale trudno. Może innym razem.
Czekam na kogoś. W końcu przyznałem się do tego, nawet jeśli tylko przed samym sobą. Dopiero robi mi się głupio. Żebym jak jakiś szczyl uganiał się za nieznaną laską. Przychodzi na niektóre imprezy, za każdym razem wygląda inaczej. Strój, kolor włosów, czasem mam wrażenie, że nawet rysy twarzy, ale zawsze ją poznaję. Pojawia się, bawi się przez kilka tańców i wychodzi, za każdym razem z innym facetem.
 - Stary, chodź. – Nawet nie zauważyłem, że utwór się skończył, a tłum tym razem wypluł mojego znajomego, który mnie tutaj wyciągnął. Nie lubię się aż tak zawieszać. – Popilnuję ci piwa, a ty idź się bawić. Nie możesz przez całą imprezę podpierać ściany.
 - Dlaczego nie?
 - Jeżu kolczasty, czy ja zawsze muszę cię wyciągać do chętnych dziewczyn? Jak wychodzimy to zazwyczaj nie marudzisz. – Mateusz nawet nie patrzy w moim kierunku. Nie może się odkleić wzrokiem od parkietu.
 - Chyba mnie z kimś mylisz. Albo nie słuchasz.
 - Dobrze. Udawaj sobie dalej, że jesteś ponad tym wszystkim. I tak nic ci z tego nie przyjdzie. I nikt.
Przyjaciel zwiał, zanim zdążyłem mu się odwinąć. Fuck. Nienawidzę jak ludzie czytają ze mnie jak z otwartej księgi.
Nie, nie chcę się z nią przespać. Znaczy, chcę, ale nie jako jednorazowy numerek. Ci faceci? Nie gadałem z nimi, nie znam ich, ale gdy ich później widywałem, byli inni, coś się w nich zmieniło. Miałem wrażenie, że za tą dziewczyną kryje się coś więcej. Miałem wrażenie… a zresztą, nie muszę się sam przed sobą tłumaczyć.
Mijał czas. Wbrew sobie poszedłem na parkiet, bo jeśli jest coś czego nie trawię na imprezach bardziej niż sztuczności, to nudy. Ile można stać pod ścianą, zwłaszcza jeśli nie stać cię na kolejny alkohol. Zabijałem czas, aczkolwiek unikałem zarówno mojego przyjaciela jak i dziewczyny z roku. Chyba nie chciałem robić jej zawodu albo dorabiam ideologię do tego, że nie chciałem do niej podejść. Zaczynałem już nawet wątpić, że przyjdzie ta, na którą czekam. Nagle poczułem, że ktoś mnie puka w ramię.
 - Twój znajomy rzyga w ubikacji. Myślę, że potrzebujesz go odprowadzić do domu.
Dawno nie czułem tylu emocji naraz. Byłem już lekko wcięty po trzech piwach, przede mną stoi dziewczyna, którą po jeszcze większej ilości alkoholu nazwałbym dziewczyną moich marzeń, na którą czekam stanowczo za długo. Tymczasem szczątki sumienia każą mi iść zaopiekować się kumplem, co, nie ukrywam, lekko mnie wkurwia. Stoję i się waham, tymczasem dziewczyna, która dziś jest blondynką, patrzy na mnie z ironicznym uśmiechem. W końcu odwracam się i idę w stronę toalet.
 - Spokojnie. Jeszcze po ciebie wrócę – mówi.
 - To ja po ciebie wrócę. – Słyszę jej śmiech, którym reaguje na mój komentarz.
Rzeczywiście w męskim kiblu spotykam Mateusza, który wygląda jakby alkohol zrobił mu z żołądka jesień średniowiecza.
 - Wstawaj. Idziemy stąd. A jak wytrzeźwiejesz, to pożałujesz, że wytrzeźwiałeś.
Jest na tyle pijany, że się nie opiera, co nie jest dobrym znakiem. Zazwyczaj protestuje najgłośniej przeciwko wychodzeniu z pubów przed drugą. Kierujemy się do wyjścia, gdy spostrzegam tę wyczekaną blondynkę. Tańczy na parkiecie, ale co jakiś czas spogląda w moim kierunku. Podejmuję decyzję. Siadam kumpla na krześle przed wyjściem i szukam wzrokiem dziewczyny ze studiów. Znalazłem.
 - Hej. Potrzebuję twojej pomocy. - Patrzy na mnie dziwnie, ale potakuje.
 - Super. To jest Mateusz. Mieszka trzy przecznice stąd. Możesz go odprowadzić? Jest mało przytomny…
 - A ty?
 - A ja muszę coś załatwić. Nie stać mnie na kolejne piwo. – Patrzy na mnie nierozumnym wzrokiem, a mnie nie chce się tłumaczyć idiotycznego żarciku sprzed półtorej godziny. Budzę Mateusza, który zdążył już zasnąć.
 - Hej. Wstawaj. Znalazłem ci laskę, która cię odprowadzi.
 - Brh? Aa. Dobrz. Dobrz. – Nieco przytomnieje, wstaje i kieruje się w stronę drzwi. Dziewczyna się boi, ale nie protestuje. Może obwody asertywności jej się zawiesiły. Wychodzę z nimi na świeże powietrze, głównie po to, by ustawić kumpla twarzą w odpowiednią stronę. Wygląda nieco lepiej, więc wierzę, że dotrą do celu. Żegnam się z nimi i wracam do środka, zanim zdążą się zorientować, co właściwie się stało.
Rozglądam się po klubie. Mam wrażenie, że zrobiło się tu tłoczniej i ciemniej, nie mogę zobaczyć tych blond włosów. Z przemożną myślą, że zrobiłem z siebie idiotę, gówniarza i tępego chuja, który wystawił kumpla do wiatru, przeciskam się między ludźmi i szukam jej. Nie znajduję, więc pytam barmana, czy ją widział.
 - Wyszła przed chwilą.
Klnę i biegnę do wyjścia.
Oczywiście nikogo nie widzę na ulicy. Klnę jeszcze bardziej.
 - Nie zaufałeś mi. Kobiety tego nie lubią. Musisz się nauczyć cierpliwości. – Słyszę jej głos tuż przy moim uchu. Głos, który słyszałem raz w życiu, ale wbił się w moją pamięć.
Nie odwracam się. Wiem, że za mną nikogo nie ma. Klnę jeszcze bardziej, wkurwiony na siebie, na Mateusza, na Bogu ducha winną dziewczynę ze studiów. Klnę, ale ruszam w stronę, w którą poszli naprawić przynajmniej jeden błąd. Poza tym, nie mam już tutaj co robić.

Autor: MAGDALENA IRENA

Pewni piechurzy przechadzając się po Podkarpaciu pomyśleli o pięknych, piaszczystych plażach. Postanowili pojechać pociągiem pośpiesznym na Pomorze. Po przybyciu, poszli w pozdzieranych pantoflach poprzechadzać się po promenadzie. Przed południem propagowali piłkę plażową i pomagali policji. Pilnowali porządku: przeganiali prostytutki, pouczali podrostków, przeparkowywali pojazdy. Po południu próbowali podrobione paprykarze, popijali piwo i pisali pocztówki pacjentom poradni psychologicznej. Potem próżnowali, plażowali, pochłaniali polukrowane pączki i puszczali piosenki z playlisty PoloTV. Pływali pontonami, przemęczeni i przemoczeni powrócili o przyzwoitej porze do pensjonatu.
A morał tej historii? Żaden, to tylko zabawa :)!

wtorek, 10 maja 2016

MOTYW XXVII - PRZEDŁUŻENIE TERMINU

Ponieważ liczba zgłoszeń jest mniejsza niż zazwyczaj przedłużamy termin nadsyłania opowiadań do niedzieli 15.05.
Motyw pozostaje ten sam - ZABAWA