poniedziałek, 25 kwietnia 2016

MOTYW XXVII - ZAPOWIEDŹ

Dla wszystkich nocnych marków informacja z pierwszej ręki o nowym motywie.

Ponieważ weekend majowy, deadline niedziela, 8.05, 23:59.
Ponieważ wolność jest fajna, objętość, treść i format dowolne.
Ponieważ mimo stałości pewnych rzeczy zawsze warto napisać gdzie słać opowiadania: opowiadaniezmotywem@gmail.com
Ponieważ musi być motyw, motyw: ZABAWA

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

MOTYW XXVI - ŚWIERK

Bez dalszych opóźnień:

Autor: KRASNOLUD

  - Panie komendancie, mamy kolejnego!
 - Znowu? Co tym razem?
 - Sosna, panie komendancie. Limba.
 - Dendrolog się kurwa znalazł. – Komendant sięgnął po płaszcz i ruszył w kierunku wyjścia.
To było piąte ciało. Na początku nie łączyli ze sobą tych morderstw, bo co tu łączyć. Ofiary nie miały ze sobą nic wspólnego. Trzech mężczyzn, jedna kobieta (brak śladów gwałtu, chwała Bogu), każde w różnym wieku, znalezione w różnych punktach miasta, każde pracujące gdzie indziej. Ale łączył je charakterystyczny styl, oznaczający seryjnego mordercę. Ofiary umierały w ten sam dzień  – dziesiąty każdego kolejnego miesiąca, a przy ich ciałach znajdowano igły różnych drzew. Sosna, świerk, jodła, cis. I teraz limba. To nie wróżyło dobrze – jeśli ten psychopata zamierzał rozdrabniać się na konkretne gatunki, to znaczy że seria morderstw może jeszcze potrwać. Gatunków iglaków nieprędko mu zabraknie.
Młodszy inspektor Miłecki, choć młodszy był już tylko z tytułu, pojechał na miejsce zbrodni. Nie musiał, był komendantem, mógł przypisać komuś tę sprawę. Poza tym doskonale wyszkoleni technicy fotografowali miejsce zbrodni i zbierali poszlaki, funkcjonariusze przesłuchiwali nieszczęsną parę zakochanych, która znalazła ciało, wszystko działało bez niego. Ale nie mógł zostawić tej sprawy odłogiem. Nie był tam potrzebny, ale łudził się, że obudzi się w nim ten osławiony instynkt policyjny. Że odkryje coś co przegapili technicy, funkcjonariusze i morderca. Jakiś ślad, który naprowadzi go na trop. Niestety życie to nie książka Conan Doyle’a czy kolejny odcinek NCIS, z poszlak nie wyłaniał się żaden spójny obraz.
Ciało mężczyzny, na oko koło pięćdziesiątki, zostało już przeniesione do kostnicy, funkcjonariusze kończyli przeszukiwać teren. Jeden z nich podszedł do Miłeckiego.
 - Wólczyk mówi, że denat nie żyje od 27 godzin. Znaczy, mniej więcej.
 - Czyli o piątej, dziesiątego maja. Przyczyna zgonu?
 - Wygląda na poderżnięcie gardła, ale autopsja jeszcze potwierdzi. Jest trochę poobijany. Panie komendancie?
 - Tak?
 - W ranie były igły. Pięć sosnowych igieł, więc myślę, że to była przyczyna śmierci. Znaczy, poderżnięte gardło. Ale Wólczyk potwierdzi.
  - Dendrolog, psia jego mać.
***
Chodzenie po Łagiewnikach po zmroku, zwłaszcza niedługo po tym, jak znaleźli tu ciało, nie było zbyt mądrym pomysłem. Ale na pozostałe miejsca zbrodni, Wydział Matematyki UŁ, plac budowy Dworca Fabrycznego, Urząd Skarbowy na Teofilowie, były zamknięte, a w bramie przy Piotrkowskiej 116 kręcili się ludzie i już dawno nie było żadnych śladów. Zostawał więc las, zwłaszcza że tutaj dzisiaj znaleźli ciało. Nie myślał, że coś zobaczy w ciemności, po prostu chciał się przejść. Pomyśleć o tym wszystkim. Policja nie odnosiła sukcesów w tej sprawie, ale zawsze badanie seryjnych morderców było trudne. Żadnych oczywistych motywów, powiązań z ofiarami… nie było o co się zaczepić. Tylko te pieprzone igły, ale co to w ogóle za modus operandi? O co chodzi? Ściągnęli nawet specjalistę od profilowania z Warszawy i nie umiał im nic powiedzieć ponadto, że morderca wykazuje chęć dominacji i poczucie wyższości w stosunku do ofiar i policji. Jakby sami tego nie wiedzieli. Jedyne ślady jakie zostawiał to igły, a one nic nie mówiły. Drzewa iglaste rosły prawie w każdym miejscu tego miasta. No, może nie w każdym, ale było ich stanowczo zbyt wiele, by miejsca występowania jakoś powiązać lub śledzić, czy jakiś idiota nie zechce może zerwać trzech igiełek ze świerka u kogoś pod domem. Rozmyślał, o wcześniejszych morderstwach, o tym, czego się dowiedział dzisiaj.
***

 - Panie komendancie? Raport od patologa. – Aspirant Walczak wszedł do gabinetu i położył kartkę na biurku. – Zasadniczo ofiara została ogłuszona silnym ciosem w głowę, a następnie poderżnięto jej gardło. Igły zostały umieszczone w ranie po śmierci.
 - Dziękuję. Coś jeszcze?
 - Niestety nie. Na igłach i na gałęzi, której użyto do ogłuszenia nie ma żadnych śladów.
 - Rozumiem. Może pan iść.
 - Panie komendancie?
 - Słucham, Walczak?
 - Popełnił błąd. Zasadniczo, to są świeże igły, a naturalnie limba rośnie jedynie w Tatrach. W Łodzi rośnie to tylko w Ogrodzie Botanicznym.
 - Cudnie, w końcu przewijają tam się tylko setki osób tygodniowo. Zaraz. Może chociaż nagrania kamer ochrony przy wejściu. Przyjmując, że wszedł jak człowiek.
 - Nadal to jakoś zawęża nam obszar poszukiwań. Zasadniczo, nadal uważam, że on musi się znać jakoś na drzewach.
 - Bo rozróżnienie sosny od jodły wymaga ogromnej wiedzy.
 - Panie komendancie. Z całym szacunkiem, ale nikt nie wpada na pomysł zostawiania kawałków drzewa przy ciałach, tylko dlatego, że akurat miał je pod ręką. Zwłaszcza, że ich nie miał.
 - W Łagiewnikach kilka by się znalazło. I tak Walczak, wiem, – przerwał, zanim funkcjonariusz zdążył się odezwać – limby tam nie było. Jedyne miejsce, gdzie rosną drzewa, to musiał przynieść własne… właśnie, a może ktoś sobie w ogródku to wyhodował? Da się gdzieś kupić tę sosnę?
 - Zasadniczo to gatunek chroniony.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi.
 - Wejść!
 - Panie komendancie, skończyliśmy przesłuchiwać żonę Jacka Majewskiego, znaczy denata.
 - Czegoś się dowiedzieliście?
 - Inwestor budowlany, mieszkał w pobliżu, na Strusiej. Codziennie wychodził biegać, właśnie o piątej, bo pracował od rana. Przykładny mąż, ojciec, przynajmniej tak wynika z zeznań.
Młodszy inspektor Miłecki zamyślił się, a jego podwładni patrzyli, czekając.
 - Coś mi tu nie pasuje. Tylko jeszcze nie wiem co.
 - Jeszcze jedno panie komendancie. Skontaktowaliśmy się z Uniwersytetem Łódzkim, wydział Biologii. Mówią, że w Łodzi limba rośnie w Ogrodzie Botanicznym i u nich.
 - U nich?
 - Znaczy, mają ogród dydaktyczny. Tam też to drzewo rośnie.
 Znów zapadła cisza. Po chwili Miłecki odezwał się.
 - Muszę pomyśleć.
Funkcjonariusze wyszli bez słowa.
***
Młodszy inspektor dalej snuł się po lesie próbując poukładać w głowie wszystko co wiedział. Każda ofiara zginęła inaczej, w innym miejscu, tylko dlatego, że przypadkowo natknęli się na tego szaleńca. Ale czy na pewno? Po co ten psychopata miałby nosić ze sobą sosnowe igły, zwłaszcza na początku? Co ważniejsze – dlaczego? Czy rzeczywiście ofiary były przypadkowe? Tyle pytań i żadne nie miało odpowiedzi. Nie przybliżało go do złapania tego drania. Miłecki instynktownie wyczuwał, że igły są kluczem, nie wzięły się znikąd. Zwłaszcza ta limba. Chronione, rzadkie drzewo, rosnące w dwóch miejscach w Łodzi… To zresztą nie miało aż takiego znaczenia. Znaczenie miało, że morderca odróżniał gatunki i wiedział gdzie rosną. Dobrze. Zatem w końcu ten psychopata popełnił błąd. Zaczął być charakterystyczny, rozpoznawalny. Nie medialnie, bo media już dawno zainteresowały się całą sprawą, ale jako człowiek. Zaczął zostawiać ślady. Póki co nie prowadziły donikąd, ale istniały. A mieli specjalistów do badania śladów. Albo Dendrolog stał się zbyt pewny siebie albo po prostu nie przemyślał swoich działań, to nie miało znaczenia. Popełniał błędy, a to znaczy, że go złapią.
***
 - Panowie, myliliśmy się.
Funkcjonariusze i technicy popatrzyli na niego nie rozumiejąc. W czym się mylili? Nie znajdowali żadnych ciał, czy jak? Cisza się przedłużała.
 - Panie komendancie, z całym szacunkiem, ale w czym?
 - To nie jest seryjny morderca.
 - Jest ich kilku?! – rozległ się stłumiony okrzyk.
 - Nie, na szczęście. Ale on nie zabija losowych osób. Jest między nimi jakieś powiązanie, którego nie dostrzegaliśmy.
 - Znaczy, jakie?
 - Wszystko łączy się jakoś z budową dworca Fabrycznego. Firma Majewskiego, ostatniej ofiary, tam pracowała, jednego trupa już tam znaleźliśmy, a urzędniczka w Urzędzie Skarbowym pracowała nad dokumentami tej właśnie budowy.
 - A co z ciałem z Piotrkowskiej 116? I z Wydziału Matematyki?
 - Ciągle szukamy powiązań z Piotrkowską. A co do Uniwersytetu... Podejrzewam, że to student lub pracownik Wydziału Biologii, zabił w pobliżu. Jakie jest powiązanie z ofiarą nie wiadomo. Może to był tylko test. Pewności nie mamy. Ale i tak. Panowie, mamy przełom. 


Autor: ŁUCZNICZKA 

Józio szedł przez pola pod osłoną nocy. Światełka wsi pozostawił za plecami i teraz miał przed sobą jedynie srebrną tarczę księżyca. Przy rosnącej na miedzy gruszy skręcił w stronę ciemnego lasu.

Stąpał ostrożnie. Całe szczęście, że zebrali już cebule i nie musiał martwić się, że zniszczy Kostkowe uprawy. Mógł iść inna drogę, ale przez pola szło się najszybciej. Cóż, czas naglił, a marzenia wydawały się bliskie spełnienia.
Nieświadomie przyspieszył kroku.
Był już bardzo blisko lasu.
Józio nie uważał się za przesądnego, ale ciemna ściana drzew rosnąca z każdym krokiem, napawała go niepokojem.
W końcu nigdy nie wiadomo, co czai się w ciemności.
Wcale nie chodziło o to, że w lesie było niebezpiecznie. Nikt nie pamiętał, gdy ostatni raz widziano tu wilki. Nic nie powinno mu zagrażać. Mimo to jakoś inaczej wchodziło się między gościnne drzewo pod osłona nocy. W świetle księżyca wydawały się znacznie mniej przyjazne niż w blasku słońca.
Wszędzie słychać było jakieś szelesty. Zwykle niezauważane odgłosy urastały w jego wyobraźni. Ciarki przeszły mu po plecach.
Bał się, ale nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą.
Podszedł do największego świerka w okolicy. Tak, był pewien, że to jest to drzewo. Obejrzał je kiedyś dokładnie w dzień. Nie chciałby przecież namachać się łopatą na darmo.
Zaczął kopać tuż pod korzeniami. Ziemia była twarda. Józio dość szybko się zmęczył, ale nie zamierzał przestać.
Tej nocy chciał odmienić swoje życie.
Tej nocy chciał odnaleźć skarb.
„ Dokładnie pod największym świerkiem” – za każdym razem , gdy przypominał sobie obietnicę wieźmy łopata jakoś łatwiej wchodziła w ziemię.
Po pierwszej nocy myślał, że kopał zbyt płytko.
Po drugiej, postanowił przekopać całą ziemię dookoła drzewa.
Po tygodniu ledwo stał na nogach. Ręce nie dawały się domyć,  ramiona miał zesztywniałe od miarowych ruchów łopatą, a w krzyżu czuł tępy ból.
Stawał się cieniem samego siebie.
Cała ziemia wokół drzewa była zryta jakby ktoś wpuścił tu stado nad wyraz wielkich dzików. Wraz z nastaniem świtu, odrzucił łopatę.
Cichy dotychczas las przeszyły krzyki i przekleństwa.
Wiedźma musiała go oszukać!
Kłamać musieli także ci, którzy twierdzili, że z ręką na sercu czarownice zawsze mówią prawdę.
Splunął i wrócił do domu.
***
- Źle, że go oszukałaś – odezwała postać niemal tak samo szara jak blady świt.
- Nie zrobiłam tego – odrzekła druga.
Sylwetki miały przygarbione, a głosy zachrypłe.
- Mówiłaś, że z ręką na sercu powiedziałaś mu gdzie jest skarb.
- Bo tak było.
- To czemu go nie znalazł ? – drążyła dalej.
- Tak w ogóle, to dlaczego chciałabyś, żeby znalazł skarb?
- Pal licho skarb! – zaskrzeczała donośniej – Tu o reputację chodzi! Ludzie mogą przestać nam wierzyć, nawet jak będziemy przysięgać z ręką na sercu!
- Przecież to nie moja wina, że Józio był na jest nierozgarnięty, że pomylił świerk z jodłą!


niedziela, 10 kwietnia 2016

MOTYW XXVI - ZAPOWIEDŹ

Dzięki wszystkim, którzy przyłożyli się do poprzedniej notki opowiadaniem, komentarzem i czytaniem, ale the show must go on.

 - opowiadania, w dowolnej formie (na ile blogspot i ja jesteśmy w stanie ogarnąć) i treści
 - nadsyłamy na adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
 - do niedzieli 17.04.16, godzina 23:59
 - z motywem: ŚWIERK

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

MOTYW XXV - CZERWONE RAJSTOPY

Po niewyobrażalnie długich bojach, problemach i przeszkodach (za które przepraszam), w końcu udało się zebrać i opublikować poniższe opowiadania. Endżojcie!

Autor: KRASNOLUD


Najpierw patrzę za okno. Nareszcie. Spadł śnieg, pierwszy śnieg tej zimy, a termometr za oknem wskazuje temperatury ujemne. Cieszy mnie to, bo mogę bezkarnie ubrać się w czerwone rajstopy, założyć je pod spodnie, tak by nikt nie widział. Może to głupie nosić coś, co ma przyciągać wzrok ukryte, ale to mi bardziej odpowiada. Nie chcę, by ktoś zwracał na mnie uwagę, a noszenie kolorowych rzeczy sprawia mi radość. Dzięki temu czuję się silniejsza, ładniejsza, bardziej przebojowa. Nawet jeśli nikt nie może tego zobaczyć. A dziś tej siły bardzo potrzebuję, bo na czwartej lekcji jest klasówka z trzeciej wojny światowej, do której się nie nauczyłam.
Jem płatki kukurydziane, które kukurydzę widziały tylko na własnym opakowaniu, biorę plecak i wychodzę. Śnieg wciąż pada, więc cieszę się jak dziecko, póki mogę, bo dobrze wiem, że gdy wejdę do szkoły, mój dobry humor się ulotni. Idę pieszo, bo to tylko 13 minut, a zima znów pewnie zaskoczyła drogowców i transport miejski. Zresztą tak mogę patrzeć jak śnieg ginie we fraktalowym kanionie, który ciągnie się wzdłuż chodnika. Nie mam pojęcia o dzieje się z rzeczami, które tam znikają, nikt nie wie, ale fascynują mnie nieziemskie kolory, kłębiące się i pochłaniające spadające płatki. Kilka metrów dalej dwójka dzieciaków rzuca śnieżki przez barierkę i bawi mnie wizja, że gdzieś na drugim końcu świata, jakiś kosmita dostaje nagle ziemską śnieżką. Nie mogę się jednak zatrzymywać na długo, bo jest zimno i zaczynają się lekcje.

Jacek siedział dwie ławki za nią i nie mógł się skupić na teście. Nie pamiętał jaki kraj rozpoczął tę wojnę, ani kto dowodził polską armią. Historia nigdy nie była jego mocną stroną. A dziś w ogóle nie mógł się skupić na lekcjach. Cały czas patrzył na Agnieszkę siedzącą dwie ławki przed nim. Dlaczego akurat dziś, dlaczego akurat na klasówce?  Od tego egzaminu zależała jego ocena półroczna, a rodzice nie będą zadowoleni, jeśli będzie mieć pałę na pierwszy semestr. Zresztą, to może zaważyć na statusie całej rodzinie i nie mógł sobie na to pozwolić. Pół godziny skupienia i będzie po wszystkim…
 - Hej. Wracasz autobusem? – Jacek zebrał się by podejść do Agnieszki dopiero w szatni.
 - Nie. Trzy razy zdążę wrócić do domu, zanim autobus przyjedzie.
 - Mieszkasz blisko?
 - Chodzisz ze mną do klasy od trzech lat.
 - I jestem łosiem, bo nawet tego nie wiem.
 - Jesteś. Ale wszyscy bywamy.
Ktoś go zawołał i nie zorientował się nawet kiedy Agnieszka wyszła. Nie zdążył jej zaproponować, że ją odprowadzi.

Oczywiście pierwszy śnieg stopniał, bo nigdy nie utrzymuje się długo. Jest za ciepło, by nosić coś pod spodem, zwłaszcza w szkole. Poza tym dziś jest wf i głupio… w każdym razie decyduję się po prostu na skarpetki w łosie.
Na śniadanie znów są płatki, bo nic innego nie ma w domu. Uśmiechnięta kukurydza patrzy na mnie obłąkańczym wzrokiem i rozmyślam co przyświecało autorowi tego obrazka. Zastanawiam się też, czy dziś także Jacek do mnie zagada, ale staram się nie poświęcać temu zbyt dużo uwagi. Posiadanie oczekiwań nieuchronnie prowadzi do zawodu.
Na ulicy leżą wpół roztopione zaspy, w kolorze starych firanek, na szczęście samochody mnie nie ochlapią. Wirujące fraktale bardzo skutecznie uniemożliwiają używanie jezdni. Dziś są szare, już dawno zauważyłam, że kolory się zmieniają w zależności od pogody. Można by pomyśleć, że znajdzie się ktoś by badać to zjawisko, ale wszyscy milczą o tym fenomenie. W ogóle nikt nie rozmawia o fraktalach. Patrzę na drzewa rosnące wzdłuż drogi, które desperacko próbują zakwitnąć. Rośliny zgłupiały, jakby nie zdawały sobie sprawy z rozpoczynającej się zimy. Może tak właśnie jest. Wszyscy trochę zgłupieli w dzisiejszych czasach i nie zdają sobie sprawy z tego, jak wygląda świat. Tak samo jak drzewa desperacko trzymają się dawnych czasów i zwyczajów, choć przecież widzą, że w lipcu pada śnieg.

Jacek spóźnił się na lekcje, jak zwykle zresztą. Nie miało znaczenia, o której zaczynał, prawie zawsze zdołał zaspać, autobus mu nie przyjeżdżał lub łapał gumę albo działo się coś jeszcze dziwniejszego. Usiadł w swojej czwartej ławce, jak zwykle, pod oknem i rozejrzał się po sali.
Zabawne. Dziś Agnieszka nie przykuwała jego wzroku. W każdym razie nie aż tak bardzo. Jasne, zauważał gdzie siedzi, choć na każdym przedmiocie zmieniała miejsce, ale mógł się skupić na lekcjach. Świetnie, najważniejszy sprawdzian w tym półroczu i nie może się ogarnąć na jedną lekcję, a następnego dnia jest spokój.
Na drzewach za oknem było widać tylko resztki wczorajszego śniegu, jeden z najbardziej przygnębiających widoków. W ogóle cały ten dzień był jakiś nijaki, lekcje nudne, znajomi zbytnio nie chcieli gadać. Jacek po prostu miał nadzieję dotrwać do końca zajęć. Nie podszedł do Agnieszki, bo jakoś było mu głupio. Ale na przerwie między dwoma polskimi zdołał spojrzeć w dziennik i zobaczyć gdzie mieszka.

Dziś śnieg nie pada ale musiał spaść w nocy, bo cały świat jest biały. To znaczy widzę tylko kamienicę naprzeciwko i kawałek podwórka, ale są w całości przysypane śniegiem. Drobnym i jeszcze nienaruszonym. Oprócz tego widzę białe niebo. To okna pokoju mamy wychodzą na ulicę i ona może zauważyć, czy fraktale też zmieniły kolor. Termometr pokazuje ujemne temperatury, a dziś jest historia i może są wyniki sprawdzianu. Dlatego zakładam fioletowe rajstopy i czuję się trochę pewniej w swoim życiu, uśmiechając się ironicznie, sama z siebie. Bo przecież to głupie, żeby coś takiego dodawało mi pewności siebie.
Znowu jem płatki i widzę, że się kończą. To niedobrze, bo mama będzie mogła coś kupić dopiero pod koniec tygodnia. Czyli za trzy dni. Jem miękką papkę i wychodzę na zajęcia. Wszystko jest pokryte delikatną warstwą śniegu, że wręcz lśni. Trzepak na podwórku, kosze na śmieci… cała ta proza życia jest jakby odnowiona. Nie widzę dużo więcej, bo unosi się mgła i ulica za bramą niknie w niej. Widzę tylko, że stoi tam jakaś postać. Dopiero gdy wychodzę z podwórka zauważam, że to Jacek, który stoi na chodniku, oparty o barierkę. Nie mam pojęcia skąd się dowiedział, gdzie mieszkam, ani jak długo tu stoi. Uśmiecha się, trzymając w ręku torbę z jakiejś cukierni i patrzy na mnie. A ja nie wiem jak zareagować, zwłaszcza na ciastka. Bo kto może pozwolić sobie teraz na słodycze?

 - Cześć. Ciasteczko?  - spytał Jacek, wyciągając przed siebie torbę z cukierni.
 - Skąd masz te ciastka? – spytała Agnieszka spoglądając ostrożnie do środka. Były tam jakieś nieforemne kruche ciastka, pojedyncze, malutkie pierniczki i nierówno polukrowane kwiatki. Dosyć nietypowy miks.
 - Moi rodzice pracują w wyżywieniu. Mama w cukierni, więc jak im zostają jakieś wczorajsze albo szef stwierdzi, że mu dana seria nie pasuje, przynosi trochę do domu. Tata pracuje w rzeźni, więc stwierdziłem, że to mało romantyczne.
 - Romantyzm romantyzmem, a szynkę ciężko dostać.
 - Babcia mówi, że to co tata przynosi to kiedyś się kotu dawało. Więc ja bym się aż tak nie cieszył. Proszę, częstuj się.
 - Wiesz, ja to czwarty dzień z rzędu jem płatki kukurydziane. Także każdy skrawek mięsa to jakaś odmiana – powiedziała, losując pierniczka z torby. – Długo tu stoisz?
 - Jakieś 10 minut? Może nawet mniej. Choć i tak muszę przyznać, że zmarzłem. Chodźmy, lekcje się zaczynają.
 - Czyżbyś miał plan się nie spóźnić?
 - Ja zawsze mam plan się nie spóźnić. Tylko on nigdy nie wychodzi. Zobaczysz.
Ruszyli chodnikiem w stronę szkoły, Jacek od strony barierki. Szli w ciszy przerywanej przez dalekie odgłosy autobusów i pojedynczych samochodów jadących sąsiednimi ulicami oraz szelest papierowej torby z ciastkami. Zaczął prószyć drobny śnieg.
 - Powiedz mi, - zaczęła nagle Agnieszka -  czy u ciebie w domu też nikt nie mówi o fraktalach?
 - Tak. Jak byłem bardzo mały, to nawet przez moment się zastanawiałem, że może tylko ja je widzę. – Jacek uśmiechnął się. – To takie zaklinanie rzeczywistości. Że jak nie będą o tym mówić, to to zniknie.
 - Właśnie. Zamiast coś z tym zrobić, przynajmniej zbadać, postawili barierki i są z siebie dumni. A zauważyłeś, że fraktale zmieniają kolor, zależnie od pogody? Dzisiaj są białe.
 - Czy ja wiem? Dla mnie są fioletowe.


Autor: ŁUCZNICZKA

Stuk Stuk Stuk
Słyszę jak moje podeszwy odbijają się ciężko od blachy korytarza technicznego. Biegnę, nie zważając na echo niosące się po całym kadłubie. Biegnę, choć czuję, że moje płuca zaraz eksplodują z nadmiaru gorąca. Biegnę, a w oczy razi mnie migające pomarańczowe światło, świadczące o niedającej się naprawić awarii.
Kapitan dawno już wyłączył przeszywające dźwięki syreny alarmowej, która i tak na nic się nie przydawała, poza potwornym łupaniem w czaszce. Cóż z tego, że powinniśmy udać się do kapsuł ratunkowych, skoro ich nie posiadamy.
Wpadam do podręcznego magazynu, mieszczącego się najbliżej kwater załogi. Ledwo zdążę przestąpić próg, a Jim już wciska mi w ręce ciężki karabin plazmowy.
- Strzelałeś już wcześniej?
- Pewnie – mówię, choć nie przypominam sobie, żeby wcześniej trzymał coś takiego w dłoni. Cieszę się, że migające lampy dają zbyt mało światła, by zobaczył, że kłamię.
Waha się chwilę.
Pewnie zastanawia się czy dam radę. Jak na mój gust trochę za bardzo się o mnie troszczy.
- Tylko nie przekręcaj zielonego pokrętła.
- Jasne – Staram się brzmieć jak najbardziej beztrosko
Odwraca się i zarzuca sobie na ramię taki sam karabin.
- Musimy dostać się do drugiego hangaru.
Nie czeka na moją odpowiedź i rusza w labirynt stalowych korytarzy.
Podążam za nim bez słowa. Jim zna statek jak własną kieszeń. Odbył na nim więcej rejsów niż nasz obecny kapitan. Orientuję się, że nie mam pojęcia kto teraz dowodzi. Po pierwszej salwie prawie nic nie zostało z mostka.
Staram się przyspieszyć kroku. Jim jest ode mnie nie tylko wyższy, ale też dużo szybszy. A ja bardzo bym nie chciałbym się tutaj zgubić. Ścinam ostro zakręt i wpadam na mojego przewodnika.
- Sorki – wykrztuszam, jednocześnie próbując złapać oddech
- Zawsze musisz się tak guzdrać?
Chcę odburknąć coś zjadliwego, ale sobie odpuszczam. Uspokajam oddech.
Powinniśmy biec dalej, tylko, że drogę zagradza nam kawał grubej na metr blachy z wymalowaną wielką szóstką.
 Jim wpatruje się w dotykowy panel z boku. Marszczy czoło jakby usilnie starał sobie coś przypomnieć. Kiedy oddycham już zupełnie normalnie, w końcu się odzywa.
- Otworzę gródź, a ty strzelisz, jeśli cokolwiek będzie po drugiej stronie.
Kiwam głową.
Jim klęka pod panelem i  majstruje przy splątanych kablach, których jeszcze przed sekundą tam nie było. Chce otworzyć gródź awaryjnie. Nie mam pojęcia jak to zrobi. Po zamknięciu przejść z mostka, teoretycznie nie można  otworzyć ich ręcznie. Jim jednak… Cóż po prostu wydaje się wiedzieć o statku więcej niż ktokolwiek.
Nie mam bladego pojęcia co będziemy mogli zrobić w hangarze, ale skoro Jim mówi, że tam trzeba iść, znaczy że nie ma innego wyjścia.
Staje w pozycji bojowej (a przynajmniej tak mi się wydaje). Kładę palec na spuście i czekam. Serce wali mi w piersiach jak młot.
Jeśli coś się poruszy, nie zawaham się. Nie będzie czasu na takie rzeczy. Od razu strzelę.
Wreszcie gródź ustępuje. Wrota powoli się rozsuwają. Pocą mi się dłonie. Czas niemiłosiernie zwalnia. Cały drżę, ale przeszywam wzrokiem ciągnący się przede mną korytarz.
Nic.
Tylko stal i migające pomarańczowe światło. Rozluźniam się.
- Wolne – mówię i jestem zdziwiony jak słaby jest mój głos.
- Idziemy – Jim podnosi się z klęczek i  rusza przed siebie.
Idzie jeszcze szybciej niż poprzednio. Nie mogę dotrzymać mu kroku. Zostaję w tyle.
Widzę jak  nie rozglądając się przechodzi przez rozwidlenie.
Puff
Wybucha. Rozsypuje się w jasny pył.
- Jim ! – krzyczę.
Łapię karabin tak ja do strzału. Wpadam w drugi korytarz. Składam się do strzału. Widzę jeszcze tylko dwie przeraźliwie chude sylwetki obcych w błyszczących kombinezonach. Nawet nie celuję i pociągam za spust.
W jednej chwili zamiast przybyszów z innej części kosmosu mam przed sobą dwie pary czerwonych rajstop. Opuszczam broń. Przechodzę nad wątpliwie komfortową odzieżą …
Czekaj!
Rajstopy?!
Przecież to niemożliwe! Po strzale powinny tu leżeć dwa pozaziemskie trupy. W sumie to powinienem strzelić dwa razy, skoro miałem przed sobą dwa cele. Momentalnie przestaję wierzyć w otaczająca mnie rzeczywistość.
Jak na zawołanie wszystko się rozmywam. Wynurzam się z głębin mojej podświadomości.
Budzę się. Niemrawo otwieram oczy i patrzę na stojący blisko łóżka budzik. Jest 4:37. Znaczy, że spokojnie mogę przewrócić się na drugi bok.


Autor: MAGDALENA IRENA
Tytuł: Czerwona Rajstopka


Była sobie raz nadzwyczaj urodziwa dziewczyna. Najbardziej kochała ją Babcia, która rozpieszczała ją na wszelkie możliwe sposoby. Dawała wysokie kieszonkowe, gotowała ulubione potrawy, broniła przed Mamą i robiła prezenty bez okazji. Najnowszym podarkiem były czerwone rajstopy - ostatni krzyk mody. I za to wszystko Babcia oczekiwała tylko jednego, a mianowicie, cotygodniowej wieczornej wizyty.

Dziewczyna ubrała te szałowe rajstopy, małą czarną i niesamowite szpilki i niechętnie  sięgnęła po koszyk z serem, owocami, pasztetem z królika i winem truskawkowym. Pomyślała, że szkoda tracić taki ładny wieczór dla Babci. O wiele lepiej byłoby iść na potańcówkę! Niestety, ceną za prezenty była cotygodniowa męka, a dzisiejsza miała się zacząć już za godzinę.
Dziewczyna wzięła koszyk i wybiegła z domu na tramwaj, który jak na złość odjechał przed czasem. Nagle zagadał do niej facet:

- Gdzie tak kopytkujesz piękna gazelo? Powiedz mi, bolało jak spadałaś z nieba?
- Niestety, muszę iść do mojej Babci na imieniny. Luudzie, jestem ciekawa, czy kiedykolwiek wyrwałeś już kogoś na ten żałosny tekst.- Odparła dziewczyna.
- Nie, ale nic nie szkodziło spróbować. Przynajmniej zwróciła na mnie uwagę taka piękna i wystrojona laska. Jaka szkoda, że w ten piękny dzień, musisz iść do jakiejś staruchy na drętwe imieniny! Dziewczyno! Przejdziemy się na balety? - zapytał facet, który w swoim czarnym skórzanym płaszczu wyglądał jak Neo z Matrixa. -Wolf jestem - dodał, szarmancko całując dziewczynę w rękę.
- Możesz do mnie mówić Rajstopka, odpowiedziała dziewczyna. Nooo w sumie..- wyjęła wino z koszyka, radośnie opróżniła pół butelki jednym haustem. - Idziemy podbić miasto! Prowadź, Wolf! Zawołała Rajstopka.
- Pojedziemy na Pietrynę, tam jest pub Keja, gdzie chcieli zrobić ze mnie geja. Chłopakom gały wyjdą na wierzch jak zobaczą, jakiego lachona przyprowadziłem na tańce! Chodź - powiedział ciągnąc dziewczynę do stojącego na przystanku tramwaju.

Po chwili wysiedli przy ulicy Piotrkowskiej i wbili do klubu. Dziewczyna, upojona winem, tańczyła jak szalona do białego rana. Nawet nie zauważyła kiedy Wolf zabrał jej torebkę i pobiegł do domu jej Babci. Gdy się wytańczyła i zgubiła wystrzałowe szpilki uznała, że już się zabawiła i teraz może w odwiedziny. Wtoczyła się na drugie piętro babcinej kamienicy i zaczęła walić w drzwi pięścią, aby je otworzono. Po chwili weszła do mieszkania i przeżyła szok, który na chwilę ją otrzeźwił. W pokoju było pełno krwi, a meble były poprzewracane. Z bijącym sercem przeszła dalej, do kuchni i zobaczyła potłuczone naczynia, porozrzucane garnki. Ale najgorsze, że noże i tasak, które były przyczepione do listwy magnetycznej zniknęły. Dziewczyna odwróciła się i chciała uciekać, ale zobaczyła, że w drzwiach zastawił jej drogę Wolf, stojący w zakrwawionym ubraniu z nożami w ręku.
-Teraz, droga Rajstopko, zabawię się z Tobą.

Zaniepokojeni hałasem sąsiedzi wezwali policję. Funkcjonariusze znaleźli jedynie pusty koszyk, podarte czerwone rajstopy i zakrwawioną babciną piżamę.