wtorek, 31 marca 2020

MOTYW XLIX - ZAPOWIEDŹ

Spotykamy się tutaj, tylko wirtualnie, by zabić jakoś czas podczas trwającej właśnie apokalipsy. Opowiedzmy więc jakieś historie.

Historia, dowolnej treści czy objętości,
Na adres opowiadaniezmotywem@gmail.com,
Do 12.04.2020 (23:59, ndz)
Z motywem: JEZIORO

wtorek, 17 marca 2020

MOTYW XLVIII - SPAGHETTI

Za oknami piękna wiosna, którą wszyscy podziwiamy z wnętrz naszych domów. Żeby więc mieć co robić i na pocieszenie, po długich bojach, prezentujemy nasze dania.


Autor: KRASNOLUD

Powoli wycofali się do gabinetu, mając nadzieję, że ich nie dostrzegł. Wepchnęli szmaty pod drzwi, by nie zdradziło ich światło i zapach. Nie pozostało im nic innego, jak tylko czekać...

W małym pomieszczeniu, w którym się znaleźli stało biurko z obrotowym krzesłem, telefonem tarczowym i sztucznym kwiatkiem. Za to na parapecie znajdował się prawdziwy fikus, a obok niego stara, zbrązowiała butelka, do połowy wypełniona wodą.
Na ścianie wisiały plakaty motywacyjne, kartki z numerami telefonów wewnętrznych i mapa Polski z podziałem na 49 województw. Nad drzwiami wisiał jeszcze orzeł bez korony.
W kącie stała nieduża lodówka.
Marek odruchowo podszedł do parapetu, pomacał ziemię w doniczce i sięgnął po butelkę.
– Stój! - syknął Wacek – Nie marnuj wody, cholera wie, jak długo tu będziemy. 
– Nie żartuj, przecież nie będziesz tego pił. Nie wiadomo, co w tym rośnie - odparł jego brat łapiąc za pojemnik. – Po za tym, to na pewno nie potrwa tyle, byśmy umarli z pragnienia.
– Optymista się znalazł. Z czego ten wniosek? 
– Nie wiem – odparł Marek niepewnie, puszczając butelkę. – Ale jak naprawdę zalęgły się w tym jakieś grzyby?
– Zobaczymy. Na razie nie pozbawiajmy się żadnych opcji– mruknął Wacek i podszedł do lodówki.
 W środku stał słoik ze spaghetti, reszta musztardy w pojemniku i zeschła cytryna.
– Przynajmniej nie umrzemy z głodu. Albo głodni – mruknął.
–Protestujesz przeciwko wodzie, a nie masz nic przeciwko obiadowi niewiadomego pochodzenia, który być może tkwi tu od poprzedniego ustroju?
– Po pierwsze, zakrętka jest wklęsła. Po drugie, wystrój nie ustrój, najwyżej zjemy komuś lunch. Ludzie cały czas tu pracują, zapomniałeś? Gdyby nie to, nawet by nas tu nie było.
Zamilkli obaj, przypominając sobie, co wpędziło ich w to bagno. Wyruszyli na tę „misję”, by zdobyć pewien dokument, ot pewien nieprzychylny urzędnik postanowił utrudnić im życie. Staroświecki biurokrata, szczęśliwie dla nich, wysłał go pocztą, zamiast – jak każdy normalny człowiek w XXI wieku – mailem. Dzięki temu mieli szansę przejąć raport, zanim osoba, do której miał trafić  przyjdzie rano do pracy. Niestety, wymagało to włamania do rządowej placówki, co było średnio bezpieczne i komfortowe,  nawet jeśli wyglądała na nieużywaną i stała na zadupiu.
Jednak to nie wizja złapania przez ochroniarza i wydania policji kazała im kryć się w tym pokoiku.
– Jesteś pewien, że to, co nas goniło…
– Stary, wiem, co widziałem. Ty też. Nie udawaj, że jest inaczej.
– A chcesz, żebym uznał, że to … istnieje naprawdę?
– A nie byłeś przypadkiem, przez całe swoje życie, jebanym preppersem? – spytał drwiąco Wacek.
– Na wypadek wojny nuklearnej! Nie…
– Ciszej – syknął jego brat.
Jakby dla podkreślenia wagi jego słów, za drzwiami rozległo się przeciągłe zawodzenie.
– …nie apokalipsy zombie – wyszeptał Marek.
Wacek przyłożył palec do ust nakazując milczenie. Zapadła cisza, która ciągnęła się przez długie minuty, jednak zza drzwi nie dobiegł ich już żaden odgłos.
– Poszedł sobie?
Marek wzruszył ramionami.
– Nigdy się nie dowiemy. One się nie nudzą.
– Skąd niby to wiesz, panie ekspert od zagłady atomowej?
– A widziałeś kiedyś nudzącego się zombie? Autobus mi nie przyjeżdża, to walnę jeszcze jedną planszę w Candy Crusha? Są martwe, jestem przekonany, że tylko żywi ludzie, z pracującym mózgiem, mogą się nudzić.
– W takim razie tym bardziej powinieneś się zamknąć i nie dawać mu powodów, by się domyślił, że tu jesteśmy.
Zamilkli. Próbowali dosłyszeć, czy za drzwiami może kryć się żywy trup, ale w ciszy było słychać tylko dalekie szuranie kroków i brzęczenie lampy na zewnątrz budynku.
– Jeśli wie, że tu jesteśmy, to będzie czekał na nas do końca świata i o jeden dzień dłużej.
– A nie powinien próbować się do nas dostać? One są raczej dość tępe. Zastawianie pułapek nie jest w ich stylu.
– Myślę, że nie ma co się na tym teraz skupiać. Lepiej zastanówmy się, co teraz mamy zrobić – odezwał się Wacek po chwili.
– Może zobaczmy, co jest w tym biurku? Mamy cień szansy na nadzieję, że raport znajduje się tutaj.
Ale przejrzenie papierów nie ujawniło niczego ciekawego, oprócz ukrytego magazynu dla panów, co niespecjalnie ich ucieszyło w tym momencie.
– Ej, panie przygotowany na wszystko, nie masz może czegoś, co może nam pomóc?
– Nie sądzę – mruknął Marek w odpowiedzi, zaczynając grzebać w plecaku – Mam latarkę, sznurek, zestaw do szycia, nóż, pół litra wody, długopis, zeszyt, multitoola, leki i szeklę. To niewiele.
– Muszę cię kiedyś uświadomić, co oznacza słowo niewiele… Szekla?
– Dostałem od Ani, na szczęście.
Wacek wzruszył ramionami, ale nie skomentował.
– Co robimy dalej? Możemy użyć któregoś z tych twoich gadżetów, by się stąd wydostać? Może jakaś nawigacja, by się dostać do wyjścia?
– Nie możemy jeszcze stąd uciec. Musimy znaleźć ten papier.
– Chyba cię już do reszty Bóg opuścił z tej radości. Mamy szukać jakiegoś świstka, gdy po świecie szlajają się hordy zombie… Po co, przede wszystkim?
– Nie wiesz, czy to się na całym świecie dzieje.
– Lokalna apokalipsa, to wciąż apokalipsa.
Jakby na potwierdzenie jego słów na korytarzu rozległo się szuranie. Chłopcy znowu zamilkli. Wacek ponuro patrzył na wygrzebane z plecaka narzędzia i pożałował, że jego brat nie nosi w plecaku składanej wiatrówki albo chociaż teleskopowej maczety. Jakakolwiek broń byłaby im bardziej przydatna niż zeszyt. Choć starożytne przysłowie mówi, że pióro jest mocniejsze od miecza, to żaden z nich nie sądził, by długopis mógł pokonać zombie.
– Jeśli to się dzieje tylko tutaj, to znaczy, że urzędy będą działać. Co z kolei oznacza, że prędzej czy później, ktoś się znowu do nas przyczepi.
– Dobrze, możemy spróbować poszukać tego raportu, ale ja bym jednak dał priorytet ucieczce. To znaczy, najpierw wymyślmy jak wyjść z tego pokoju nie budząc hord zombie, które czekają za drzwiami, by nas pożreć.
 Może nie czekają. Poza tym, zaraz hordy. Ile widziałeś, jednego?
– Co najmniej z pięć.
– Co? Wydawało ci się, jeden tylko był.
– W sumie… było ciemno i dym – powiedział Wacek, który rękę dałby sobie uciąć, że było ich więcej.
– To może jest tylko jeden. Były ochroniarz na przykład. Nie biegł szybko, więc nie powinno być problemu, żeby go wyprzedzić. Poradzimy sobie.
– Tak po prostu chcesz wyjść, to jest ten twój genialny pomysł?!
– Czemu nie? Drzwi nie skrzypią, otwórzmy je powoli i zobaczmy jak sprawa wygląda. Jeśli stoi przed drzwiami, to mamy przekichane, ale cały czas słychać kroki, więc raczej nie tkwi w miejscu. Najwyżej się cofniemy.
Marek zaczął przygotowywać się do wyjścia i wrzucił cały majdan do plecaka, oprócz latarki i noża.
– Mówił ci ktoś kiedyś, że grzeszysz nadmiarem optymizmu?
– Tylko ty przez całe liceum. Spróbujmy. Masz łyka na odwagę.
– A to nie jest tylko woda?
– Jest.
Wacek wzruszył ramionami i pociągnął z butelki, a Marek w tym czasie otworzył drzwi, by jego brat nie zdążył zaprotestować.
– Niech cię – zaklął cicho chłopak, ale dołączył do niego przy uchylonych drzwiach. Przed nimi znajdował się pusty korytarz, wypełniony dymem snującym się przy podłodze i delikatnym, zielonkawym światłem rzucanym przez oświetlenie znaków ewakuacyjnych. Widoczność nie była zbyt duża i bracia nie wiedzieli, gdzie powinni teraz iść. Spojrzeli po sobie niepewnie, aż w końcu Marek machnął ręką na prawo, a Wacek skinął głową. Czemu nie, nie miał lepszych pomysłów.
Nie zaszli jednak daleko, bo zza zakrętu wyłonił się zombie. A właściwie cała horda. Wacek wstrzymał oddech, patrząc na monstra naprzeciwko niego i zaczął hiperwentylować. A potem wydał z siebie przeciągły, trzewny wrzask. To ocuciło Marka, który szarpnął za najbliższe drzwi,  jednak te okazały się zamknięte. Odwrócił się, ale po drugiej stronie korytarza też dostrzegł kroczące trupy blokujące dalszą drogę. W tej sytuacji pociągnął brata za sobą, w stronę jedynego pomieszczenia, o którym wiedział, że było otwarte.
Do znajomego gabinetu wpadli na długo przed tym, zanim zombie zdążyły do nich dojść. Gorączkowo zatrzasnęli drzwi. Nie przejmowali się ukrywaniem swojej obecności, skoro wszystkie monstra wiedziały, że tu są. Po prostu usiedli pod drzwiami, opierając się o nie plecami i próbowali złapać oddech.
– No to chyba się ten twój plan zjebał – rzucił Wacek dysząc.
– No chyba tak – odparł równie zziajany Marek.
– Mówiłem, że było ich więcej.
– Mówiłeś.
– To co dalej?
– A skąd ja mam wiedzieć?! Weź sam coś wymyśl – wybuchnął Marek. – Sorry – dorzucił po chwili.
– Spoko, stres, rozumiem.
Marek odetchnął głęboko.
– Na razie czekajmy. Może ktoś tu przyjdzie.
– Oczywiście.
– Odetchnijmy, odpocznijmy. Może sobie pójdą. Dotrwajmy do rana.
– Brat, my nie dotrwamy do rana.
Marek zamilkł i przez chwilę było słychać tylko ich ciężkie oddechy i jęki z korytarza.
– Cóż… Spróbujmy.

Wacka obudził chrobot klucza wkładanego do zamka. Nie wiedział, kiedy zasnął, wydawało mu się to niemożliwe w takich warunkach, ale widocznie zmęczenie wzięło nad nim górę. Obok stał Marek, dobrze udając, że nie wcale zasnął, ale zdradzały go zaspane oczy.
Wacek przez chwilę nie wiedział, co się stało, a wtedy klucz w zamku obrócił się. Poderwał się na równe nogi, a jego brat wyciągnął przed siebie nóż, obydwaj wciąż zbyt nieprzytomni by pomyśleć, że przecież zombie nie używałyby klucza. Drzwi otworzyły się bezszelestnie.
– Czyżby panowie siedzieli tu przez całą noc? – zapytał ich starszawy ochroniarz.
Marek opuścił nóż, a Wacek odetchnął z ulgą. Nie było żadnych zombie, apokalipsy i zagrożenia. Tylko miły, uprzejmy pan ochroniarz.
Ochroniarz…
– Tak, tak, zasiedzieliśmy się nieco, praca tak nas wciągnęła, wie pan, jak to jest.
– Ależ tak, oczywiście. A czym panowie się tu zajmują?
Wacek spojrzał na brata z płonną nadzieją, że ów coś wymyśli. Marek jednak tylko wpatrywał się tępo w maskę gazową wiszącą u paska strażnika.
– Wie pan… - zaczął Marek – różne takie – kontynuował powoli zbliżając się do swojego plecaka – raporty, dokumenty, podsumowania, typowa papierkowa robota. A czemu ma pan maskę gazową przy sobie?
Sympatyczny ochroniarz uśmiechnął się szeroko do niego i sięgnął do walkie-talkie zamontowanego na ramieniu.
– Pokój 473. Mamy ich.
Wacek niewiele myśląc rzucił się na blokującego drzwi strażnika, podczas gdy Marek płynnym ruchem zgarnął swój plecak. Wypadli na zewnątrz, zręcznie mijając przewróconego ochroniarza. Korytarz był jasno oświetlony i wyglądał na dużo szerszy niż w nocy. Usłyszeli za sobą trzaski krótkofalówki i zorientowali się, że reszta ochrony musiała już zostać poinformowana, że wymknęli się z potrzasku. Jakby dla potwierdzenia, światła zamigotały i przygasły. W przejściu zapanował półmrok, a ściany jak gdyby zbliżyły się do siebie. Rozległ się długi dźwięk, a zaraz po nim z kratek wentylacyjnych zaczął się wydobywać dym. Chłopcy nie zwracali na to uwagi, biegnąc korytarzem w stronę schodów, mimo że coraz trudniej było im nawigować. Szczęśliwie zielone strzałki wyjść ewakuacyjnych jarzyły się na tyle jasno, by móc ich pokierować. Wypadli na schody i zaczęli zbiegać, gdy usłyszeli nad sobą trzask zamykanych drzwi, a potem wycie zombie. Przyspieszyli jeszcze bardziej, ale wydawało się, że potwory są tuż tuż. Zobaczyli drzwi, spod których wydobywało się jasne światło i niewiele myśląc wypadli przez nie.
Korytarz był zlany jaskrawym odblaskiem jarzeniówek, który ich oślepił, a gdy ich wzrok przyzwyczaił się do światła, było już za późno.
Dookoła nich stali ochroniarze w maskach gazowych. Dwóch z nich wystąpiło z szeregu i skrępowało chłopaków.
Marek pierwszy otrząsnął się z szoku.
– Nie! Tam są zombie! Nie widzieliście ich?! To z nimi musicie walczyć, puśćcie nas, prawdziwe zagrożenie jest tam!
W tym momencie znów rozległ się przeciągły dźwięk, a klimatyzacja zaczęła zasysać dym z pomieszczenia. Po chwili szum wentylacji umilkł, a światła odzyskały normalne natężenie.
Ochroniarze zdjęli maski, a jeden z nich, widocznie szef zmiany, podszedł do nich.
– Włamanie do urzędu, chłopcy, to poważna sprawa. Pójdziecie z nami.
Dwóch strażników popchnęło ich, zapewne kierując w stronę dyżurki, a reszta zaczęła się rozchodzić. Zanim zniknęli za załomem, Wacka dobiegły słowa.
– Muszę powiedzieć, że to był naprawdę świetny pomysł z tym gazem. Bezpieczniej, a łapanie włamywaczy to całkiem dobra zabawa teraz.
– No tak, ale zombie?! Nie mogli wymyślić czegoś lepszego?
 

Autor: KAWKA
Tytuł: WIELKIE PIENIĄDZE I MAKARON ŚWIDERKI

Mężczyzna w czarnej marynarce wszedł do gabinetu. Znajdował się na jedenastym piętrze przeszklonego wieżowca. Za ogromną szybą rozpościerał się widok na panoramę miasta. Człowiek siedzący za szerokim biurkiem podziwiał ją, lecz kiedy usłyszał zamykające się drzwi, odwrócił się leniwie na swym obrotowym krześle i zmierzył wzrokiem nowo przybyłego.
                    Albatros 7?
                    Tak, sir.
                    Czy to prawda, co o tobie mówią? Że jesteś niezawodny?
Mężczyzna w marynarce wzruszył ramionami.
                    Wszyscy, którzy mogliby zaprzeczyć, są martwi, sir.
                    Doskonale. Za tobą stoi walizka. Pierwsza połowa twojej zapłaty, tak jak się umawialiśmy.
Mężczyzna w marynarce uśmiechnął się pod nosem.
                    Interesy z panem to czysta przyjemność, sir.


                    Ale jak to nie macie już spaghetti?!- spytałem oburzony. - Dopiero południe.
                    Przykro mi- odpowiedziała mi pani za ladą, która wcale nie wyglądała, jakby było jej naprawdę przykro.
Jak inaczej mogę podziękować Jego Makaronowatości za mój awans w pracy? Jestem mu tak wdzięczny. Niemalże czułem wzrok Jego Sosowatych Gał na moich plecach w chwili, gdy mój przełożony zawołał mnie do swojego gabinetu, żeby przekazać mi wspaniałe nowiny. Był to wzrok pełen miłości i dumy. Tak bardzo chciałem zjednać się z Nim jeszcze bardziej spożywając spaghetti w barze mlecznym znajdującym się na parterze budynku, w którym pracuję.
                    A może przygotowałaby mi pani chociaż carbonarę?- pytam z nadzieją.
Ludzie stojący za mną w kolejce zaczynali się coraz bardziej niecierpliwić.
                    Proszę pana, nie mam już w kuchni makaronu spaghetti, czego pan nie rozumie?
Wtem z pomocą przyszedł mi facet stojący obok.
                    A sos jeszcze pani został?- spytał cicho. Jego głos był chropowaty i wyprany z emocji.
                    Został..- odparła niemiła sprzedawczyni.
                    To niech mu pani zrobi ze świderkami!
Ja i kobieta spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni. To rzeczywiście kompromis, na jaki byliśmy w stanie się zgodzić!
Chwilę później zająłem ostatni wolny stolik stawiając przed sobą talerz parującego prawie-spaghetti. Zanim jednak wbiłem plastikowy widelec w klopsa, zauważyłem, że mój wybawiciel, trzymając w rękach tacę z pierogami stoi w pobliżu, rozglądając się za wolnym miejscem.
                    Hej, możesz usiąść ze mną, kolego!- pomachałem mu przyjaźnie.
Przystał na moją propozycję. W jakiś sposób poczułem, że Wielka Makaronowatość złączył swym Kluskowym Odnóżem nasze losy.
                    Fajna marynarka- rzuciłem, żeby przedłużyć rozmowę.
                    Dzięki- odpowiedział.
                    Ale od razu widać, że nie ubierasz się tak na co dzień- rzuciłem z uśmiechem.
Jego twarz przybrała przez moment wyraz zaskoczenia i gniewu, a prawa ręka drgnęła nieznacznie. Wystarczyło to jednak, żeby pieróg, który właśnie wędrował do jego ust, wylądował mu z plaśnięciem na kolanie. Przez moment patrzyliśmy na niego w milczeniu.
                    Co przez to rozumiesz?- spytał ze spokojem.
                    Marynarkę zapina się tylko na górny guzik. Wiem, bo kumple się ze mnie śmiali z tego powodu, jak byłem na mojej pierwszej konferencji. Potem specjalnie zwracałem na to uwagę i rzeczywiście, ten dolny ludzie zawsze noszą rozpięty. Tak jest modniej, czy coś..
Po moich wyjaśnieniach nieco się rozluźnił. Nawet uśmiechnął się jednym kącikiem.
                    Trafiłeś w dziesiątkę. Nie cierpię eleganckich ubrań.
                    Co w takim razie tu robisz? W biurowcu pełnym korpo?
                    Miałem dzisiaj rozmowę o pracę- rzucił lekkim tonem.- Słuchaj- zaczął. Coś wyraźnie nie dawało mu spokoju.- Czemu tak bardzo zależało ci na tym spaghetti?
Wstrzymałem oddech. Ten, Który Nie Ma Początku Ani Końca, Ma Za To Bardzo Poplątane Wnętrze chyba rzeczywiście postanowił nas zetknąć swoimi Makaronowatymi Odnóżami. Czyżbym miał przed sobą wyznawcę tej samej religii?
                    To dlatego, że jestem pastafarianinem!- wyjaśniłem z radością.
                    Rastafarianinem? - spytał, zmarszczywszy brwi.
                    Nie, nie. PASTA. Pastafarianinem. No wiesz, Latający Potwór Spaghetti, te klimaty- tłumaczyłem, choć mój entuzjazm powoli opadał.
                    Nie kumam- podsumował on rozwiewając moje nadzieje. Nagle przypomniało mu się o pierogu, którego przeze mnie upuścił. Jakby nie zdając sobie sprawy z tłustej plamy, która otaczała jego kolano, nadział go ponownie na widelec i wpakował sobie do ust.- Muchę ichć- rzucił z pełnymi ustami i ruszył w kierunku wyjścia.
Zrobiło mi się przykro. Może niepotrzebnie tak nagle się przed nim otworzyłem. Nigdy nie lubiłem tracić przypadkowo poznanych znajomości.
                    Zaczekaj!- krzyknąłem więc za nim.
Mój głos sięgnął go w chwili, w której otwierał drzwi. Spojrzał na mnie przelotnie, kiwając mi głową na pożegnanie i wyszedł.
                    Zaczekaj, zapomniałeś swojej walizki!- dokończyłem zdanie, lecz na próżno.


                    Kurwa, kurwa, kurwa- cedził przez zęby wychodząc szybkim krokiem z hotelu, w którym się zatrzymał. Jak mógł o niej zapomnieć?!
Opuścił swój hotel pod wpływem impulsu. Zamierzał natychmiast wrócić do tamtego baru, licząc na to, że dziwak do którego się przysiadł niczego nie zauważył i walizka wciąż czeka ukryta pod stołem. Kiedy zrobiłem się taki naiwny? Zapytał sam siebie nie zmieniając kierunku marszu. Jeżeli została już otworzona i ktoś rozpozna go jako właściciela będzie po wszystkim.
Z drugiej strony, naprawdę potrzebował tej gotówki. Na drugą połowę zapłaty też nie będzie co liczyć w takich okolicznościach...
Ech.
Wszedł powoli do biurowca. O tej godzinie większość pracowników kończyła pracę, przy wyjściu panowało zamieszanie. Liczył na to, że ukryje się wśród korposzczurów wracających do swoich nor.
                    Hej ty!- usłyszał za plecami. Zanim zdążył się zorientować co robi, jego pięść zastygła centymetr przed zdziwioną twarzą człowieka, który go wołał. To był on! Rastafarianin, czy jak mu tam było. Stał spokojnie i przyglądał się jego pięści z pewnym zaciekawieniem, jakby nie zdawał sobie sprawy, że zaledwie ułamki sekund dzieliły jego nos od zostania krwawą miazgą.
                    Cześć- przywitał się niemrawo. - Nie widziałeś może..
                    Szukasz swojego bagażu? Nic się nie martw- rozciągnął usta w uśmiechu on.- Przechowałem go dla ciebie. Zawsze uważałem, że my, pastafarianie powinniśmy trzymać się razem. Wiedziałem, że jeszcze się kiedyś spotkamy, w końcu mówiłeś, że zaczynasz tu pracę. A tu proszę! Jeszcze tego samego dnia, niech będzie chwała Jego Makaronowatości, wpadamy na siebie. Chodź! Twój bagaż jest u mnie w biurze.
Wszystko poszło zaskakująco dobrze, myślał idąc za swoim dziwacznym nowym znajomym. Tylko jedna rzecz wciąż go zastanawiała.
                    Skąd pomysł, że też jestem wyznawcą twojej pokręconej religii?
                    Ha! Znowu próbujesz mnie oszukać? Poprzednim razem ci się udało. Naprawdę uwierzyłem, że nie masz pojęcia o czym mówię. Dobry jesteś! Ale już mnie nie zmylisz.  Jego Sosowate Gały ujawnił mi prawdę o tobie.
                    Prawdę?- Zmarszczył nieprzyjemnie brwi.
                    Tak, bo widzisz- zaczął tłumaczyć jego rozmówca, macając się jednocześnie po kieszeniach w poszukiwaniu czegoś.- Wracałem po przerwie do pracy z twoim bagażem w ręku. On wyglądał na solidnie zamknięty, więc do głowy mi nie przyszło, żeby sprawdzać.- W końcu znalazł to, czego szukał. Z ostatniej sprawdzanej kieszeni wyciągnął pęk kluczy, zatrzymał się przed drzwiami, upuścił klucze, schylił się, żeby je podnieść, rąbnął głową w klamkę, wstał i przekręcił zamek.- No i akurat tuż przed moim biurkiem otworzył mi się na oścież, przez przypadek, a wiesz, teraz jest tak gorąco, że u wszystkich działają te elektryczne wiatraki, hehe. No i rzuciłem się do zbierania jego.. Jego zawartości. Bo wszystko nagle zaczęło fruwać. I jak chowałem te pieniądze z powrotem (Nic się nie martw, wszystko pozbierałem, co to banknotu) to mi się rzuciło w oczy zdjęcie Pastara! Po cóż by ci było, gdybyś nie był pastafarianinem? O, proszę już jesteśmy!
Otworzył drzwi, za którymi mieściło się duże pomieszczenie wypełnione po sufit biurkami, komputerami, regałami i biurowymi akcesoriami różnej maści. Nie było w nim żywego ducha, za to wszędzie walały się pieniądze.
Mężczyzna w marynarce wziął głęboki wdech. Spojrzał na mężczyznę, który zaczął je gorączkowo zbierać i mamrotać coś o tym, że zapomniał wyłączyć wiatrak. W pierwszej chwili miał ochotę go zamordować. Potem jednak przyjrzał mu się z fascynacją. Jak można być tak głupim, żeby zostawić otwartą na oścież walizkę z pieniędzmi tuż obok działającego wiatraka i wyjść do domu? Zbliżył się do niej. Na wierzchu rzeczywiście znajdowało się zdjęcie. Zdjęcie celu do likwidacji. Jeszcze go nie widział. Przedstawiało młodego chłopaka w durszlaku na głowie i z koralami z makaronu na szyi.
Wyglądał znajomo.
Ten chłopak właśnie skakał po biurze i zbierał pieniądze, którymi ktoś opłacił jego śmierć. Kamienne serce Albatrosa 7 drgnęło.
                    No, mam już wszystkie. Znowu. Proszę, zamknij swój bagaż, żeby nie wyleciały po raz trzeci. Ja nie poradziłem sobie z tą klamrą. Haha, widzisz? O tym zdjęciu mówiłem. Tak, to ja jestem tym pastarem. Coś tak czułem, że nasze spotkanie nie było przypadkowe. Pewnie chciałeś mnie sprawdzić, czy w życiu prywatnym też żyję w zgodzie z naukami Jego Nieskończonego Poplątania. Mam nadzieję, że cię nie zawiodłem.


Człowiek dzięki, któremu zjadłem dzisiaj swoje spaghetti i który ku mojej radości okazał się jednym z moich wiernych, dokładnie zamknął swoją walizkę i patrzył na mnie z roztargnieniem. To była nowość. Wcześniej był czujny i nieprzenikniony. Teraz wyglądał jakby bardzo intensywnie myślał. Uśmiechnąłem się do niego. Czułem, że Latający Potwór Spaghetti chciał, żebyśmy się spotkali. Ja dzięki niemu uświadomiłem sobie, że istotą pastafarianizmu nie jest jedzenie spaghetti z kanonicznymi kluskami. Spaghetti ze świderkami jest tak samo święte. Najważniejsze jest jedzenie go w towarzystwie wartościowych osób.
Cóż, mam nadzieję, że jego życie też trochę się zmieniło z powodu naszego spotkania.
Nie spotkaliśmy się już nigdy więcej, ale tydzień później na konto naszego kościoła wpłynęła astronomiczna darowizna. Podejrzewam, że ktoś musiał maczać w tym Swe Makaronowate Odnóża..


niedziela, 26 stycznia 2020

MOTYW XLVIII - ZAPOWIEDŹ

Taka piękna wiosna w tym styczniu, że aż chce się żyć i działać. Dlatego zachęcamy do chwycenia za pióra i dołączeniu do zabawy.

Wysyłamy opowiadanie, dowolnej treści i objętości,
Na adres opowiadaniezmotywem@gmail.com,
Do 09.02.20, 23:59,
Z motywem: SPAGHETTI

wtorek, 14 stycznia 2020

MOTYW XLVII - JEMIOŁA

Święta, święta i już po.


Autor: KRASNOLUD

Nigdy nie skręcał jonitów, ale napatrzył się jak inni to robią. Efekt był dość nieporadny, ale blant się nie rozsypywał, więc uznał, że to wystarczy. Nastawił muzykę, usiadł skrzyżnie na podłodze i zapalił.
Nic się nie wydarzyło.
Wypalił całość i wpatrywał się tępo we wzory na dywanie. Domyślał się, że może chwilę potrwać, zanim go weźmie. Czas mijał. Za oknem strzelił gaźnik przejeżdżającego samochodu. Wzory wirowały. Poczuł pod czaszką miękką podłogę. Patrzył w sufit, już nie biały, lecz granatowy jak niebo i jak ono pusty i zimny. Wirowały na nim, wiły się i kotłowały wzory z dywanu, rozpełzając jak węże, znacząc śladami cały nieboskłon, barwiąc go czerwonymi smugami, aż stał się tylko karmazynem. Firmament przeciął sznur żurawi, zostawiając go pękniętym.

Gdy tylko przekroczył próg, owionął go niesamowity zapach, fantastyczny konglomerat wydzielany przez wszystkie rośliny naraz. Pokój był niewielki i zagracony, po prawej stronie zauważył drzwi, przez których szybę sączyło się nieziemskie, niebieskie światło.
– Nie siadaj. Mam tu przygotowane coś specjalnie dla ciebie.
Michał wzdrygnął się. Mariusz mówił, że tak właśnie będzie, że wszystko od razu będzie gotowe, jednak zaniepokoiło go to jeszcze bardziej. Mimo zapewnień kumpla, że to dobry towar i ręczy za niego, wpadał w coraz większy popłoch.
– Ja chciałem… czy to jest…
– To jest dokładnie to, czego potrzebujesz. Proponuję to wypalić, bo wtedy zadziała lepiej, ale jeśli chcesz możesz i upiec z tym ciasteczka. W każdym razie, będzie pan zadowolony.
Ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy, gdy mówił te słowa.
– Ile płacę?
– Jak dla ciebie… – Tu chłopak w końcu zawahał się. – Jak dla ciebie 30.
Michał wydobył z kieszeni banknoty, schował woreczek strunowy i czym prędzej wrócił do domu.

Płatki śniegu w swojej cudownej symetrii wirują w szalonym tańcu, targane wściekłym wiatrem, nie mogąc osiąść nigdzie na dłużej. Dookoła złamane gałęzie niewinnych drzew kaleczą nieruchomą w końcu pustkę, zadają ból zastygłemu powietrzu. W oddali dźwięk plastikowych konch głosi nieszczere zwycięstwo, udawaną radość i karnawał. Lodowe piękno zamarzniętych krajobrazów z wzajemnością ignoruje ludzi, którzy przetaczają się przez odległe miasta, pełni zgiełku i łomotu. Być może kiedyś zwrócą swe stężałe oczy na to, co dzieje się na dalekim pustkowiu, a co jest tylko sygnałem końca, ostatnią nutą wybrzmiałej już kantaty, na razie jednak tylko Michał widzi pojedyncze krople, które spadają na ziemię. Początek lamentu nad ludzkością. Tylko jemu nad głową przepływa karmazyn nieboskłonu, w próżnej próbie przetrwania w hibernacyjnym mrozie.
Niebo, rozerwane na pół, krwawi śniegiem.

Dzwonek zadźwięczał prozaicznym ding-dong. Nie tego oczekiwał. Po dość barwnych opisach Mariusza spodziewał się raczej wycia wilków, nie tej zwyczajności. Nie normalnych paździerzowych drzwi. Gdy jednak właściciel mu otworzył, wszystkim jego oczekiwaniom stało się zadość. W progu stał wychudzony chłopak z kilkudniowym zarostem, w białawej szacie, przewiązanej w pasie parciejącym sznurkiem. Jego długie, brązowe włosy opadały na ramiona pozlepianymi strąkami. Wyglądał jak druid. Albo Jezus.
Za nim, na każdej płaskiej przestrzeni mieszkania, stały doniczki z różnymi roślinami, z których Michał rozpoznał bazylię, miętę i marihuanę. Bazylię i miętę znał z lidla, marihuanę… skądinąd.
– Dzień dobry. Chciałem kupić…
– Wiem, co chciałeś kupić, mam coś właśnie dla ciebie. Ale nie rozmawiajmy tutaj, chodź do środka.

Wszystko w rozpadzie w odśrodkowym wirze. Na ziemię wciąż sypią się prochy nieba, padając z niezasklepionej rany świata. Trzask mrozu, trzask płomieni. Zimne powietrze, smolny swąd znad czarnych lasów, gryzie w płuca i nos. Popłoch, panika, paskudne przerażenie. Innana schodzi do królestwa swej siostry, Hades porywa niewinną Korę, ślepy Hödur nieświadomie przebija brata strzałą z jemioły. Skowyt i jęk świata. Mała dziewczynka z gwiazdą na czole sypie czarny proch w rzeki. Strumienie od tego wrą i mrą ryby. Niebo roni koraliki gwiazd, które nawleczone na konopny sznur pętają nogi pociągowych koni, gdy wtem czwórka z nich zrywa się do cwału, kopytami orząc spieczoną ziemię. Potężne grzyby rosną wzwyż, plując zarodnikami w jękliwe powietrze. Niepohamowany, chciwy rozrost  martwiczych tkanek, rozlewających się po ostatnich bastionach życia.

Zapiał trzeci kur i wybił trzeci dzwon.

Michał jechał windą na siódme piętro mrówkowca, w spoconej dłoni trzymając kartkę z adresem. Lustro na ścianie odbijało jego bladą twarz.

Spokój. Wreszcie spokój.


Autor: KAWKA
Tytuł: MAGIA ŚWIĄT

Uwaga, ze względu na dostosowywanie naszych treści dla młodszych czytelników, większość wulgaryzmów została w poniższym opowiadaniu zastąpiona losowymi słowami.
Przyjemnej lektury!

- Kacper, próbowałeś już pierogów cioci Hani?
Ocknął się nagle z zamyślenia. Z roku na rok było z nim coraz gorzej. Pamiętał jak przez mgłę, że kiedy był dzieckiem, Boże Narodzenie sprawiało mu radość. Obecnie przypisywał jednak ten fakt wyłącznie temu, że wtedy bardziej cieszyły go prezenty. Teraz był dorosły i Święta kojarzyły mu się z przykrą koniecznością prowadzenia rozmów z dalszą częścią rodziny. A, i z karpiem. Z rybą do której pałał szczególną nienawiścią ze względu na przerażającą ilość śmiercionośnych ości, które trzeba było pracowicie wydłubywać, żeby nie spędzić reszty Wigilii w ambulansie.
- Kacper, nałóż sobie jeszcze karpia.
Ok, właściwie ambulans jest kuszącą opcją.
Już od dłuższego czasu siedział w milczeniu i wpatrywał się w swój pusty kieliszek. Stał on przed nim w sposób wymowny i oskarżycielski, niczym piętno. To w końcu od niego rozpoczęła się ta nieszczęsna wymiana zdań, która zakończyła się kłótnią. Większość gości wróciła już po niej do beztroskich rozmów, on jednak wciąż czuł na sobie karcący wzrok co po niektórych. Nic w tym zresztą dziwnego, był w końcu Tym, Który Nakrzyczał Na Własną Matkę W Dniu Wigilii.
- Kacper, zanim się napiłeś mogłeś zapytać dziadków, czy mają jak wrócić do domu! Może trzeba będzie ich odwieźć. Jesteś już starym koniem, a wciąż muszę ci zwracać uwagę na takie rzeczy?- powiedziała ona. Głośno. Tak żeby cały stół usłyszał, oczywiście.
- Gdyby chcieli, żebym ich odwiózł, powinni powiedzieć mi o tym na początku kolacji, nie uważasz?- powiedział on.
- Marysiu, przecież to żaden kłopot. Zabierzemy się z Tomkiem- powiedzieli dziadkowie.
I na tym ta rozmowa powinna się zakończyć.
- Nie brońcie go. Leń z niego i pijus. Nie po to płaciłam za jego prawo jazdy (A swoją drogą, zdał dopiero za piątym razem), żeby pił sobie w najlepsze żubróweczkę. Poza tym, musi się w końcu nauczyć kultury osobistej, prawda Kacper?
Mamo, dlaczego tak powiedziałaś? Pomyślał. To nie ja rozpocząłem kłótnię, ja po prostu jako pierwszy podniosłem głos. Dlaczego więc tylko ja zostałem potępiony?
- Mamo. Mam dwadzieścia trzy lata. Szuru-buru szask-prask. Przestań traktować mnie, jakbym miał dziesięć. Poza tym, udli-dudli nie byłabyś sobą, jakbyś nie zwróciła mi na coś uwagi przy całej rodzinie, prawda? W tym roku już naprawdę nie miałaś ku temu żadnego powodu. Buzia-juzia. Burk.
A, jeszcze dodał coś w stylu: Jesteś jak jemioła, wysysasz radość z mojego życia, jak jemioła wysysa sole mineralne z drzewa. 
Zabrzmiało to nieco bardziej poetycko, niż chciał, ale rozbawił w ten sposób wujka Józka, co zostało potraktowane jak okoliczności łagodzące.
Ani się zorientował, jak jego kieliszek na nowo napełniono naleweczką.
Kacper westchnął. Wesołych świąt, szuru-buru!

Gdy ostatni goście nareszcie wyszli (A musicie wiedzieć, że Tomkom rozładował się akumulator, co wywołało triumfujące chrząknięcie jego matki, a także spowodowało, że finalnie wyszli oni bardzo późno) Kacper został oddelegowany do znoszenia do kuchni brudnych naczyń. Kursom w te i z powrotem chłopaka, towarzyszyło kręcenie się pod nogami niewielkiego psiaka.
- Co tam, Bąbel?- Zagadnął Kacper i choć tego nie słyszał, zegar w drugim pokoju wybijał właśnie północ.
- Skoro już pytasz, naprawdę mógłbyś mi dać te resztki z talerza. Widziałem, jak je zgarniasz do kosza! Co za marnotrawstwo jedzenia, nie podoba mi się to, Kacper.
Kacper czuł jak powoli wzbiera w nim złość. Nawet własny pies będzie go dzisiaj pouczał, jak ma żyć?
- Bąbel na litość, to była kapusta i grzyby. Grzyby są ciężkostrawne, wiedziałeś? Ich komórki są otoczone ścianą z chityny. Mogłyby ci zaszkodzić, czy coś.
- Druga sprawa, Kacper- kontynuował niezbyt przekonany Bąbel.- Widziałem, co zrobiłeś. Kupiłeś wczoraj fajerwerki. Jeżeli je odpalisz w Sylwestra przysięgam, że nasikam ci do butów. I to do tych nowych, rozumiesz?
- Bąbel- odparł matowym głosem Kacper.- Piesku, są święta Bożego Narodzenia, a ty mi grozisz? Mnie? A kto cię wziął ze schroniska, chociaż moja siostra chciała Yorka? Kto w sobotę przez przypadek upuścił kotleta pod stół, tak, żeby mama nie widziała jak jesz? No kto pieseczku?
- Dobra, niech ci będzie. Ten schabowy odkupił twoje winy- uznał Bąbel. - A teraz wybacz, ale muszę już iść. Co roku spotykamy się na skwerze z innymi psami, żeby sobie tak po ludzku na was ponarzekać. No i Pimpuś zawsze opowiada świetne dowcipy.
Zrobiło mu się trochę przykro, że nawet dla Bąbla nie jest odpowiednim partnerem do rozmowy.
- Rozumiem.. To leć, baw się dobrze. A ten.. Powtórzysz mi w przyszłym roku, kilka z tych dowcipów? Dawno żadnego nie słyszałem..
- No co ty. Nie powinniśmy ze sobą rozmawiać w Wigilię. To przynosi wam pecha, nie wiedziałeś?- Spojrzał na Kacpra ze zdziwieniem, po czym jakby coś sobie nagle uświadomił. - Szlak.
- Dobra Kacper, naprawdę muszę się zbierać. Pogaś wszystkie świeczki. Uważaj pod nogi. Nic nie jedz. I uważaj na Jemioła. Zdenerwowałeś go tą uwagą o jemiołach wysysających radość z życia, wiesz? Sayonara!
Przez chwilę stał z głupią miną. Czy ja naprawdę gadałem z psem? Zastanowił się. Już miał przypisywać winę domowej roboty nalewkom wujka, kiedy jego wzrok przykuła kulka jemioły dyndająca z żyrandola. Zaczęła się ruszać. Najpierw nieznacznie, po chwili rozsuwając cienkie gałązki i ukazując zieloną buzię i czarne zawzięte oczka. Stworek zeskoczył z gracją na stół, po czym wykrzyczał coś do Kacpra piskliwym głosikiem i czmychnął pod choinkę.
- Tego już za wiele- mruknął Kacper i podszedł bliżej.
Jemioł wynurzył się spod gałęzi i rzucił w niego bombką. Oczywiście potłukła się, pękając na milion małych kawałeczków.
- Kacper, co ty tam robisz?- Zapytał głos matki dobiegający z kuchni.
- Nic, mamo!- Odkrzyknął Kacper, lecz skłamał. Był właśnie w trakcie czołgania się pod choinką w poszukiwaniu najbardziej złośliwej gałązki jemioły, jaką w życiu spotkał. Parł do przodu, młócąc na oślep rękami, kłuty choinkowymi igłami. Jemioł zwinnie mu uskakiwał i dźgał go od czasu do czasu szklanym soplem, irytując go coraz bardziej.
- Uru-buru- cedził przez zęby Kacper, lecz gdy wbiła mu się w kolano szyszka, nareszcie przystanął i rozejrzał się dookoła. Coś tu nie grało. Już dawno powinien znaleźć się poza zasięgiem kłujących gałęzi. Poza tym, nie rozpoznawał otaczających go bombek, choć sam wszystkie wieszał zaledwie dzisiaj rano.
Z dużym trudem udało mu się podnieść i wyprostować, choć widok, jaki ukazał się jego oczom sprawił, że ponownie ugięły się pod nim kolana. Znajdował się w lesie choinek. Rosły jedna przy drugiej, każda wystrojona w łańcuchy, wszelkiego rodzaju ozdoby i lampki. Stał przez chwilę z rozdziawioną gębą i podziwiał to osobliwe miejsce. Nigdzie natomiast nie było śladu Jemioła, który mógłby się z niego w tej chwili bezlitośnie nabijać.
Przez parę minut przeciskał się niezgrabnie między choinkami, tłukąc od czasu do czasu bombki i słysząc jak chrupią mu pod podeszwami butów. Wtem, uświadomił sobie, że podobne chrupanie dochodzi z naprzeciwka, a jego oczom ukazał się ubrany w srebrny kaftan mężczyzna.
- O witaj dziwnie ubrany chłopcze- zagadnął nieznajomy.- Nie widziałeś może na niebie takiej dużej, świecącej.. Eee oblodzonej skały pędzącej przez kosmos?- Spytał z nadzieją.
Kacper pokręcił przecząco głową.
- Ech, no właśnie, właśnie. Pochmurno dzisiaj, nieprawdaż?
Przez chwilę stali w krępującym milczeniu. Ciszę ponownie przerwał dziwny mężczyzna.
- A co ciebie sprowadza w te strony? Kim jesteś?
- Jestem Kacper- odparł Kacper z prostotą.- Chciałem złapać Jemioła, ale wygląda na to, że to on złapał mnie. W jakąś świąteczną pułapkę.
- Co za zbieg okoliczności!- Ucieszył się jego rozmówca.- Ja też jestem Kacper. Jemioł, powiadasz? Kojarzę te upierdliwe małe nicponie, a jakże! Przykro mi to mówić, ale raz zgubiony Jemioł, zwłaszcza w miejscu takim jak to, może nie być łatwy do odnalezienia. Z resztą, czekaj! Może moi towarzysze coś wymyślą, niech udowodnią, że zasługują na miano mędrców! Melchior, Baltazar!Gałęzie za jego plecami gwałtownie się poruszyły i oczom Kacpra ukazali się pozostali.
- Zaraza z tymi łańcuchami- zaklął Baltazar wyplątując nogi z błyszczących foliowych sznurów.
- Do tego z roku na rok coraz więcej plastiku, a coraz mniej prawdziwego jedzenia.- Dorzucił z pełnymi ustami Melchior wrzucając do ust zerwanego z pobliskiej choinki cukierka.
- Skoro jesteśmy już w komplecie- ucieszył się Kacper.- Powiedz nam, mój drogi imienniku, jak możemy ci pomóc?
- Cóż..- zaczął Kacper.- Właściwie chciałbym już wrócić do domu. Matka znowu zacznie na mnie krzyczeć, że przerwałem w połowie znoszenie talerzy do kuchni.
- Już rozumiem- mruknął Melchior.- Chłopak przeszedł przez Portal Mikołaja.
Portal Mikołaja? Robi się coraz dziwniej, pomyślał Kacper.
- Żeby wrócić, skąd przyszedłeś, musisz znaleźć swoją choinkę.- wyjaśnił wysoki, czarnoskóry mędrzec.
Kacper rozejrzał się dookoła po bezkresnym iglastym lesie rozświetlonym miriadami lampek choinkowych. Przyłożył do ust niewidzialnego papierosa, udał, że się zaciąga i głośno wypuścił powietrze.
- Szukanie może trochę potrwać. Istnieje na to może jakiś sposób?
Melchior wzruszył ramionami.
- Nie znam się na tym. Poszukaj jakiegoś Mikołaja.
- Hmm. Tak zrobię. Dziękuję.- odparł niezbyt pocieszony Kacper
- Nie ma sprawy.- uśmiechnął się Melchior.- Należy się pięćdziesiąt srebrników.

Trzej dziwaczni podróżni odeszli w swoją stronę, a Kacper znowu został sam pośród świątecznych drzewek. Tym, co się dla niego zmieniło, był fakt, że teraz zamiast Jemioła szukał Mikołaja i był uboższy o parę monet, które wygrzebał z dna kieszeni. Błądził przez dobry kwadrans, kiedy wyszedł na coś w rodzaju polany. Zobaczył na jej skraju niewyraźną sylwetkę i niewiele myśląc ruszył w jej kierunku.
- Przepraszam. Hej! Przepraszam! Nie widziałeś może Miko..- zaczął Kacper. Cień do którego podszedł nagle wyprostował się ukazując ogromne rozmiary i krzaczaste poroże. Następnie odwrócił się gwałtownie i skoczył na niego z przerażającym rykiem.
- Padnij! - Dał się słyszeć czyjś głos.
Kacper natychmiast przytulił się do gruntu, a rogaty potwór wylądował w miejscu, w którym przed chwilą stał. Długie pazury rozorały ziemię. Przez mrożącą krew w żyłach chwilę Kacper poczuł oddech wydobywający się spomiędzy kłów, a przed oczami mignął mu czerwony nos i pysk przypominający renifera. Stworzenie ponownie zawyło kiedy w jego korpus wbiły się ze świstem trzy strzały jedna po drugiej.
- Uciekaj!- padła druga komenda, choć Kacper zaczął uciekać na chwilę przedtem. Schował się pod choinką hojnie obsypaną bombkami i obserwował jak stwór cofa się pod gradem strzał prosto w rozwieszoną siatkę splecioną z kabli lampek. Gdy tylko się w nią zaplątał jakaś postać w pelerynie wynurzyła się z lasu i obwiązała go dokładnie przedłużaczem.
- Możesz już wyjść- usłyszał z bliska. Ktoś bezszelestnie zakradł się do drzewa będącego jego schronieniem i rozsunął gałęzie, żeby go zobaczyć. Gdy Kacper niezgrabnie wygrzebał się na wolność stanęła przed nim dziewczyna mniej więcej w jego wieku. Miała białe włosy, na plecach kołczan ze strzałami, a w ręku łuk.
- Dziękuję- wymamrotał zdezorientowany.
- To my dziękujemy- uśmiechnęła się ona.- Byłeś idealną przynętą dla Rudolfa.
Kacper spojrzał na skrępowanego potwora. Na jego czerwony świecący nos.
- Myślałem, że Rudolf jest reniferem- odparł ze zdziwieniem.
- Głupek z ciebie- rzucił chłopak w pelerynie, kończąc swoją robotę.- Nie ma czegoś takiego jak renifer z czerwonym nosem. Chyba, że mutant.
- To co to jest?- Spytał Kacper.
Chłopak wstał i spojrzał mu w oczy.
- Wendigo.
Kacper pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Chcecie mi powiedzieć, że te przyjemne historie o małym reniferze są nieprawdziwe, ale potwory z creepypasty już tak? To niesprawiedliwe.
- Może i tak- uśmiechnął się chłopak.- ale potrzeba piekielnie dużo reniferów do jednego zaprzęgu..
- ..albo jednego wendigo- dokończyła dziewczyna.
Kacper spojrzał na nich krytycznie. Obydwoje mieli białe włosy i czerwone ubrania.
- Kim jesteście?
Dziewczyna wyciągnęła rękę w jego stronę i przedstawiła się.
- Jestem Nikola. A to Klaus.
- Czy to znaczy, że jest więcej niż jeden Święty Mikołaj?
- Pewnie, że tek- odparła ze śmiechem. Wiesz, ile dzieci czekało dzisiaj na prezenty?
Kacper zastanowił się przez chwilę. Na świecie żyje 7,8 miliarda ludzi, z czego 26% nie skończyło piętnastu lat.
- Dwa miliardy?- spytał ze zgrozą.
Klaus pokiwał głową.
- Już rozumiem, po co wam te portale. Wrzucacie prezenty bezpośrednio pod choinki. Nie bawicie się już we wchodzenie do domów przez komin, prawda?
Nikola przytaknęła.
- Inaczej ludzie mieszkający w blokach byliby pokrzywdzeni. Swoją drogą, co tu robisz? Chcesz złożyć zażalenie na prezent?
Kacper pokrótce streścił im swoje dzisiejsze przygody. Mikołaje oświadczyli mu jednak, że jego choinki prawdopodobnie odnaleźć się już nie da.
Słysząc złe wieści westchnął i zastanowił się nad swoją sytuację.
Uwolniłem się od matki, uświadomił sobie ze zdziwieniem. I już nigdy nie będę musiał jeść karpia. W sumie tu wcale nie jest tak źle, pomyślał i już miał zamiar prosić Nikolę, żeby opowiedziała mu nieco więcej o tym dziwnym, świątecznym świecie, kiedy niebo zaczęły rozjaśniać migoczące kule fajerwerków, Klaus i Nikola popatrzyli na niego ze zdziwieniem.
- Fajerwerki- wyszeptał Kacper.- To moje turururu fajerwerki!

Jechali we dwójkę na reniferze. Nikola zgodziła się go podrzucić w miejsce, z którego były puszczane. W przerwach między wybuchami słyszeli coraz głośniejsze ujadanie psów. Gdy byli już prawie na miejscu, zatrzymali się i ostatni odcinek pokonali pieszo. Kacper dałby w tamtej chwili głowę uciąć, że brzmienie tego szczekania jest mu znajome. W końcu wielokrotnie budziło go rano, kiedy Bąbel obwieszczał światu swoją konieczność udania się na dwór.
- Bąbel- zawołał głośno. Po paru chwilach pocisk w kształcie Bąbla wpadł prosto na niego i zaczął go lizać po rękach.
- Kacper! Jemioł mnie znalazł i wszystko mi opowiedział. Powiedział, że chciał cię tylko trochę przegonić w te i z powrotem po Świątecznym Wymiarze, ale nagle stracił cię z oczu i zgubiłeś mu się na dobre, więc zwołałem kumpli i przyszliśmy cię uratować.
Nagle spomiędzy drzew wypadła zgraja psów. Niektóre trzymały w zębach nie odpalone fajerwerki.
- Piesku, jesteś genialny!- ucieszył się Kacper, ale jedna rzecz nie dawała mu spokoju.- Przecież nie macie przeciwstawnych kciuków, jak wam się to udało?
- Magia świąt- odparł spaniel.
- Jeżeli wszystko dobrze się skończyło, będę lecieć.- powiedziała Nikola.- Wesołych świąt, Kacper!
- Tak. Wesołych, Nikola.- rzucił Kacper patrząc jak znika wśród choinek.
Ostatni raz gramoląc się przez gałęzie, Kacper uświadomił sobie, jak wielu pytań nie zadał.
Może to i lepiej, pomyślał stając na środku salonu własnego domu.
- Wiesz Bąbel- zagadnął psiaka, gdy już wypuścił z domu resztę szczekającej zgrai.- Ten, który powiedział, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, miał świętą rację.
- Cieszę się.
- Obiecuję ci, że już nigdy nie kupię fajerwerków. I dostaniesz każdą resztkę jedzenia, o jakiej tylko zamarzysz.
- Myślę, że to uczciwa zapłata- zgodził się Bąbel.
- Kacper!
- O-oł- dodał, po czym profilaktycznie schował się pod krzesło.
Kacper przełknął ślinę.
- Tak, mamo?
- Jak ty wyglądasz?! Całe twoje ubranie jest podarte!
- Wiem, mamo.
- I gdzieś ty się podziewał? Już miałam wzywać poli...
- Kocham cię, mamo- powiedział Kacper.
- Och- powiedziała mama.
- Hau- powiedział Bąbel.