Złowrogie siły stojące za motywami w końcu się ujawniły. Udało nam się je schwytać byście wszyscy mogli je zobaczyć.
Autor: ŁUCZNICZKA
Tytuł: Dobrze jej w różu
Elena ocknęła się, czując zapch krwi i rozkładających się
ciał. Leżała w kałuży błota, które zdecydowanie nie było tylko mieszaniną ziemi
i wody. Zaklęła szpetnie jak przystało na wiedźmę i podniosła się z trudem.
Aż po horyzont równina usłana była trupami wojowników,
magów, zwyczajnych żołnierzy i koni. Nigdzie nie było widać uzdrowicieli, czy
chociażby zdziczałych psów. Porozrywane proporce powiewały na wietrze, a słońce
właśnie zabarwiło chmury na żółto i pomarańczowo. Nadchodziła noc.
Wszystko spowijała nienaturalna cisza. Powietrza nie
przecinały jęki rannych. Do jej uszu nie docierało nawet krakanie kruków –
czarnych wysłanników śmierci.
Spojrzała w górę, z zaskoczeniem stwierdziła, że nad równiną
latają różowe ptaki.
Zamrugała. Jednak nic to nie zmieniło. Nad jej głową
nadal krążyło stadko flamingów.
– Chyba musiałam naprawdę mocno oberwać – mruknęła.
–
Zupełnie się z
tobą zgadzam – odpowiedział jej miękki głos.
Elena odwróciła się i zobaczyła niezbyt wysoką kobietę w
amarantowej sukni z czarnym gorsetem, mocno opinającym jej i tak już zbyt
patykowatą sylwetkę. Jej bladą twarz przysłaniała ciemna woalka, nie pozwalając
dojrzeć oczu.
Nie przypominała żadnej ze znanych jej czarodziejek. A z
pewnością musiała parać się magią, gdyż otaczała ją bardzo silna aura. Elena zadziałał
instynktownie, rzuciła pierwsze zaklęcie jakie przyszło jej do głowy. Jednak
nic się nie stało. Wiedźma otworzyła wszystkie swoje zmysły na energię, gdy
zorientowała się, że nie
może jej sięgnąć.
Przerażenie musiało odbić się na jej twarzy, zanim
zdołała ukryć je przed nieznajomą.
– Z tego i tak nic nie będzie – rzekła spokojnie.
–
To ty za tym
stoisz! – wrzasnęła.
Kobieta musiała rzucić na nią klątwę. Nic innego nie
zdołałoby odgrodzić ją od magii.
–
To zależy jak na
to spojrzeć. Osobiście uważam, że wszystko zawdzięczasz temu oto wojownikowi.
Wskazała na leżącego nieopodal trupa z włócznią utkwioną
w piersi.
Elena podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku. Zamiast
niemagicznego żołnierza, jej uwagę pochłonęło zupełnie coś innego. Katem oka
dostrzegła laskę magów. Dwumetrowy, jarzębinowy kij ze znakami runicznymi
znajdował się zaledwie dwa kroki od niej. Jeżeli coś miało ją uratować, to
właśnie to. Większość klątw działała bezpośrednio na osobę, odgradzając ją od
energii. Jeśli zaś używało się laski, to ona skupiała energię. Wiedźma
musiałaby tylko nią pokierować.
–
Twierdzisz, że
zostałam przeklęta, przez jakiegoś amagicznego rycerza?! – Może choć trochę
odwróci jej uwagę.
– O świecie, jak ja nie lubię takich przypadków … –
westchnęła kobieta w różu.
Zanim zdołała dokończyć zdanie, Elena rzuciła się w
stronę laski magów. Jednak zamiast chwycić ją w mocnym uścisku, jej palce
przeniknęły przez jarzębinowy trzon. Zesztywniała, nie mogąc uwierzyć w to, co
się właśnie stało. Wyciągnęła przed siebie ręce i zobaczyła mgłę, w kształcie własnych
dłoni. Spojrzała w dół. Cała jej postać była na wpół prześwitująca, zupełnie
jakby zamiast ciała była uformowana z dymu.
–
Co się ze mną
dzieje?
–
Naprawdę nie
wiesz? – spytała łagodnie.
–
Nie –
wykrztusiła –
walczyłam
z magiem w czerwonej randze, gdy nagle straciłam przytomność. Pamiętam ból,
który eksplodował w moim boku - powoli prawda dochodziła do wiedźmy –
czy ja …? - bała się zadać to pytanie.
Spojrzała na stojącą przed nią kobietę, szukając
potwierdzenia własnych lęków. Nieznajoma ponownie wyciągnęła rękę. Elena
spojrzała w tamtym kierunku i zobaczyła własne ciało leżące w kałuży krwi.
Przeraźliwy wrzask rozdarł powietrze. Kolana ugięły się pod
wiedźmą, która nie mogła poradzić sobie z brzemieniem rzeczywistości.
–
Nie! To nie może
być prawda!
W głębi serca wiedziała, że to w niczym nie pomoże. Nie
czuła już żadnego bólu. Przestawał istnieć dla świata. Nie mogła nic na to
poradzić. Właśnie ta bezsilność przerażała ją najbardziej.
–
Wy ludzie
jesteście naprawdę dziwni. Jedni pragną bym do nich przyszła, a kiedy już się
pojawię narzekają, że mogłam to zrobić wcześniej. Inni zaś zaklinają bym
przedłużyła im życie.
Te słowa otrząsnęły Elenę z własnych myśli. Spojrzała na
nieznajomą z niedowierzaniem.
– Ty jesteś… – zanim jednak zebrała się na odwagę by
wypowiedzieć na głos swoje przypuszczenie, kobieta rozjaśniła jej wątpliwości.
–
Śmiercią –
powiedziała głosem głuchym i zimnym.
Była w tym moc, która nie pozwoliła Elenie wątpić w jej
słowa. Jakaś przedwieczna siła biła ze stojącej przed nią postaci. Coś jednak w
tym wszystkim nie pasowało?
–
A czy nie
powinnaś… Sama nie wiem, wyglądać inaczej? – zapytała ostrożnie.
–
Sugerujesz, że
nie wiem jak powinna wyglądać? – Wyraźnie słyszała irytację.
– Oczywiście, że nie
– starała się znaleźć odpowiednie słowa – chodzi o to, że spodziewałam
się raczej zakapturzonej postaci z kosą – przyznała.
Śmierć westchnęła jakby bardzo często spotykała się z
takim stwierdzeniem. Spojrzała w górę. Elena podążyła za jej wzrokiem. Flamingi
właśnie szykowały się do lądowania. Trzepotały trochę nieporadnie skrzydłami,
by prawie wywrócić się u stóp Śmierci.
O ile w ogóle można tak powiedzieć, Elena zobaczyła nikły
uśmiech, rozjaśniający
jej oblicze.
–
Wiesz to bardzo
nudne ubierać się tak samo przez stulecia – rzekła, gładząc jednocześnie ptaki
po małych główkach.
–
Ale dlaczego
akurat róż?
–
To jeden z tych
kolorów, których jeszcze nie nosiłam – wyznała – poza tym, to także kolor moich
ptaków.
Chociaż suknia śmierci była zdecydowanie ciemniejsza od
piór, nie dało się nie zauważyć, że jedno i drugie było
po prostu w innym odcieniu różu.
Elenie nasuwało się jeszcze jedno pytanie : „czemu
flamingi?” Nie wydawało
jej się jednak
by Śmierć miała ochotę na nie
odpowiedzieć, więc zadała inne, które też cisnęło jej się na wargi.
- A skąd bierzesz suknie?
Śmierć westchnęła ponownie. Widocznie pytanie wiedźmy
musiało wydać jej się naprawdę głupie.
- Naprawdę myślisz, że nie odwiedzam krawców?
Autor: KRASNOLUD
Marta zapukała do pokoju syna i po chwili weszła do
środka. Jacek grał właśnie na komputerze ignorując cały świat, w tym stojącą w
drzwiach mamę.
- Tata wrócił i
mamy dla ciebie prezent urodzinowy.
Brak reakcji, ale przez lata przyzwyczaiła się. Chociaż
nie. Po prostu wiedziała, jak będzie. Syn nie oderwie się od tego co robi, by z
nią porozmawiać, spojrzeć na nią. Wiedziała, ale dalej ją to bolało. Nie
zrobiła nic, bo co mogłaby? W tym czasie tata Jacka przyniósł pudło i stanął za
nią.
- I co?
- Czekamy.
Na szczęście dla nich Jacek właśnie przegrał i wstał od
komputera. Podszedł do nich, ze wzrokiem wbitym w pudełko, nie podnosząc oczu.
- Mam nadzieję, że
ci się spodobają. Możesz układać na poddaszu, jak zwykle. Uważaj, ciężkie.
Jacek bez słowa wziął pudło, skinął tylko głową. Zdjął
papier i jego oczom ukazał się obrazek z flamingami na opakowaniu puzzli.
Puzzli na trzydzieści dwa tysiące kawałków.
Znów puzzle są w
woreczkach. Poszczególne części, rozdzielone. Przez moment nie chcę ich
mieszać. Po co mieszać, skoro sam za chwilę będę dzielił? Ale samemu trzeba,
całość. Od początku do końca. Muszą stać się jednym. Rozrywam foliówki. Wrzucam
do pudełka. Dobrze. Teraz krawędzie. Znaleźć wszystkie kawałki. Jest dużo
nieba, to dobrze. Niebo jest trudne, bo jednolite. Ale dobre, bo jednolite.
Spokojne, nie zaskakuje. Narożnik. Chwilę później drugi. Mama jeszcze stoi w
drzwiach. Za chwilę się znudzi. Pójdzie. Nie wchodzę w interakcję. Jest
obrazek. Mnóstwo flamingów, niebo, woda. 32256 kawałki. Każdy czeka na swoje
miejsce. Cały świat do ułożenia.
Minęło pół roku od urodzin. Jacek spędzał dużo czasu
układając puzzle, ale szły mu wyjątkowo powoli. Marta lub Albert przychodzili
na poddasze patrzyć jak posuwają się prace, ale nie pomagali. Jacek krzyczał i
płakał, gdy ktoś próbował dotykać puzzli. Nie chciał pomocy nawet w
wyszukiwaniu krawędziowych kawałków. Znacznie rzadziej siedział przy
komputerze, ale tak było zawsze gdy dostawał układanki. Cały czas poświęcał im.
Co prawda wszystkie poprzednie były dużo mniejsze, także już po tygodniu Jacek
wracał do pokoju i siedział przed komputerem czekając na kolejne pudełko. Teraz
jednak minęło już pół roku, a praca wcale nie miała się ku końcowi. Marta
podświadomie oczekiwała krzyków, płaczu i niszczenia tego, co już udało się
ułożyć. Ale nie. Zamiast tego Jacek zaczął odpowiadać na pytanie jak mu idzie.
Krótko, półsłówkami, tylko o obrazku, ale i tak była to gigantyczna poprawa.
Jak długo potrwa?
Zajmuje mi to dużo
czasu. Więcej niż poprzednio. Dużo więcej. Muszę jeść, spać. Chodzę do szkoły.
Przychodzi psycholog. Mija czas, a nadal nie ma flamingów. Jest ramka. To
znaczy że świat ma już kształt. Nie ma wypełnienia. Nie ma wnętrza. Ale nadałem
mu już granice. Jezioro na razie jest kałużą. Istnieją pojedyncze flamingi. Ale
cały obraz jest jeszcze tajemnicą. Jedyną którą mogę stworzyć.
Ale to powolny
proces. Nie tylko dlatego, że inne rzeczy przeszkadzają. Odpowiednie kawałki
się nie znajdują. Nigdy tak nie było. Znajdywały się prawie od razu. Teraz tak
nie jest. Żywe flamingi mogą uciekać. Puzzle nie powinny. Czas płynie, a
obrazek tworzy się bardzo powoli.
Mimo spędzania
większości wolnego czasu, z zadziwiająco niesłabnącym entuzjazmem, Jacek
jeszcze nie był w połowie. Uparcie jednak siedział na poddaszu i układał. Marta
często przychodziła go obserwować przy pracy, choć była to dosyć nudna
czynność. Siedzący na środku pokoju chłopiec, ze stertą puzzli w pobliżu, po
kolei przykładający kolejne kawałki.
- Obiad! – dobiegł
ich głos ojca z kuchni na dole.
Jacek wstał i razem z mamą zszedł na dół. Nauczyli go w
końcu, by schodził na posiłek i jadł go z nimi. Pomogła regularność, na ósmą do
szkoły integracyjnej, codziennie o trzeciej obiad, pan Andrzej przychodził o
czwartej i Jacek wiedział kiedy może układać puzzle, czy grać na komputerze.
Ten rytm był bardzo potrzebny, uspokajał chłopca, ale nawet rodzice odkryli, że
dobrze mieć stałe punkty w życiu.
Nie lubię być
odrywany od tego co robię. Ale lubię regularność, dlatego lubię puzzle. Wtedy
chaotyczny świat jest w ładnych, równych kawałkach. I lubię, gdy wszystko jest
na czas. Dlatego wiem, że obiad jest o 15,
a o 16 przychodzi psycholog. Niestety to znaczy, że jest mało czasu na
układanie obrazka. Im starszy jestem, tym mniej jest tego czasu. Dlatego idzie
mi to coraz wolniej. Myślałem, że rok wystarczy, a minęło półtora. I jestem
daleko. Czasem chcę wszystko to rozwalić. I z dużym trudem się powstrzymuję. Bo
bardzo, bardzo chcę zobaczyć te flamingi w wodzie. Nie te na obrazku. Te moje.
- Myślę, że
państwa syn powinien uczęszczać do normalnego gimnazjum.
Marta i Albert nie chcieli tego. Zbyt dobrze pamiętali co
się działo w pierwszym dniu przedszkola i podstawówki. Pan Andrzej przekonywał
ich jednak, że przez sześć lat Jacek dojrzał i się zmienił, a terapia pomagała.
Przekonywał na tyle skutecznie, że się zgodzili, zwłaszcza że, ku ich zdumieniu,
Jacek go poparł. Jak to się stało, nie mieli pojęcia. Zaczęli więc szukać małych
szkół, z wykształconą kadrą, żeby szok był jak najmniejszy i żeby ich syn czuł
się tam jak najlepiej. Chodzili po drzwiach otwartych, rozmawiali z uczniami. I
mieli coraz więcej obaw, na kogo trafi ich syn.
Oczywiście pierwszy dzień nie zakończył się dobrze.
Skończyło się krzykiem, płaczem i wcześniejszym wyjściem, co nie wróżyło dobrze
na przyszłość. Zdesperowani rodzice zadzwonili po pana Andrzeja. Przyjechał i
poszedł rozmawiać z Jackiem.
Znajduję puzzle bez
problemów. Odpowiednie kawałki trafiają mi do rąk. Dawno nie szło mi to tak
szybko. Zajmuję myśli, bo nie chcę myśleć o szkole. Przeraża mnie wszystko.
Nowy budynek, nowi ludzie. Nauczyciele, uczniowie. Cały czas próbują zajrzeć w
oczy. Podają ręce. Nie chcę tego, nie chcę myśleć, więc skupiam się na
puzzlach. Moje ręce układają odpowiednie kawałki, patrzę na powstającą kolonię
flamingów. Skupiam się. Stwarzam ten świat, prosty, ale wystarcza. Przychodzi
psycholog, siada obok i nic nie mówi. Siedzimy tak w ciszy przez bardzo długi
czas. Aż w końcu się odzywam.
Nie było idealnie, ale było dobrze. A to wystarczało
rodzicom. Jacek miał problemy przez pierwszy rok, żeby w ogóle z kimkolwiek
zacząć rozmawiać, ale udało mu się w końcu nawiązać nić porozumienia,
przynajmniej z pojedynczymi ludźmi. Nauczyciele wiedzieli jak najlepiej działać
w takich przypadkach i wyglądało na to, że wysłanie Jacka do normalnego
gimnazjum się opłaciło. Na zmiany, oczywiście, złożyło się dużo rzeczy, nie
tylko szkoła. Praca z psychologiem, wiedza jak postępować, czy zwyczajne
dojrzewanie pomogło. Jacek zaczął wychodzić na prostą i utrzymywać w miarę
normalne relacje. I to był gigantyczny sukces, nawet jeśli dalej mało mówił i
wolał układać puzzle.
Wiem, że moja praca
zbliża się do końca. Każdego dnia wydaje mi się, że to już dziś i za każdym
razem jeszcze nie. Dziury w obrazie się zmniejszają, ale jakby puzzle na coś
czekały. Jakbym nie mógł ich skończyć zanim czegoś nie zrobię. Oczywiście tak
nie jest. Puzzle nie są żywe i nie mogą czekać, dlatego uparcie siedzę na
poddaszu i szukam odpowiednich kawałków. Układam obraz, układam świat. Koniec
jest w zasięgu ręki. Zajęło mi to ponad pięć lat. To mnóstwo czasu, być może za
długo Byłem bardzo mały, bardzo niedojrzały wtedy. Dużo się zmieniło. Patrząc
na flamingi, całe stado flamingów stojących w wodzie uświadamiam to sobie.
Przemyka mi przez głowę, że to może być dzieło życia. Ale mam 15 lat i mnóstwo
życia przed sobą. Byłoby smutne nie osiągnąć nic więcej. Ale jeśli skończę,
mogę być dumny. I będę mógł się tym pochwalić. Może nawet pokazać, przynajmniej
wybranym osobom. No, osobie.
Autor: MŁOTEK
Tytuł: Miłość na dekagramy.
Pierwsza dziewczyna nie była tak naprawdę moją dziewczyną,
po prostu dałem jej mój ulubiony samochodzik w przedszkolu, gdy ta płakała, bo
przyjaciółka zabrała jej lalkę. Potem dużo się razem bawiliśmy. Ma na imię
Agata. Dalej się ze sobą przyjaźnimy, została chrzestną moich dzieci.
Druga dziewczyna to też raczej szybkie zauroczenie. I
wspólny polonez na balu gimnazjalnym. Potem nasze drogi się rozeszły. Marta
pojechała do Anglii, a ja dalej jestem w Polsce.
Numer trzy, chyba nikt nie dał mi tyle powodów do stresu co
ona. Małgosia, jak naprawdę nie miała na imię, miała na pewno rozdwojenie
jaźni. Po drugiej klasie liceum i naszej burzliwej wakacyjnej kłótni, zniknęła
z mojego życia. Całkowicie. Przestaliśmy do siebie pisać, cokolwiek. Z miłości
pełnej wzlotów ku chmurom w kształcie…
wszystkiego co mogło się kojarzyć z seksem spadliśmy osobno do wielkich,
pionowych kraterów. Moim była klasa
maturalna, a jej szpital psychiatryczny. Trzy lata temu zapraszała mnie na swój
ślub. Marysia jej było.
Czwórka zabolała mnie najmocniej. Anastazja. Podobała mi się
od początku liceum i tak się potoczyły nasze losy, że zostaliśmy parą, ona w
klasie humanistycznej, ja biol-chem. Ona poszła na prawo, ja na ratownictwo
medyczne. Dość szybko z niego zrezygnowałem i znalazłem sobie pracę,
wymagającą, pochłaniającą dużo czasu, a jej dużo czasu zajmowały studia, czasem
byłem tak zmęczony że przesypiałem cały kolejny dzień, a jak miałem wolne
chciałem nadrobić wszystkie braki znajomości z całego tygodnia. W dwa dni. I
Nastkę też w te dwa dni chciałem zmieścić. Dziewczyna chciała mieć dla siebie
jednak cały tydzień. Nawet myślała czy by nie zamieszkać razem. A mnie to nie
było po drodze. Tydzień po rozstaniu była z innym, po półtora rocznym związku.
Głupia pizda. Pod taką nazwą zostawiłem ją w pamięci i zacząłem się bawić.
Kasia, na wakacjach nad morzem.
Wiktoria, zajęta dziewczyna. Miała dużo wolnego czasu, ale
miała też chłopaka.
Zgrabna blondynka z piękną pupą i wcięciem w talii.
Poznaliśmy się na imprezie, następnego dnia, w pokoju, została po niej koszulka
z flamingiem. Głupia pizda też uwielbiała flamingi.
Ramira, gorąca latynoska, to cały czas te same wakacje.
Słońce praży, papiery mam złożone na Akademię Wychowania Fizycznego, a przede
mną jeszcze miesiąc wakacji. Jeżdżę po Polsce, dorabiam sobie na różne sposoby
i zwiedzam pobliskie kluby oraz ich klientki. A czas leci.
Gdy robię już licencjat na uczelni i zostaję instruktorem
kolarstwa mam dwadzieścia dwa lata, a moja ścieżka krzyżuje się z głupią pizdą.
Znowu. Spotykamy się w tej samej kawiarni na prelekcji na temat życia w
stresie. Poszedłem tam, jako prelegent, ona jako widz. Zostajemy po całym
wydarzeniu, zamawiam dwie kawy. Potem dwa drinki, dwie whiskey i tak dalej.
Poniosły nas wspomnienia i Puf! Znów razem w łóżku. Kolejne pięć lat wspólnego
szczęścia. Ale głupie pizdy dalej są głupie. A mężczyźni rzadko uczą się na
błędach. Rozstaliśmy się. Zabrała mi koszulkę z różowym ptakiem, myślała, że
to jej. A w snach czasem pojawiała się
zgrabna blondynka z piękną pupą i wcięciem w talii.
Numer dziesięć to moja aktualna żona, ma pełną pupę,
wcięcie w talii, i poznaliśmy się w
centrum handlowym. Miała na sobie koszulkę z flamingiem. Wprawdzie włosy
brązowe, ale coś mnie ku niej ruszyło. Nie, nie była kochanką z czasów
wakacyjnych z przefarbowanymi włosami. Karolina. Mój ideał, mój strzał w
dziesiątkę. Zapytałem o koszulkę i czy lubi flamingi. Potem zaczęliśmy rozmawiać
o pogodzie, aktualnych wydarzeniach kulturalnych w naszym mieście i zaprosiłem
ją do teatru. A dalej potoczyło się samo.