poniedziałek, 29 lutego 2016

MOTYW XXIV - ŻAGLOWIEC

Z przyczyn ode mnie zależnych, zamieszczenie opowiadań nieco się opóźniło, za co przepraszam.
Wracamy do stałych bywalców, krótko i na temat. Albo i nie.

Autor: KRASNOLUD


Skrzyp, skrzyp.
Wszystko skrzypi. Drewno, liny, skóra. Dźwięk doprowadza do szaleństwa, bo nigdy nie ustaje. Nie jest głośny, ale trwa cały czas. Siedzę skulony między towarami w ładowni i czekam. Trudno mi poruszać kończynami, ale gdy tylko chcę wyjść słyszę kroki. Zawsze. Pilnują swojego ładunku. Ale ja nie chcę nic ukraść, chcę tylko wydostać się z Irlandii. Wielki Głód sprawił, że coraz trudniej było znaleźć pracę, a co za tym idzie, zdobyć jedzenie… I tak musiałem uciekać od wyroku za kradzież chleba. Gdziekolwiek, byle dalej stąd. A najlepiej do miejsca, gdzie mógłbym zdobyć sławę i bogactwo. Nie stać mnie było na bilet, więc ukradkiem wszedłem na statek, który płynął do Ameryki. Piękny żaglowiec, który obiecywał mi wolność. Siedzę tu już kilka dni, zapasy wody i jedzenia skończyły się na początku. W końcu podejmuję decyzję, żeby wyjść ze swojej nory i poszukać jedzenia. Jeśli go nie znajdę, umrę z głodu i nigdzie nie dopłynę. W ładowni jest tylko herbata i nic innego. Muszę podjąć ryzyko i wyjść na pokład. Widzę, że na górze jest ciemno, to znaczy że słońce już zaszło. Wstaję powoli, chwiejnie, nogi odmawiają mi posłuszeństwa po tak długim unieruchomieniu. Robię jednak spokojne kroki i po chwili jestem w stanie normalnie chodzić. Wychodzę na pokład. Trwa gwieździsta noc. Powietrze jest świeże, wciągam je do płuc. Odzwyczaiłem się po tych kilku dniach. Stoję zachwycony przy burcie, na chwilę nawet zapominam o głodzie. Nagle czuję ból w głowie i na chwilę zamykam oczy.

 - Musiałeś go walić w głowę?
 - To nie nasz. Wiesz, co to za jeden?
 - Nie wiem. Pewnie pasażer na gapę. Pomóż mi, przecież nie będzie tu leżał cały rejs. Weź go za nogi.
Wspólnymi siłami wyrzucili ciało za burtę.


Autor: MŁOTEK
Tytuł: Krótka rozprawka o żywocie świata

Profesor na wykładzie filozofii spytał grupy unosząc szklankę z wodą:
- Jak myślicie, o co teraz zapytam?
- Wydaje mi się, że o to, czy szklanka jest w połowie pełna czy w połowie pusta. –odpowiedział jeden ze studentów.
- Jak dla mnie to metafora stresu, pytanie o to ile szklanka waży, wiecie, jest bardzo lekka, ale jak będzie się ja trzymać godzinę to zacznie się wydawać niemożliwie ciężka, tak samo jak ze stresującymi sytuacjami w naszym życiu. – Dziewczyna z drugiego rzędu była wyraźnie zadowolona z dzisiejszego wykładu, wreszcie mogła zabłysnąć.
- Dobrze, dziękuję, o co jeszcze mógłbym spytać? – kontynuował profesor.
- O smak tej wody, albo zapach  czy barwę. Póki jej nie skosztujemy nie ma smaku, barwy też nie posiada a zapach, cóż… to zależy.
- Albo o grubość szkła w szklance.
- A może o to czy szklanka jest brudna, albo czysta?
- Albo ile dni potrzeba na wyparowanie z niej całej wody? – studenci zaczynali wymyślać najróżniejsze pytania, wszystkie jednak były oczywiste.
- Dobra, niech pan profesor przejdzie do sedna. –odrzekł Marcin, bardzo niecierpliwy i inteligentny chłopak – przecież może pan zapytać o wszystko związanego z ta szklanką, prawda?
- Prawda, mogę. Tyle tylko, że wszystkie wasze pomysły są przyziemne, zbyt rzeczywiste, dorosłe, praktyczne, często związane z liczbami. Moje pytanie jest bardziej abstrakcyjne. Czy na tej wodzie mógłby pływać statek? Powiedzmy żaglowiec. -Całą grupę wmurowało, nikt nie wiedział o co profesorowi chodzi, nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, więc ten, nie słysząc odpowiedzi, kontynuował. – No właśnie,  i tu jest problem. Jaki statek? Czemu nie użyłem wyobraźni? O co temu wariatowi chodzi? Wielki statek w szklance wody? A może jego miniatura? A gdyby tak wlać tę wodę do jeziora?  Wtedy istnieje realna szansa, że jakiś statek po niej przepłynie.  Cholera, wiedziałem, że o to  mu chodziło! Pewnie zadajecie sobie pytania, rozmyślacie na ten temat. Nie do końca wiadomo po co. Po co?  Rozdam wam teraz po kartce. Po co wam te kartki? Po co ten statek? Jaki ma to wszystko sens? Chciałbym abyście na tych kartkach zawarli odpowiedzi na te pytania. Wrócę za jakiś czas. – profesor rozdał każdemu po kartce i wyszedł.
******

Wreszcie chwila na kawę i dwadzieścia minut drzemki. Wrócę do sali i dostanę kartki z wielkimi rozprawkami, albo nudnymi wypowiedziami,  albo pomysłowo ktoś odpowie pytaniami na pytania. Ktoś cos narysuje, może zmiażdży kartkę w kulkę i ujmie to jak metafora świata. Nuuuda. Łyk obrzydliwie słodkiej kawy. Dawno nic ciekawego się nie stało na zajęciach. Nic to. Idę spać.
Profesor założył słuchawki i włączył muzykę relaksacyjną. Wstanie za dwadzieścia pięć minut i uda się do pustej sali wykładowej.
****
W sali, pomijając profesora jedynym żyjącym stworzeniem był sprytnie chowający się pajęczak, którego oczywiście nikt  nie widział i nikt nie mógł znaleźć. Ale gdzieś był, to pewne, jak to, że budynek uniwersytetu miał osiemdziesiąt pięć lat.
Na biurku nauczyciela stał całkiem pokaźny, papierowy żaglowiec. Miał dwa żagle, pokład, ster, nawet kilka papierowych ludzików. Typowy szkuner. Na pierwszym żaglu wielki napis „Po co?” a na drugim „Bo możemy”.
Wypadałoby wspomnieć teraz o odczuciach profesora. Wielkich metaforach życia, zachwytu nad pomysłowością studentów i ich inteligencją, jakąś tajemniczą odpowiedzią na zadane pytanie, którą znałby profesor, studenci i oczywiście ja jako narrator.
Zabawniejsze było jednak co naprawdę profesor zrobił i pomyślał.
Zrobił żaglowcowi zdjęcie, a pomyślał „No i fajnie” .
Wstawił całej grupie cząstkowe cztery plus. W końcu maszty były krzywe.

niedziela, 21 lutego 2016

MOTYW XXIV - ZAPOWIEDŹ

 Flamingi udało się namówić, by jednak przyniosły nam kolejny motyw, dlatego zamawiają opowiadania na 28.02, do 23:59, na: opowiadaniezmotywem@gmail.com, z motywem:
 ŻAGLOWIEC

poniedziałek, 15 lutego 2016

MOTYW XXIII - FLAMINGI

Złowrogie siły stojące za motywami w końcu się ujawniły. Udało nam się je schwytać byście wszyscy mogli je zobaczyć.

Autor: ŁUCZNICZKA
Tytuł: Dobrze jej w różu

Elena ocknęła się, czując zapch krwi i rozkładających się ciał. Leżała w kałuży błota, które zdecydowanie nie było tylko mieszaniną ziemi i wody. Zaklęła szpetnie jak przystało na wiedźmę i podniosła się z trudem.
Aż po horyzont równina usłana była trupami wojowników, magów, zwyczajnych żołnierzy i koni. Nigdzie nie było widać uzdrowicieli, czy chociażby zdziczałych psów. Porozrywane proporce powiewały na wietrze, a słońce właśnie zabarwiło chmury na żółto i pomarańczowo. Nadchodziła noc.
Wszystko spowijała nienaturalna cisza. Powietrza nie przecinały jęki rannych. Do jej uszu nie docierało nawet krakanie kruków – czarnych wysłanników śmierci.
Spojrzała w górę, z zaskoczeniem stwierdziła, że nad równiną latają różowe ptaki.
Zamrugała. Jednak nic to nie zmieniło. Nad jej głową nadal krążyło stadko flamingów.
– Chyba musiałam naprawdę mocno oberwać – mruknęła.
 Zupełnie się z tobą zgadzam – odpowiedział jej miękki głos.
Elena odwróciła się i zobaczyła niezbyt wysoką kobietę w amarantowej sukni z czarnym gorsetem, mocno opinającym jej i tak już zbyt patykowatą sylwetkę. Jej bladą twarz przysłaniała ciemna woalka, nie pozwalając dojrzeć oczu.
Nie przypominała żadnej ze znanych jej czarodziejek. A z pewnością musiała parać się magią, gdyż otaczała ją bardzo silna aura. Elena zadziałał instynktownie, rzuciła pierwsze zaklęcie jakie przyszło jej do głowy. Jednak nic się nie stało. Wiedźma otworzyła wszystkie swoje zmysły na energię, gdy zorientowała się, że nie  może jej sięgnąć.
Przerażenie musiało odbić się na jej twarzy, zanim zdołała ukryć je przed nieznajomą.
– Z tego i tak nic nie będzie – rzekła spokojnie.
 To ty za tym stoisz! – wrzasnęła.
Kobieta musiała rzucić na nią klątwę. Nic innego nie zdołałoby odgrodzić ją od magii.
 To zależy jak na to spojrzeć. Osobiście uważam, że wszystko zawdzięczasz temu oto wojownikowi.
Wskazała na leżącego nieopodal trupa z włócznią utkwioną w piersi.
Elena podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku. Zamiast niemagicznego żołnierza, jej uwagę pochłonęło zupełnie coś innego. Katem oka dostrzegła laskę magów. Dwumetrowy, jarzębinowy kij ze znakami runicznymi znajdował się zaledwie dwa kroki od niej. Jeżeli coś miało ją uratować, to właśnie to. Większość klątw działała bezpośrednio na osobę, odgradzając ją od energii. Jeśli zaś używało się laski, to ona skupiała energię. Wiedźma musiałaby tylko nią pokierować.
  Twierdzisz, że zostałam przeklęta, przez jakiegoś amagicznego rycerza?! – Może choć trochę odwróci jej uwagę.
– O świecie, jak ja nie lubię takich przypadków … – westchnęła kobieta w różu.
Zanim zdołała dokończyć zdanie, Elena rzuciła się w stronę laski magów. Jednak zamiast chwycić ją w mocnym uścisku, jej palce przeniknęły przez jarzębinowy trzon. Zesztywniała, nie mogąc uwierzyć w to, co się właśnie stało. Wyciągnęła przed siebie ręce i zobaczyła mgłę, w kształcie własnych dłoni. Spojrzała w dół. Cała jej postać była na wpół prześwitująca, zupełnie jakby zamiast ciała była uformowana z dymu.
 Co się ze mną dzieje?
 Naprawdę nie wiesz? – spytała łagodnie.
 Nie –  wykrztusiła –   walczyłam z magiem w czerwonej randze, gdy nagle straciłam przytomność. Pamiętam ból, który eksplodował w moim boku - powoli prawda dochodziła do wiedźmy –  czy ja …? - bała się zadać to pytanie.
Spojrzała na stojącą przed nią kobietę, szukając potwierdzenia własnych lęków. Nieznajoma ponownie wyciągnęła rękę. Elena spojrzała w tamtym kierunku i zobaczyła własne ciało leżące w kałuży krwi.
Przeraźliwy wrzask rozdarł powietrze. Kolana ugięły się pod wiedźmą, która nie mogła poradzić sobie z brzemieniem rzeczywistości.
 Nie! To nie może być prawda!
W głębi serca wiedziała, że to w niczym nie pomoże. Nie czuła już żadnego bólu. Przestawał istnieć dla świata. Nie mogła nic na to poradzić. Właśnie ta bezsilność przerażała ją najbardziej.
 Wy ludzie jesteście naprawdę dziwni. Jedni pragną bym do nich przyszła, a kiedy już się pojawię narzekają, że mogłam to zrobić wcześniej. Inni zaś zaklinają bym przedłużyła im życie.
Te słowa otrząsnęły Elenę z własnych myśli. Spojrzała na nieznajomą z niedowierzaniem.
– Ty jesteś… – zanim jednak zebrała się na odwagę by wypowiedzieć na głos swoje przypuszczenie, kobieta rozjaśniła jej wątpliwości.
 Śmiercią – powiedziała głosem głuchym i zimnym.
Była w tym moc, która nie pozwoliła Elenie wątpić w jej słowa. Jakaś przedwieczna siła biła ze stojącej przed nią postaci. Coś jednak w tym wszystkim nie pasowało?
  A czy nie powinnaś… Sama nie wiem, wyglądać inaczej? – zapytała ostrożnie.
 Sugerujesz, że nie wiem jak powinna wyglądać? – Wyraźnie słyszała irytację.
– Oczywiście, że nie  – starała się znaleźć odpowiednie słowa – chodzi o to, że spodziewałam się raczej zakapturzonej postaci z kosą – przyznała.
Śmierć westchnęła jakby bardzo często spotykała się z takim stwierdzeniem. Spojrzała w górę. Elena podążyła za jej wzrokiem. Flamingi właśnie szykowały się do lądowania. Trzepotały trochę nieporadnie skrzydłami, by prawie wywrócić się u stóp Śmierci.
O ile w ogóle można tak powiedzieć, Elena zobaczyła nikły uśmiech, rozjaśniający  jej oblicze.
 Wiesz to bardzo nudne ubierać się tak samo przez stulecia – rzekła, gładząc jednocześnie ptaki po małych główkach.
  Ale dlaczego akurat róż?
 To jeden z tych kolorów, których jeszcze nie nosiłam – wyznała – poza tym, to także kolor moich ptaków.
Chociaż suknia śmierci była zdecydowanie ciemniejsza od piór, nie dało się nie zauważyć, że jedno i drugie było  po prostu w innym odcieniu różu.
Elenie nasuwało się jeszcze jedno pytanie : „czemu flamingi?” Nie wydawało  jej się jednak by Śmierć miała ochotę na nie  odpowiedzieć, więc zadała inne, które też cisnęło jej się na wargi.
- A skąd bierzesz suknie?
Śmierć westchnęła ponownie. Widocznie pytanie wiedźmy musiało wydać jej się naprawdę głupie.
- Naprawdę myślisz, że nie odwiedzam krawców?


Autor: KRASNOLUD

Marta zapukała do pokoju syna i po chwili weszła do środka. Jacek grał właśnie na komputerze ignorując cały świat, w tym stojącą w drzwiach mamę.
 - Tata wrócił i mamy dla ciebie prezent urodzinowy.
Brak reakcji, ale przez lata przyzwyczaiła się. Chociaż nie. Po prostu wiedziała, jak będzie. Syn nie oderwie się od tego co robi, by z nią porozmawiać, spojrzeć na nią. Wiedziała, ale dalej ją to bolało. Nie zrobiła nic, bo co mogłaby? W tym czasie tata Jacka przyniósł pudło i stanął za nią.
 - I co?
 - Czekamy.
Na szczęście dla nich Jacek właśnie przegrał i wstał od komputera. Podszedł do nich, ze wzrokiem wbitym w pudełko, nie podnosząc oczu.
 - Mam nadzieję, że ci się spodobają. Możesz układać na poddaszu, jak zwykle. Uważaj, ciężkie.
Jacek bez słowa wziął pudło, skinął tylko głową. Zdjął papier i jego oczom ukazał się obrazek z flamingami na opakowaniu puzzli. Puzzli na trzydzieści dwa tysiące kawałków.

Znów puzzle są w woreczkach. Poszczególne części, rozdzielone. Przez moment nie chcę ich mieszać. Po co mieszać, skoro sam za chwilę będę dzielił? Ale samemu trzeba, całość. Od początku do końca. Muszą stać się jednym. Rozrywam foliówki. Wrzucam do pudełka. Dobrze. Teraz krawędzie. Znaleźć wszystkie kawałki. Jest dużo nieba, to dobrze. Niebo jest trudne, bo jednolite. Ale dobre, bo jednolite. Spokojne, nie zaskakuje. Narożnik. Chwilę później drugi. Mama jeszcze stoi w drzwiach. Za chwilę się znudzi. Pójdzie. Nie wchodzę w interakcję. Jest obrazek. Mnóstwo flamingów, niebo, woda. 32256 kawałki. Każdy czeka na swoje miejsce. Cały świat do ułożenia.

Minęło pół roku od urodzin. Jacek spędzał dużo czasu układając puzzle, ale szły mu wyjątkowo powoli. Marta lub Albert przychodzili na poddasze patrzyć jak posuwają się prace, ale nie pomagali. Jacek krzyczał i płakał, gdy ktoś próbował dotykać puzzli. Nie chciał pomocy nawet w wyszukiwaniu krawędziowych kawałków. Znacznie rzadziej siedział przy komputerze, ale tak było zawsze gdy dostawał układanki. Cały czas poświęcał im. Co prawda wszystkie poprzednie były dużo mniejsze, także już po tygodniu Jacek wracał do pokoju i siedział przed komputerem czekając na kolejne pudełko. Teraz jednak minęło już pół roku, a praca wcale nie miała się ku końcowi. Marta podświadomie oczekiwała krzyków, płaczu i niszczenia tego, co już udało się ułożyć. Ale nie. Zamiast tego Jacek zaczął odpowiadać na pytanie jak mu idzie. Krótko, półsłówkami, tylko o obrazku, ale i tak była to gigantyczna poprawa. Jak długo potrwa?

Zajmuje mi to dużo czasu. Więcej niż poprzednio. Dużo więcej. Muszę jeść, spać. Chodzę do szkoły. Przychodzi psycholog. Mija czas, a nadal nie ma flamingów. Jest ramka. To znaczy że świat ma już kształt. Nie ma wypełnienia. Nie ma wnętrza. Ale nadałem mu już granice. Jezioro na razie jest kałużą. Istnieją pojedyncze flamingi. Ale cały obraz jest jeszcze tajemnicą. Jedyną którą mogę stworzyć.
Ale to powolny proces. Nie tylko dlatego, że inne rzeczy przeszkadzają. Odpowiednie kawałki się nie znajdują. Nigdy tak nie było. Znajdywały się prawie od razu. Teraz tak nie jest. Żywe flamingi mogą uciekać. Puzzle nie powinny. Czas płynie, a obrazek tworzy się bardzo powoli.

 Mimo spędzania większości wolnego czasu, z zadziwiająco niesłabnącym entuzjazmem, Jacek jeszcze nie był w połowie. Uparcie jednak siedział na poddaszu i układał. Marta często przychodziła go obserwować przy pracy, choć była to dosyć nudna czynność. Siedzący na środku pokoju chłopiec, ze stertą puzzli w pobliżu, po kolei przykładający kolejne kawałki.
 - Obiad! – dobiegł ich głos ojca z kuchni na dole.
Jacek wstał i razem z mamą zszedł na dół. Nauczyli go w końcu, by schodził na posiłek i jadł go z nimi. Pomogła regularność, na ósmą do szkoły integracyjnej, codziennie o trzeciej obiad, pan Andrzej przychodził o czwartej i Jacek wiedział kiedy może układać puzzle, czy grać na komputerze. Ten rytm był bardzo potrzebny, uspokajał chłopca, ale nawet rodzice odkryli, że dobrze mieć stałe punkty w życiu.

Nie lubię być odrywany od tego co robię. Ale lubię regularność, dlatego lubię puzzle. Wtedy chaotyczny świat jest w ładnych, równych kawałkach. I lubię, gdy wszystko jest na czas. Dlatego wiem, że obiad jest o  15, a o 16 przychodzi psycholog. Niestety to znaczy, że jest mało czasu na układanie obrazka. Im starszy jestem, tym mniej jest tego czasu. Dlatego idzie mi to coraz wolniej. Myślałem, że rok wystarczy, a minęło półtora. I jestem daleko. Czasem chcę wszystko to rozwalić. I z dużym trudem się powstrzymuję. Bo bardzo, bardzo chcę zobaczyć te flamingi w wodzie. Nie te na obrazku. Te moje.

 - Myślę, że państwa syn powinien uczęszczać do normalnego gimnazjum.
Marta i Albert nie chcieli tego. Zbyt dobrze pamiętali co się działo w pierwszym dniu przedszkola i podstawówki. Pan Andrzej przekonywał ich jednak, że przez sześć lat Jacek dojrzał i się zmienił, a terapia pomagała. Przekonywał na tyle skutecznie, że się zgodzili, zwłaszcza że, ku ich zdumieniu, Jacek go poparł. Jak to się stało, nie mieli pojęcia. Zaczęli więc szukać małych szkół, z wykształconą kadrą, żeby szok był jak najmniejszy i żeby ich syn czuł się tam jak najlepiej. Chodzili po drzwiach otwartych, rozmawiali z uczniami. I mieli coraz więcej obaw, na kogo trafi ich syn.
Oczywiście pierwszy dzień nie zakończył się dobrze. Skończyło się krzykiem, płaczem i wcześniejszym wyjściem, co nie wróżyło dobrze na przyszłość. Zdesperowani rodzice zadzwonili po pana Andrzeja. Przyjechał i poszedł rozmawiać z Jackiem.

Znajduję puzzle bez problemów. Odpowiednie kawałki trafiają mi do rąk. Dawno nie szło mi to tak szybko. Zajmuję myśli, bo nie chcę myśleć o szkole. Przeraża mnie wszystko. Nowy budynek, nowi ludzie. Nauczyciele, uczniowie. Cały czas próbują zajrzeć w oczy. Podają ręce. Nie chcę tego, nie chcę myśleć, więc skupiam się na puzzlach. Moje ręce układają odpowiednie kawałki, patrzę na powstającą kolonię flamingów. Skupiam się. Stwarzam ten świat, prosty, ale wystarcza. Przychodzi psycholog, siada obok i nic nie mówi. Siedzimy tak w ciszy przez bardzo długi czas. Aż w końcu się odzywam.

Nie było idealnie, ale było dobrze. A to wystarczało rodzicom. Jacek miał problemy przez pierwszy rok, żeby w ogóle z kimkolwiek zacząć rozmawiać, ale udało mu się w końcu nawiązać nić porozumienia, przynajmniej z pojedynczymi ludźmi. Nauczyciele wiedzieli jak najlepiej działać w takich przypadkach i wyglądało na to, że wysłanie Jacka do normalnego gimnazjum się opłaciło. Na zmiany, oczywiście, złożyło się dużo rzeczy, nie tylko szkoła. Praca z psychologiem, wiedza jak postępować, czy zwyczajne dojrzewanie pomogło. Jacek zaczął wychodzić na prostą i utrzymywać w miarę normalne relacje. I to był gigantyczny sukces, nawet jeśli dalej mało mówił i wolał układać puzzle.

Wiem, że moja praca zbliża się do końca. Każdego dnia wydaje mi się, że to już dziś i za każdym razem jeszcze nie. Dziury w obrazie się zmniejszają, ale jakby puzzle na coś czekały. Jakbym nie mógł ich skończyć zanim czegoś nie zrobię. Oczywiście tak nie jest. Puzzle nie są żywe i nie mogą czekać, dlatego uparcie siedzę na poddaszu i szukam odpowiednich kawałków. Układam obraz, układam świat. Koniec jest w zasięgu ręki. Zajęło mi to ponad pięć lat. To mnóstwo czasu, być może za długo Byłem bardzo mały, bardzo niedojrzały wtedy. Dużo się zmieniło. Patrząc na flamingi, całe stado flamingów stojących w wodzie uświadamiam to sobie. Przemyka mi przez głowę, że to może być dzieło życia. Ale mam 15 lat i mnóstwo życia przed sobą. Byłoby smutne nie osiągnąć nic więcej. Ale jeśli skończę, mogę być dumny. I będę mógł się tym pochwalić. Może nawet pokazać, przynajmniej wybranym osobom. No, osobie. 


Autor: MŁOTEK
Tytuł: Miłość na dekagramy.
 
Pierwsza dziewczyna nie była tak naprawdę moją dziewczyną, po prostu dałem jej mój ulubiony samochodzik w przedszkolu, gdy ta płakała, bo przyjaciółka zabrała jej lalkę. Potem dużo się razem bawiliśmy. Ma na imię Agata. Dalej się ze sobą przyjaźnimy, została chrzestną moich dzieci.
Druga dziewczyna to też raczej szybkie zauroczenie. I wspólny polonez na balu gimnazjalnym. Potem nasze drogi się rozeszły. Marta pojechała do Anglii, a ja dalej jestem w Polsce.
Numer trzy, chyba nikt nie dał mi tyle powodów do stresu co ona. Małgosia, jak naprawdę nie miała na imię, miała na pewno rozdwojenie jaźni. Po drugiej klasie liceum i naszej burzliwej wakacyjnej kłótni, zniknęła z mojego życia. Całkowicie. Przestaliśmy do siebie pisać, cokolwiek. Z miłości pełnej wzlotów ku chmurom w kształcie…  wszystkiego co mogło się kojarzyć z seksem spadliśmy osobno do wielkich, pionowych kraterów. Moim  była klasa maturalna, a jej szpital psychiatryczny. Trzy lata temu zapraszała mnie na swój ślub. Marysia jej było.
Czwórka zabolała mnie najmocniej. Anastazja. Podobała mi się od początku liceum i tak się potoczyły nasze losy, że zostaliśmy parą, ona w klasie humanistycznej, ja biol-chem. Ona poszła na prawo, ja na ratownictwo medyczne. Dość szybko z niego zrezygnowałem i znalazłem sobie pracę, wymagającą, pochłaniającą dużo czasu, a jej dużo czasu zajmowały studia, czasem byłem tak zmęczony że przesypiałem cały kolejny dzień, a jak miałem wolne chciałem nadrobić wszystkie braki znajomości z całego tygodnia. W dwa dni. I Nastkę też w te dwa dni chciałem zmieścić. Dziewczyna chciała mieć dla siebie jednak cały tydzień. Nawet myślała czy by nie zamieszkać razem. A mnie to nie było po drodze. Tydzień po rozstaniu była z innym, po półtora rocznym związku. Głupia pizda. Pod taką nazwą zostawiłem ją w pamięci i zacząłem się bawić.
Kasia, na wakacjach nad morzem.
Wiktoria, zajęta dziewczyna. Miała dużo wolnego czasu, ale miała też chłopaka.
Zgrabna blondynka z piękną pupą i wcięciem w talii. Poznaliśmy się na imprezie, następnego dnia, w pokoju, została po niej koszulka z flamingiem. Głupia pizda też uwielbiała flamingi.
Ramira, gorąca latynoska, to cały czas te same wakacje. Słońce praży, papiery mam złożone na Akademię Wychowania Fizycznego, a przede mną jeszcze miesiąc wakacji. Jeżdżę po Polsce, dorabiam sobie na różne sposoby i zwiedzam pobliskie kluby oraz ich klientki. A czas leci.
Gdy robię już licencjat na uczelni i zostaję instruktorem kolarstwa mam dwadzieścia dwa lata, a moja ścieżka krzyżuje się z głupią pizdą. Znowu. Spotykamy się w tej samej kawiarni na prelekcji na temat życia w stresie. Poszedłem tam, jako prelegent, ona jako widz. Zostajemy po całym wydarzeniu, zamawiam dwie kawy. Potem dwa drinki, dwie whiskey i tak dalej. Poniosły nas wspomnienia i Puf! Znów razem w łóżku. Kolejne pięć lat wspólnego szczęścia. Ale głupie pizdy dalej są głupie. A mężczyźni rzadko uczą się na błędach. Rozstaliśmy się. Zabrała mi koszulkę z różowym ptakiem, myślała, że to  jej. A w snach czasem pojawiała się zgrabna blondynka z piękną pupą i wcięciem w talii.
Numer dziesięć to moja aktualna żona, ma pełną pupę, wcięcie  w talii, i poznaliśmy się w centrum handlowym. Miała na sobie koszulkę z flamingiem. Wprawdzie włosy brązowe, ale coś mnie ku niej ruszyło. Nie, nie była kochanką z czasów wakacyjnych z przefarbowanymi włosami. Karolina. Mój ideał, mój strzał w dziesiątkę. Zapytałem o koszulkę i czy lubi flamingi. Potem zaczęliśmy rozmawiać o pogodzie, aktualnych wydarzeniach kulturalnych w naszym mieście i zaprosiłem ją do teatru. A dalej potoczyło się samo.
 

niedziela, 7 lutego 2016

MOTYW XXIII - ZAPOWIEDŹ

Jak to mówią lepiej późno niż później, więc oto jest

Opowiadania (temat i objętość jak zwykle)
nadsyłamy na adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
do  14.02.16, 23:59 (niedziela)
i na taki walentynkowy termin, walentynkowy motyw: FLAMINGI

poniedziałek, 1 lutego 2016

MOTYW XXII - CHOROBA

Zaliczyliśmy spadek w ilości, jakość zostaje ta sama.

Autor: MŁOTEK
Tytuł: Eksperyment

„Rozbawiony zaglądam na dno szklanki, pusta.
Zasmucony podziwiam fotografię mojej ukochanej, zmarła.                     Pusta
Znudzony połykam kolejną tabletkę ibupromu, boleśnie.                                      Zmarła boleśnie
Coca-cola?                          Suche gardło pragnie więcej czegokolwiek, coca-cola?
Otwieram kolejną butelkę, syk szepczący do mnie woła, gazowany.                        Coca-cola? Zabij! Nalewam do szklanki i dolewam drogiego, troszkę rumu.                              Coca-cola?  Kalmara      No co, na piątą mackę muszę wypić mojego przyjaciela, kalmara.        Coca-cola?
Troszkę rumu.    Za drzwiami ktoś uderza łańcuchem, skowycze jak prosię, krew.
Krew.                       Po ścianach cieknie, w drugiej ręce mam nóż gotowy, oczy ciemności.
Stolik zaczyna drżeć. Oczy ciemności. Dolewam więcej troszkę, drogiego rumu.
Krzyk spowity mgłą rozpaczy, Ona, martwa wyciąga do mnie ręce.         Rumu              Zabij!
Upijam kolejny, łyk. –Dlaczego?- pyta mnie. – Dlaczego mi to…?                       Drogiego
Widzę przed sobą żywego trupa, macki oplatają nogi, nieśpiesznie.
Głosy cichną, szumieć rum zaczyna. Światło żarówki wyprasza ich do domu.     Nie zapomnimy.
Jesteśmy tu.           Wiem, że tam są, na szczęście, dzień już się kończy.
Świat nabiera barw normy, żadnych potworów, żadnych żyjących zmarłych, spokój.    Wrócimy
Tylko co zrobić ze zwłokami jeszcze nie wiem, zdrzemnę się.”
****
 - I co się z nim teraz stanie? – spytał John.
- Nic, za kratki go nie wsadzą, w końcu jest alkoholikiem i schizofrenikiem  jednocześnie. Pewnie odeślą go do psychiatryka. Eksperyment się udał, choć miał straszliwe skutki – odrzekł zawiedziony Tomas.
- A co z nami? Przecież policjanci po dokładnym przeszukaniu mieszkania znajdą podsłuchy, głośniki i resztę sprzętu.
- Tym się nie przejmuj, posiadamy pozwolenie na papierze od właścicieli najwyższych stołków w tym kraju. – odrzekł Tomas.
-Nie postąpiliśmy dobrze  – rzekł John.
-Nie, postąpiliśmy jak potwory.
****
Z akt Badaczy Zdrowia Psychicznego.
Obiekt wyszedł z domu o godzinie ósmej nad ranem. Obserwujemy go od ponad miesiąca i poznaliśmy jego nawyki każdego dnia. Żona obiektu wyjechała na konferencję i wróci za dwa dni. Obiekt nie znajdzie się w domu wcześniej niż o dwudziestej, pora zacząć działać. Zamontowaliśmy głośniki, kamery i podsłuch. Kupiliśmy potrzebne substancje chemiczne, zrobiliśmy odwiert do wentylacji oraz podpięliśmy się pod odbiornik telewizyjny, aby nadawać spreparowane programy.
W ciągu kolejnych dni, stręczyliśmy obiekt różnym bodźcami środowiskowymi, które  w zwykłym mieszkaniu nie powinny mieć miejsca. Przez głośniki odtwarzaliśmy utwory muzyczne lub dźwięki  budujące klimat niepokoju, pozwalaliśmy włączać się samowolnie telewizorowi ustawionemu na fałszywy kanał z telezakupami i reklamami o napojach alkoholowych. Proponowaliśmy w nich zakup stojaka na butelki wina, karafek w nietypowych kształtach, otwieraczy do kapsli i zakorkowanych butelek, oraz reklamowaliśmy trunki różnego  rodzaju, szczególnie rum marki Czarnobrody. Wszystko to działo się  tak, aby nie mogła tego zarejestrować jego żona. Brała wtedy kąpiel, albo była jeszcze w pracy lub zwyczajnie poza domem. Pewnego dnia podrzuciliśmy lekko rozpitą butelkę Czarnobrodego do salonu.  Kiedy obiekt zmęczony po pracy usadowił się na kanapie i włączył telewizor sięgnął po alkohol. Następne tygodnie polegały na stałym uzupełnianiu tej samej butelki, tak aby nie wzbudzać podejrzeń u żony, by myślała, że to cały czas ten sam niewypity alkohol. Obiekt zaś nie mógł nadziwić się, jak to możliwe, że rum się nie kończy. Po dwóch miesiącach przeszliśmy do kolejnego etapu. Zamiast dziwnych dźwięków odtwarzaliśmy różne słowa, pojedyncze jak i całe zlepki zdań: „Ćśśśśśś….już nie boli” , „Zabij ją!”, „Wiemy, dlaczego rum się nie kończy, odpowiedź  jest na dnie butelki”, „ Przestań!przestań mnie krzywdzić!” , „Wreszcie spokój, od tej głupiej dziwki”, „Wszyscy w nią wsadzali, ja też ją przeleciałem”, „Dziś znowu mi dała”, „Uważaj, jesteś następny”, „My nie zapomnimy”, „Spragniony”, „Gdzie ona to schowała?”, „Nie patrz w nocy pod łóżko” , „Każdego dnia patrząc w lustro patrzę na ciebie”, „Czemu na lodówce jest krew, tato co się stało?”, „spokojnie kochanie, już wszystko dobrze, nikt już Cię nie skrzywdzi” , „Zostaw mnie! Niee! Łup!”, „Dziś znowu długo nie wraca, pewnie pieprzy ją twój szef”.
Do melisy, którą obiekt pijał przed snem dosypaliśmy skruszone tabletki z kofeiną. W nocy gdy nie mógł zasnąć i siadał przed telewizorem napuszczaliśmy powoli dymu w salonie. Niespodziewanie zmienialiśmy stację, tak aby wyświetlała wcześniej spreparowany materiał filmowy. Widniała na nim kuchnia obiektu, dzięki efektom komputerowym wszystko było w niej brudne od krwi. Tak działo się przez kilka nocy. Za każdym razem obiekt był przerażony, i  prawie biegł zobaczyć jak wygląda jego kuchnia naprawdę. Za czwartym razem, na filmie pojawiła się dziewczynka z nożem w ręce, włączyliśmy również głośniki odtwarzające jej płacz.
Obiekt, był coraz bardziej rozdrażniony, wulgarnie odnosił się do żony, Wypił cały rum i kupił kolejna butelkę. Nowo zakupione alkohole sukcesywnie wykradaliśmy z jego mieszkania. Prawie nie spał, przestał gotować i w ogóle przebywać w kuchni. Przestaliśmy wyświetlać niepokojące filmy, lecz głosy nasilały się. Zainstalowaliśmy automatyczny włącznik światła, dzięki czemu w bezsenne noce obiekt musiał wyłączać ciągle zapalające się w kuchni żarówki. Czasami pozwalaliśmy mu (światłu) migać. Dużo czasu spędzał poza domem. Podczas pewnej kłótni uderzył swoją małżonkę. Raz podłożyliśmy krwawy odcisk palca na kafelkach w kuchni. Kiedy go zobaczył, zareagował atakiem agresji i rzucał naczyniami, rozbijał talerze, zniszczył kuchenną szafkę. Nie wytrzymał nerwowo natłoku niepokojących i dezorientujących go bodźców. Wrócił do domu z dwoma butelkami rumu. Kiedy go pił, pozwalaliśmy głosom milczeć. Nie zabieraliśmy mu już alkoholu. Powiązał ze sobą te dwie rzeczy i teraz pił, aby nie słyszeć głosów. Po dwóch kolejnych awanturach kiedy podniósł rękę na żonę, trzecia skończyła się dla niej podbitym okiem, guzem, krwotokiem z nosa i ogólnie obitym ciałem. Wyprowadziła się od niego.
W ostatnim etapie eksperymentu mimo pica mroczne wizje wróciły. Niepokojące melodie i dźwięki. Telewizyjne koszmary stawały się bardziej rzeczywiste. Na kilka dni przed końcem (jak miało się okazać) eksperymentu ubrudziliśmy całą kuchnię świńską krwią. Zadymiliśmy całe mieszkanie i wyłączyliśmy dopływ prądu do wszystkich świateł. Telewizor ( z dodatkowym zainstalowanym wewnątrz zasilaniem) odgrywał zapętloną dwuminutową sekwencję gdzie mała dziewczynka siedząc w kuchni  przy zapalonej świeczce podcinała sobie nożem nadgarstki. Obiekt nie mógł znieść tego widoku więc zbił ekran telewizora. Gdy wszedł do kuchni światło samowolnie się zapaliło ujawniając mu krwawe dzieło. Zabarykadował drzwi w sypialni i schował się pod kołdrą. W pozycji embrionalnej przeleżał całą noc nie zmrużając oka, w trakcie której odtwarzaliśmy przez głośniki głosy rzekomo mu towarzyszące. Następnego dnia żona obiektu przyszła z dużą turystyczną walizą, zapewne zabrać swoje rzeczy. Chciała dostać się do sypialni i pukała w drzwi. W końcu, obiekt uległ jej ciągłym prośbom i pozwolił jej wejść. Gdy tylko stanęła przed nim rzucił się na nią, ogłuszył, a następnie zadźgał nożem. Całość szarpaniny trwała kilka minuty, była dynamiczna i bardzo głośna. Następnie ze stoickim wyrazem twarzy obiekt udał się do salonu, gdzie czekało go śniadanie naszykowane mu przez nas, omlet z warzywami i oczywiście schłodzona butelka Czarnobrodego – podrzucone w nocy kiedy się zabarykadował w sypialni. Choć omlet był zimny obiekt go zjadł. Następnie włączył pilotem telewizor (który oczywiście nie działał) i otępiały patrzył się w ekran popijając rum, po czym wygłosił swój monolog wspomniany na początku raportu i zasnął. Dwadzieścia minut później zjawiła się policja.


Autor: KRASNOLUD

Mówiono później o nim, że przyszedł z południa. Że był obcy, bo nikt się nie przyzna, że taki człowiek może być „swój”.
Johann pamiętał jednak, że ten człowiek zawsze mieszkał na skraju ich miasteczka. Dawniej, gdy Johann był mały, razem z innymi dzieciakami kradł mu śliwki i maliny z ogrodu. Minęły lata i dalej tylko dzieci zbliżały się do domu na obrzeżach, reszta ludzi go unikała. Burmistrz nie przychodził zebrać podatku, omijały go odpusty i ksiądz po kolędzie. Jednak czasem Johann, który mieszkał blisko i rzadko wychodził z domu, widział otwierające się wieczorami drzwi. I słyszał głosy, zbyt wiele głosów.
Człowiek, którego imienia nie wypowiadali bo to zły omen, wychodził jednak, kupić chleb, mięso czy gwoździe. Stukot jego laski niósł się po kocich łbach, mimo porannego zgiełku wszyscy go słyszeli.
Dlatego odetchnęli z ulgą, gdy pewnego tygodnia nie pojawił się ani razu. Nie widział go piekarz, rzeźnik, kowal, ani nawet obwoźny handlarz-Żyd. Gdy minął drugi tydzień, atmosfera w miasteczku się zmieniła, jakby mieszkańców opuścił ciężar, który długo ich przygniatał. Tylko Johann się martwił. Nie dlatego, że lubił człowieka, ale dlatego że odbiegało to od normy. Od kiedy pamiętał, człowiek był tutaj i roztaczał swoją aurę na całe miasteczko. Było mało prawdopodobne żeby przestał bez jakiejś przyczyny.
Dlatego Johann, choć bolało go biodro, wziął swoją laskę i pokuśtykał w stronę domu człowieka. Stukot jego laski nie dobiegał niczyich uszu.
Dom wydawał się pusty, zresztą Johann od jakiegoś czasu nie widział światła świec, odbijającego się wieczorem w oknach. Zaryzykował, uchylił furtkę i podszedł do drzwi. Nie były do końca zamknięte, widział szczelinę między nimi a futryną. Jak zaproszenie. I jak każde zaproszenie, nie dla Johanna.
Ale pięćdziesiąt lat samotnego mieszkania, na obrzeżach miasta i z bólem biodra, nauczyło go, że czasem trzeba wsadzić palce w drzwi niedomknięte i wściubić nos w nieswoje sprawy.
W domu było jasno, bo słońce wpadało przez drogie, oszklone okna. Dlatego Johann wyraźnie zobaczył… wszystko. Drobne zapiski, które mogły być łaciną, diabelskim pismem lub swojskim niemieckim. Rysunki zwierciadeł i mapy okolicy. Porozrzucane dookoła fragmenty luster i wypolerowane kawałki metalu, w których odbijał się zwielokrotniony Johann. Zadziwiająco duże ilości kwiatów, częściowo uschniętych. Klatki ze zwierzętami, z których połowa była stara, zmarniała, z wyliniałym futrem i zaropiałymi oczami. Pozostałe były młode i zdrowe, a obydwa rodzaje miały swoich przedstawicieli leżących na stołach, porozcinanych i rozczłonkowanych. W ciemniejszym kącie pokoju wyrysowany był pentagram, zapewne krwią. Za nim było widać drzwi, ale Johannowi wystarczyło to co zobaczył.
Obrócił się i wspierając się o lasce, poszedł w stronę miasteczka. Burmistrz i ksiądz musieli się o tym dowiedzieć. Mieli chronić mieszkańców, a co mógł zrobić stary, schorowany Johann?
Dlatego mimo bólu w chorym biodrze nie zatrzymywał się by odpocząć, zwykle spokojny stukot stał się śpiesznym stacatto. Dotarł już do rynku i wymijał straganiarzy i przekupki, gdy nad głowami wszystkich rozległ się głuchy trzask, głośniejszy niż wszystko co do tej pory słyszeli. Niebo pociemniało i zaczął z niego padać rzadki deszcz. Johann usłyszał płacz stojącego obok chłopca, który chwycił się za serce i oko. Gdy podniósł rękę od twarzy można było zobaczyć cieniutką strużkę krwi biegnącą z oczodołu, którą próbowała wytrzeć stojąca obok dziewczynka. Johann wyciągnął przed siebie dłoń i złapał kroplę, która okazała się szklana. Mały okruch lustra, w którym przez moment odbiła się twarz człowieka. Potem kropla się rozpłynęła, wsiąkając w rękę Johanna. Poczuł ból, a dotychczas sprawna dłoń zaczęła się wykrzywiać, pokrywać guzami i plamami.
Dookoła wszyscy biegali, próbując kryć się przed chorobliwym deszczem, ale daszki ze skór i tkanin nie chroniły przed szkłem, a ludzie nie otwierali drzwi swoich domów, bojąc się wpuścić żywioł do środka.
W końcu, gdy złowroga chmura odpłynęła zarażać inne miejsca, szczęśliwcy, którzy uchronili się przed plagą, wychynęli ze swoich mieszkań. Na ulicach leżeli chorzy, wrzeszcząc i płacząc z bólu. Zdrowi wcześniej mężczyźni, nie mogli już poruszyć kończynami. Młode kobiety siedziały obolałe i pomarszczone. Johann dostrzegł pod ścianą burmistrza, którego ominął deszcz, ale płakał widząc co spotkało jego miasto. Nad tym wszystkim poniósł się śmiech człowieka. Szczęśliwy śmiech kogoś, kto zrealizował swoje plany i ma dalsze.



Autor: MITOZA
Tytuł: Łaka maka fą


Wczoraj poszedłem do lekarza:
- Ma pan raka płuc. – usłyszałem.
Dostałem rok, może dwa zapasu by umrzeć jako męczennik ćpający wszelkie leki lub trzy-cztery miesiące spokojnego życia.
To drugie brzmiało lepiej, pewniej i ciekawiej.
Dopiero w takich momentach zastanawiamy się komu naprawdę na nas zależy.
Postanowiłem to sprawdzić w prosty sposób.
Jeden post na facebooku:
„O Lol. Mam raka.”

I koniec kontaktu z wirtualną rzeczywistością. Przestałem odbierać telefony, czytać maile i sprawdzać facebooka. Byłem ciekaw kto się zainteresuje. W tym czasie robiłem to, co zawsze. Czytałem książki, chodziłem do kina, jeździłem na rowerze. Pracę miałem w domu, po filologii angielskiej zostałem freelancerem i tłumaczę teksty na komputerze. Nic się nie działo, dosłownie nic. Nikt mnie nie odwiedził. Pojechałem za zaoszczędzone pieniądze do Chin przejść się po murze. Nie doznałem żadnego olśnienia. Poznałem dwudziestopięciolatkę z Austrii, która również była tam w celach turystycznych. Wynajmowaliśmy w hotelu pokoje obok siebie. Spędziliśmy miło kilka wieczorów. Wspólne spacery, kolacje, gry na automatach, kilka pocałunków, nic więcej. Szanuję kobiety, nie skrzywdzę jednej swoją śmiercią dla tak przyziemniej zachcianki jak seks i trwały związek. Wróciłem do Polski i już się nie zobaczyliśmy. Żadnych listów w skrzynce poza rachunkami za mieszkanie nie zastałem. Nikt się do mnie nie dobijał, sąsiedzi o nic nie pytali. Kaszlałem krwią, czasem czułem zawroty głowy. Zdarzało się, że miałem problemy z utrzymaniem równowagi na rowerze, więc go sprzedałem. Za pozyskane 500 złotych kupiłem sobie zapas marihuany i papierosów różnych marek. Kiedyś trzeba zacząć palić i na coś w końcu muszę umrzeć. Niech myślą, że to przez palenie.
I co dalej?
Nie było żadnego dalej.
Od tak, z dnia na dzień, gdy piłem kawę, jadłem jajecznicę i słuchałem porannych wiadomości moje serce przestało bić.
Szybko, prawda?
Żadnych wymówek, żadnych znajomych, żadnych łez osób dla których byłem ważny. Tylko wykaszlana flegma z krwią i niedokończone śniadanie. Neon z napisem „Moje życie” zamrygał trzy razy i zgasł na zawsze.