Tak. Dzięki wszystkim, którzy się tu znaleźli, przeczytali, zostawili po sobie ślad (albo i nie). Przystępujemy do dalszego działania - zasady takie jak ostatnio:
- tydzień czasu, więc deadline: 31.03, godz. 23:59
- pełna swoboda tematyczna i objętościowa
- wysyłamy na opowiadaniezmotywem@gmail.com
- motyw, który należy zawrzeć w tekście: PŁONĄCE MIASTO
Show must go on!
... czy coś takiego.
Powodzenia!
niedziela, 24 marca 2013
poniedziałek, 18 marca 2013
MOTYW III - TRAMWAJ
No i stało się. Wczoraj wybiła godzina i na skrzynce znalazły się opowiadania - w liczbie 4.
Cóż. Teraz można się delektować, czytać i komentować. Taak. Będziemy wyjątkowo dźwięczni wszystkim, którzy tego dokonają ;)
Indżojcie!
Autor: RAGNAR
Nareszcie koniec tego zgiełku. Sekwencja spokojnych kroków pustym korytarzem o dziwo okazała się lekarstwem na dzisiejszy dzień. Teraz jestem tutaj. Jest całkiem ciemno, lecz tym razem głównie dlatego, że musiałem zamknąć oczy choć na chwilę. Otwieram je więc, widzę kilku ludzi i zastanawiam się czy żyją. Czasem patrzę i myślę, że obcy ludzie są jak płyty chodnikowe. Rozumiesz, szare, podobne i ułożone w rzędzie. Niektóre są czasem trochę wybite z szyku, jakby niedorobione a jeszcze inne skruszone. Są też takie, które żyją pełnią życia mimo ogólnej społecznej świadomości, że niejeden depcze im po piętach. Czy co tam one mają.
Ale oto nadciąga. Mój zbawiciel, światełko w tunelu, głośne i huczne zwieńczenie mojej wędrówki na przystanek. Czyli tramwaj w sensie. Wsiadłem z tyłu, jak zwykle. Wiąże się to z tym, że od dziecka marzyłem żeby w przypadku gdyby ktoś nieszczęśliwie przewrócił się lub poślizgnął, mógłbym chwycić tabliczkę z numerem i wystawić mu w ten sposób notę za lądowanie, czy też jego brak. Kolejny powód to fakt, że jest to najlepsze miejsce na obserwację. Weźmy pod lupę tą starszą panią z przodu. W tej jednej chwili czasu całym jej światem jest szafa na tramwajowe bebechy i jedyne co jest w stanie zauważyć, to znudzona, ale dumnie postępująca rdza. Ja natomiast widzę cały ten świat. Całe życie, śpiew, taniec i niesforne kiwanie się na boki przedziału linii 13. Odwracam się na chwilę, bo mogę. Cieszy mnie fakt, że wybrałem pierwszy przedział. Podświadomie wyczułem, że matka z szesnastką dzieci zajmie połowę miejsca w tym drugim. W myślach jestem na siebie zły, że zamiast współczuć jej, zastanawiam się czy zmieścili się w ramach biletu grupowego.
W zamyśleniu przejechałem kilka przystanków. Tramwaj jest metaforą życia, prawda? Czasem nie wiadomo kiedy mija Ci w czymś połowa trasy i nadchodzi koniec. Albo te niekończące się, tętniące życiem spotkania towarzyskie. Zawsze w przedziale ktoś z telefonem i wypiekami na twarzy przeżywa fakt, że właśnie wsiadł do tramwaju. Albo zebrania lokalnych przedstawicieli stowarzyszeń filozofów i literatów. Nie da się nie rozpoznać od razu ich znaku cechowego. Subtelny płaszczyk skomponowany z szerokimi czarnymi oprawkami na nosie z miejsca budzi intelektualny respekt. Do tego te imponujące, codzienne potyczki z odwiecznym pytaniem „Czy być?”.
Tak wiele się dzieje, jest nawet pan, który za honorowy cel życia postanowił dbać o to, by w przedziale nigdy nie pachniało zbyt ładnie. On też jest częścią teatru życia, takim samym aktorem jak każdy inny. Widzem będzie zaś ten, który pośród niewolnictwa codzienności odnajdzie w sobie chwilę na to, by zatrzymać się w miejscu i zobaczyć jak wszystko inne pędzi do przodu co sił.
Zdaję sobie jednak sprawę z faktu, że jeśli zatrzymam się teraz to tramwaj, niezależnie ode mnie, popędzi załatwiać swoje sprawy, a ja zostanę tutaj i nie dotrę do celu na czas. Czyżby życie było sztuką wyboru, kiedy zatrzymać się i a kiedy cisnąć wbrew wszystkiemu do przodu, a także kiedy umiejętnie dostosować się by moje prawdziwe ja nie zjechało na zawsze do zajezdni?
To już ten przystanek, wysiadam a moje myśli niczym trujący dym z papierosa filozofów, rozpływają się ku górze i znikają. Kieruję się do mieszkania. Tam czekają na mnie leki i dużo innych, równie ważnych spraw. Nie myślę teraz o przyszłości bo wierzę, że już jutro rano przyjedzie po mnie kolejny tramwaj z zupełnie nową przygodą.
Autor: KRASNOLUD
Janek tradycyjnie przysnął w tramwaju. Wracał z basenu późnym wieczorem, a 13 wypluwało go pod domem po równo 48 minutach według rozkładu, także równo o 21.40 był w domu. Nie dziś, dzisiaj stanowczo miał pecha. Trener przetrzymał ich, co prawda tylko 5 minut, ale wystarczyło by spóźnić się na przyjeżdżający na styk tramwaj. 30 minut czekania na zimnie (przynajmniej nie padało) nie nastrajało optymistycznie. Jeden tramwaj się nie pojawił, więc gdy w końcu następny przyjechał, Janek nie myśląc wiele usiadł możliwie najdalej drzwi i poszedł spać. Na szczęście było ciepło.
Gdy obudził się po 47 minutach, gotowy do wyjścia, okazało się, że coś poszło nie tak. Tramwaj się nie ruszał, nie paliło się światło, nie było widać latarni. Między Bogiem a prawdą, nic nie było widać. Janek miał nadzieję, że po chwili oczy przyzwyczają mu się do mroku i zacznie normalnie widzieć. Nic z tego. Spróbował wstać, ale wpadł na automat z biletami, zaklął głośno i opadł z powrotem na siedzenie. Rozmasował bolące miejsce i po chwili ponownie spróbował wstać, wyciągając ręce przed siebie. Znalazł się mniej więcej na środku tramwaju i przypomniał sobie, że w kieszeni ma latarkę, prezent od brata na ostatnie urodziny. Wyciągnął ją i zapalił. Tramwaj był pusty, ale nie spodziewał się niczego innego. Sprawdził drzwi, oczywiście nie dawały się otworzyć. Nigdzie też nie mógł dojrzeć awaryjnego otwierania ich. Spróbował wyjrzeć przez szybę, ale wszystkie były z zewnątrz oklejone jakąś reklamą i światło się od nich odbijało. Janek sprawdził jeszcze komórkę. Była wyłączona. Odpalił ją zobaczył zero kresek zasięgu, a następnie komunikat „słaba bateria”. W chwilę później telefon zgasł. Znikąd pomocy. Janek przez chwilę rozpatrzył możliwość zostania na resztę nocy w tramwaju, ale przypomniał sobie ostatnią rozmowę z mamą. Nie będzie dobrze jeśli nie pojawi się na noc w domu, bez słowa wyjaśnienia. Słowa, którego oczywiście nie jest w stanie przekazać, bo komórka nie działa. Posiedział jeszcze chwilę, zastanawiając się jak wyjść. Drzwi się nie nadawały, zatem może okno. Na szczęście był to jeden ze starszych tramwajów, w których okno dawało się otworzyć całkiem szeroko. Janek wyjrzał na zewnątrz. Duże, mroczne pomieszczenie, dosyć puste. W pewnym oddaleniu stały jeszcze dwa tramwaje, na podłodze tory, ot zajezdnia, zapewne Chocianowice.
Janek sprawdził, czy zmieści się w okienku, przerzucił na zewnątrz plecak, a później kurtkę i sam spróbował przejść. Chwilę zajęło mu znalezienie sposobu wyjścia by nie spaść głową na beton, ale w końcu się udało. Janek stanął przed tramwajem, założył kurtkę i rozejrzał się uważniej po zajezdni. W oddali zobaczył coś co wyglądało jak wrota przez które wjeżdżały tramwaje. Janek już zaczynał iść w tamtym kierunku, gdy nagle coś go powstrzymało. Stanął i zaczął się wpatrywać w tamtą stronę. Po ścianie, po wrotach pełzały cienie. Pełzały, kłębiły się, ruszały i zachowywały się nie tak jak powinny. Janek trzymał rękę w miarę nieruchomo, ale to nie była kwestia zwyczajnego drżenia z zimna czy strachu. Cienie zachowywały się trochę jak karaluchy, którym nagle ktoś zabrał osłonę. Janek zdębiał. Najchętniej dałby w długą, gdyby nie to, że nie wiedział gdzie. Z kolei bał się skierować latarkę gdzie indziej, bo nie widziałby nawet co się dzieje przy wrotach. Pomyślał, że może lepiej było nie wychodzić. Stałby tak jeszcze chwilę, gdyby nie usłyszał dziwnego szurgotu. Dochodził zza pleców czyli z tramwaju, z którego właśnie wyszedł. Odruchowo obrócił się, świecąc na szyby. I pożałował. Z okna, którym przed chwilą wyszedł, wyglądało coś podobnego do ludzkiej twarzy. Tyle, że ludzkiej twarzy rzadko wyrastają macki zamiast ust, a z oczodołów płynie krew. Krew zazwyczaj też nie jest tak ciemna i gęsta. Janek stał jak wryty, nie mogąc odwrócić wzroku od postaci, dopóki humanoid nie wystawił łap za okno próbując wyjść. Wtedy Janek zaczął uciekać.
Biegł byle dalej od tej przeklętej postaci. W panice świecił po ścianach szukając jakichś drzwi, przycisku do otwarcia wrót lub choćby włącznika światła. Dowolnie. W końcu zobaczył. W kącie po lewej, drzwi z napisem OCHRONA. Żadnych cieni w pobliżu. Usłyszał dźwięk jaki wydaje spory ciężar wypadający z wysokości, powiedzmy, okna tramwaju i przyspieszył. Dobiegł do drzwi i chwytał za klamkę, gdy drzwi się otworzyły, a halę zalało światło.
- Co ty tu robisz? – spytał groźnie wyglądający mężczyzna w uniformie z napisem „security”.
Janek oddychał ciężko po biegu. Obejrzał się. Hala była pusta. Nic, żadnych cieni, o spełnionym śnie Lovecrafta nie wspominając. Jednak Janek nie mógł oderwać wzroku od hali. Był pewien tego co widział. Był...
- Co. Ty. Tu. Robisz? – spytał raz jeszcze ochroniarz, głośniej i dobitniej.
- Ja... zasnąłem w tramwaju. Obudziłem już tutaj, nie wiem jak.
- Taa, jasne. Bujać to las a nie nas.
- Nie, przysięgam. Nie mam pojęcia, jakim cudem nikt mnie nie zauważył. O niczym innym nie marzę by stąd wyjść.
- Dobrze, znaj łaskę pana. Otworzę ci wyjazd.
- Aaa, nie dałoby rady jakoś tylnym wyjściem?
- Jeszcze marudzi. Zmykaj, bo zadzwonię na policję. – kliknął jakiś przycisk na panelu za drzwiami, coś zahurkotało i wrota zaczęły się uchylać. – Spieprzaj, byle szybko.
- Dzięki – powiedział Janek, odwrócił się i zaczął iść. Nie biegł, bo nie chciał pokazać jak bardzo był przerażony.
Zresztą może rzeczywiście spanikował i to wszystko mu się tylko wydawało? Był gdzieś w połowie hangaru, gdy usłyszał trzask drzwi. W chwilę później lampy zgasło i jedynym światłem był prześwit między betonem a lekko otwartymi wrotami. Usłyszał jeszcze przytłumiony głos strażnika. Odwrócił się i ostatnim co zobaczył były macki zbliżające się do jego twarzy.
Autor: KROKROPKA
Tam, gdzie niepożądany wzrok nie sięga, ludzka świadomość nie ma wstępu, po cienkim lodzie noga za nogą stąpał mężczyzna. Była noc. Rozgwieżdżone niebo zwisało nad jego głową. Latarnie mrugały w nierównych odstępach, a pomarańczowe plamy w kształcie kół wokół nich zapraszały cicho, nęcąc swą iluzją bezpieczeństwa. Jednak to nie to miejsce miało być przystankiem dla jego myśli, nie wyodrębniony przez światło azyl. Jego spokojny i jednostajny dotąd krok zaczął zwalniać, aż w końcu zatrzymał się. Dzięki temu, że miał na sobie ciemny, zimowy płaszcz, czarne rękawiczki i ciepłą czapkę zaciągniętą mocno na uszy, doskonale wtapiał się w mrok panujący w przerwach między latarniami.
Wpatrzony w kontrast, dzięki któremu mógł rozpoznać kształt swoich butów, zagubiony we własnych myślach machinalnie sięgnął ręką do kieszeni w poszukiwaniu papierosów. Zawsze wkurzała go dziura w podszewce, bo wszystkie wartościowe rzeczy, które zwykł tam wrzucać w pośpiechu, ginęły w otchłani warstw płaszcza gdy potrzebował ich najbardziej. Jednak tym razem to, czego potrzebował, odnalazł bez problemu. Włożywszy w kącik ust papierosa, jednym, spokojnym ruchem dłoni zapalił zapałkę, zasłonił drugą dłonią tlący się ogień i ożywił tytoń. Zaciągał się długo zaciskając mocno powieki, jakby była to chwila ekstazy, którą chciał jak najbardziej przedłużyć. Wtem otworzył oczy, nerwowym ruchem schował trzymane nadal w dłoni zapałki, wypuścił gwałtownie dym w powietrze i ruszył. Wychodzenie o tej porze nie było bezpieczne. Niewiele osób miało odwagę opuścić dom, chyba, że zmusiła ich do tego sytuacja. Mężczyzna był wyjątkiem. Czuł potrzebę poznania tego, co dotychczas było tylko zlepkiem słów przekazywanych z ust do ust przez ludzi w trakcie dnia. Nie wiedział, czy w to wierzy. Czuł zaciskające się wokół niego szczypce i doszywane do dłoni sznurki.
Wiedział, że gdy przyjmie którąś z postaw nie poznawszy wcześniej prawdy, będzie ukształtowaną masą trzymaną na krótkich sznurkach przez społeczeństwo. Dlatego dźwięk skrzypiącego śniegu pod stopami był coraz częstszy. Przyspieszał zawstydzony własną słabością i zdenerwowany na swoje niezdecydowanie. „Jak można być przecież tak głupim!”, myślał, „Skoro już przekroczyłeś jeden próg, durniu, idź dalej.”
Idąc mijał stare kamienice. Okna zabite były deskami, z których co jakiś czas wyzierały czarne dziury, wnętrze odsłonione przez czas. Do podwórzy dawno nie zaglądał nikt, kto cenił sobie życie. Po torach sunęły szkielety tramwajów tak idealnie, jakby nadal ktoś je prowadził. Czas, kiedy miasto tętniło życiem dawno minął. Świat wkroczył w nową erę, w której nie było miejsca dla ludzi. Zewsząd dochodziły do uszu mężczyzny nie tylko dźwięki sunących po torach tramwajów, lecz także krótkie jęki i inne odgłosy z gardeł istot, o których za dnia opowiadali Ci, którzy przeżyli. Chciał tylko tego doświadczyć, wykreować własną myśl i wrócić, o ile to będzie możliwe. Jednak im dalej brnął w coraz gęstszy mrok, tym jego umiejętność odróżniania drogi od wzniesień i przestrzeni od przedmiotów malała. Nagle odgłos skrzypiącego pod nogami śniegu ucichł, choć mężczyzna nadal szedł. Wydawało mu się, że ciągle brnie do celu. Czas jednak przestał być ważny, a wskazówki jego zegarka zaczęły obracać się w przeciwną stronę. Iluzja wędrówki wykreowana w jego głowie nie dopuszczała informacji, że przecież spada. Na drodze napotkał przepaść…
Autor: PUDEL
Cóż. Teraz można się delektować, czytać i komentować. Taak. Będziemy wyjątkowo dźwięczni wszystkim, którzy tego dokonają ;)
Indżojcie!
Autor: RAGNAR
Nareszcie koniec tego zgiełku. Sekwencja spokojnych kroków pustym korytarzem o dziwo okazała się lekarstwem na dzisiejszy dzień. Teraz jestem tutaj. Jest całkiem ciemno, lecz tym razem głównie dlatego, że musiałem zamknąć oczy choć na chwilę. Otwieram je więc, widzę kilku ludzi i zastanawiam się czy żyją. Czasem patrzę i myślę, że obcy ludzie są jak płyty chodnikowe. Rozumiesz, szare, podobne i ułożone w rzędzie. Niektóre są czasem trochę wybite z szyku, jakby niedorobione a jeszcze inne skruszone. Są też takie, które żyją pełnią życia mimo ogólnej społecznej świadomości, że niejeden depcze im po piętach. Czy co tam one mają.
Ale oto nadciąga. Mój zbawiciel, światełko w tunelu, głośne i huczne zwieńczenie mojej wędrówki na przystanek. Czyli tramwaj w sensie. Wsiadłem z tyłu, jak zwykle. Wiąże się to z tym, że od dziecka marzyłem żeby w przypadku gdyby ktoś nieszczęśliwie przewrócił się lub poślizgnął, mógłbym chwycić tabliczkę z numerem i wystawić mu w ten sposób notę za lądowanie, czy też jego brak. Kolejny powód to fakt, że jest to najlepsze miejsce na obserwację. Weźmy pod lupę tą starszą panią z przodu. W tej jednej chwili czasu całym jej światem jest szafa na tramwajowe bebechy i jedyne co jest w stanie zauważyć, to znudzona, ale dumnie postępująca rdza. Ja natomiast widzę cały ten świat. Całe życie, śpiew, taniec i niesforne kiwanie się na boki przedziału linii 13. Odwracam się na chwilę, bo mogę. Cieszy mnie fakt, że wybrałem pierwszy przedział. Podświadomie wyczułem, że matka z szesnastką dzieci zajmie połowę miejsca w tym drugim. W myślach jestem na siebie zły, że zamiast współczuć jej, zastanawiam się czy zmieścili się w ramach biletu grupowego.
W zamyśleniu przejechałem kilka przystanków. Tramwaj jest metaforą życia, prawda? Czasem nie wiadomo kiedy mija Ci w czymś połowa trasy i nadchodzi koniec. Albo te niekończące się, tętniące życiem spotkania towarzyskie. Zawsze w przedziale ktoś z telefonem i wypiekami na twarzy przeżywa fakt, że właśnie wsiadł do tramwaju. Albo zebrania lokalnych przedstawicieli stowarzyszeń filozofów i literatów. Nie da się nie rozpoznać od razu ich znaku cechowego. Subtelny płaszczyk skomponowany z szerokimi czarnymi oprawkami na nosie z miejsca budzi intelektualny respekt. Do tego te imponujące, codzienne potyczki z odwiecznym pytaniem „Czy być?”.
Tak wiele się dzieje, jest nawet pan, który za honorowy cel życia postanowił dbać o to, by w przedziale nigdy nie pachniało zbyt ładnie. On też jest częścią teatru życia, takim samym aktorem jak każdy inny. Widzem będzie zaś ten, który pośród niewolnictwa codzienności odnajdzie w sobie chwilę na to, by zatrzymać się w miejscu i zobaczyć jak wszystko inne pędzi do przodu co sił.
Zdaję sobie jednak sprawę z faktu, że jeśli zatrzymam się teraz to tramwaj, niezależnie ode mnie, popędzi załatwiać swoje sprawy, a ja zostanę tutaj i nie dotrę do celu na czas. Czyżby życie było sztuką wyboru, kiedy zatrzymać się i a kiedy cisnąć wbrew wszystkiemu do przodu, a także kiedy umiejętnie dostosować się by moje prawdziwe ja nie zjechało na zawsze do zajezdni?
To już ten przystanek, wysiadam a moje myśli niczym trujący dym z papierosa filozofów, rozpływają się ku górze i znikają. Kieruję się do mieszkania. Tam czekają na mnie leki i dużo innych, równie ważnych spraw. Nie myślę teraz o przyszłości bo wierzę, że już jutro rano przyjedzie po mnie kolejny tramwaj z zupełnie nową przygodą.
Autor: KRASNOLUD
Janek tradycyjnie przysnął w tramwaju. Wracał z basenu późnym wieczorem, a 13 wypluwało go pod domem po równo 48 minutach według rozkładu, także równo o 21.40 był w domu. Nie dziś, dzisiaj stanowczo miał pecha. Trener przetrzymał ich, co prawda tylko 5 minut, ale wystarczyło by spóźnić się na przyjeżdżający na styk tramwaj. 30 minut czekania na zimnie (przynajmniej nie padało) nie nastrajało optymistycznie. Jeden tramwaj się nie pojawił, więc gdy w końcu następny przyjechał, Janek nie myśląc wiele usiadł możliwie najdalej drzwi i poszedł spać. Na szczęście było ciepło.
Gdy obudził się po 47 minutach, gotowy do wyjścia, okazało się, że coś poszło nie tak. Tramwaj się nie ruszał, nie paliło się światło, nie było widać latarni. Między Bogiem a prawdą, nic nie było widać. Janek miał nadzieję, że po chwili oczy przyzwyczają mu się do mroku i zacznie normalnie widzieć. Nic z tego. Spróbował wstać, ale wpadł na automat z biletami, zaklął głośno i opadł z powrotem na siedzenie. Rozmasował bolące miejsce i po chwili ponownie spróbował wstać, wyciągając ręce przed siebie. Znalazł się mniej więcej na środku tramwaju i przypomniał sobie, że w kieszeni ma latarkę, prezent od brata na ostatnie urodziny. Wyciągnął ją i zapalił. Tramwaj był pusty, ale nie spodziewał się niczego innego. Sprawdził drzwi, oczywiście nie dawały się otworzyć. Nigdzie też nie mógł dojrzeć awaryjnego otwierania ich. Spróbował wyjrzeć przez szybę, ale wszystkie były z zewnątrz oklejone jakąś reklamą i światło się od nich odbijało. Janek sprawdził jeszcze komórkę. Była wyłączona. Odpalił ją zobaczył zero kresek zasięgu, a następnie komunikat „słaba bateria”. W chwilę później telefon zgasł. Znikąd pomocy. Janek przez chwilę rozpatrzył możliwość zostania na resztę nocy w tramwaju, ale przypomniał sobie ostatnią rozmowę z mamą. Nie będzie dobrze jeśli nie pojawi się na noc w domu, bez słowa wyjaśnienia. Słowa, którego oczywiście nie jest w stanie przekazać, bo komórka nie działa. Posiedział jeszcze chwilę, zastanawiając się jak wyjść. Drzwi się nie nadawały, zatem może okno. Na szczęście był to jeden ze starszych tramwajów, w których okno dawało się otworzyć całkiem szeroko. Janek wyjrzał na zewnątrz. Duże, mroczne pomieszczenie, dosyć puste. W pewnym oddaleniu stały jeszcze dwa tramwaje, na podłodze tory, ot zajezdnia, zapewne Chocianowice.
Janek sprawdził, czy zmieści się w okienku, przerzucił na zewnątrz plecak, a później kurtkę i sam spróbował przejść. Chwilę zajęło mu znalezienie sposobu wyjścia by nie spaść głową na beton, ale w końcu się udało. Janek stanął przed tramwajem, założył kurtkę i rozejrzał się uważniej po zajezdni. W oddali zobaczył coś co wyglądało jak wrota przez które wjeżdżały tramwaje. Janek już zaczynał iść w tamtym kierunku, gdy nagle coś go powstrzymało. Stanął i zaczął się wpatrywać w tamtą stronę. Po ścianie, po wrotach pełzały cienie. Pełzały, kłębiły się, ruszały i zachowywały się nie tak jak powinny. Janek trzymał rękę w miarę nieruchomo, ale to nie była kwestia zwyczajnego drżenia z zimna czy strachu. Cienie zachowywały się trochę jak karaluchy, którym nagle ktoś zabrał osłonę. Janek zdębiał. Najchętniej dałby w długą, gdyby nie to, że nie wiedział gdzie. Z kolei bał się skierować latarkę gdzie indziej, bo nie widziałby nawet co się dzieje przy wrotach. Pomyślał, że może lepiej było nie wychodzić. Stałby tak jeszcze chwilę, gdyby nie usłyszał dziwnego szurgotu. Dochodził zza pleców czyli z tramwaju, z którego właśnie wyszedł. Odruchowo obrócił się, świecąc na szyby. I pożałował. Z okna, którym przed chwilą wyszedł, wyglądało coś podobnego do ludzkiej twarzy. Tyle, że ludzkiej twarzy rzadko wyrastają macki zamiast ust, a z oczodołów płynie krew. Krew zazwyczaj też nie jest tak ciemna i gęsta. Janek stał jak wryty, nie mogąc odwrócić wzroku od postaci, dopóki humanoid nie wystawił łap za okno próbując wyjść. Wtedy Janek zaczął uciekać.
Biegł byle dalej od tej przeklętej postaci. W panice świecił po ścianach szukając jakichś drzwi, przycisku do otwarcia wrót lub choćby włącznika światła. Dowolnie. W końcu zobaczył. W kącie po lewej, drzwi z napisem OCHRONA. Żadnych cieni w pobliżu. Usłyszał dźwięk jaki wydaje spory ciężar wypadający z wysokości, powiedzmy, okna tramwaju i przyspieszył. Dobiegł do drzwi i chwytał za klamkę, gdy drzwi się otworzyły, a halę zalało światło.
- Co ty tu robisz? – spytał groźnie wyglądający mężczyzna w uniformie z napisem „security”.
Janek oddychał ciężko po biegu. Obejrzał się. Hala była pusta. Nic, żadnych cieni, o spełnionym śnie Lovecrafta nie wspominając. Jednak Janek nie mógł oderwać wzroku od hali. Był pewien tego co widział. Był...
- Co. Ty. Tu. Robisz? – spytał raz jeszcze ochroniarz, głośniej i dobitniej.
- Ja... zasnąłem w tramwaju. Obudziłem już tutaj, nie wiem jak.
- Taa, jasne. Bujać to las a nie nas.
- Nie, przysięgam. Nie mam pojęcia, jakim cudem nikt mnie nie zauważył. O niczym innym nie marzę by stąd wyjść.
- Dobrze, znaj łaskę pana. Otworzę ci wyjazd.
- Aaa, nie dałoby rady jakoś tylnym wyjściem?
- Jeszcze marudzi. Zmykaj, bo zadzwonię na policję. – kliknął jakiś przycisk na panelu za drzwiami, coś zahurkotało i wrota zaczęły się uchylać. – Spieprzaj, byle szybko.
- Dzięki – powiedział Janek, odwrócił się i zaczął iść. Nie biegł, bo nie chciał pokazać jak bardzo był przerażony.
Zresztą może rzeczywiście spanikował i to wszystko mu się tylko wydawało? Był gdzieś w połowie hangaru, gdy usłyszał trzask drzwi. W chwilę później lampy zgasło i jedynym światłem był prześwit między betonem a lekko otwartymi wrotami. Usłyszał jeszcze przytłumiony głos strażnika. Odwrócił się i ostatnim co zobaczył były macki zbliżające się do jego twarzy.
Autor: KROKROPKA
Tam, gdzie niepożądany wzrok nie sięga, ludzka świadomość nie ma wstępu, po cienkim lodzie noga za nogą stąpał mężczyzna. Była noc. Rozgwieżdżone niebo zwisało nad jego głową. Latarnie mrugały w nierównych odstępach, a pomarańczowe plamy w kształcie kół wokół nich zapraszały cicho, nęcąc swą iluzją bezpieczeństwa. Jednak to nie to miejsce miało być przystankiem dla jego myśli, nie wyodrębniony przez światło azyl. Jego spokojny i jednostajny dotąd krok zaczął zwalniać, aż w końcu zatrzymał się. Dzięki temu, że miał na sobie ciemny, zimowy płaszcz, czarne rękawiczki i ciepłą czapkę zaciągniętą mocno na uszy, doskonale wtapiał się w mrok panujący w przerwach między latarniami.
Wpatrzony w kontrast, dzięki któremu mógł rozpoznać kształt swoich butów, zagubiony we własnych myślach machinalnie sięgnął ręką do kieszeni w poszukiwaniu papierosów. Zawsze wkurzała go dziura w podszewce, bo wszystkie wartościowe rzeczy, które zwykł tam wrzucać w pośpiechu, ginęły w otchłani warstw płaszcza gdy potrzebował ich najbardziej. Jednak tym razem to, czego potrzebował, odnalazł bez problemu. Włożywszy w kącik ust papierosa, jednym, spokojnym ruchem dłoni zapalił zapałkę, zasłonił drugą dłonią tlący się ogień i ożywił tytoń. Zaciągał się długo zaciskając mocno powieki, jakby była to chwila ekstazy, którą chciał jak najbardziej przedłużyć. Wtem otworzył oczy, nerwowym ruchem schował trzymane nadal w dłoni zapałki, wypuścił gwałtownie dym w powietrze i ruszył. Wychodzenie o tej porze nie było bezpieczne. Niewiele osób miało odwagę opuścić dom, chyba, że zmusiła ich do tego sytuacja. Mężczyzna był wyjątkiem. Czuł potrzebę poznania tego, co dotychczas było tylko zlepkiem słów przekazywanych z ust do ust przez ludzi w trakcie dnia. Nie wiedział, czy w to wierzy. Czuł zaciskające się wokół niego szczypce i doszywane do dłoni sznurki.
Wiedział, że gdy przyjmie którąś z postaw nie poznawszy wcześniej prawdy, będzie ukształtowaną masą trzymaną na krótkich sznurkach przez społeczeństwo. Dlatego dźwięk skrzypiącego śniegu pod stopami był coraz częstszy. Przyspieszał zawstydzony własną słabością i zdenerwowany na swoje niezdecydowanie. „Jak można być przecież tak głupim!”, myślał, „Skoro już przekroczyłeś jeden próg, durniu, idź dalej.”
Idąc mijał stare kamienice. Okna zabite były deskami, z których co jakiś czas wyzierały czarne dziury, wnętrze odsłonione przez czas. Do podwórzy dawno nie zaglądał nikt, kto cenił sobie życie. Po torach sunęły szkielety tramwajów tak idealnie, jakby nadal ktoś je prowadził. Czas, kiedy miasto tętniło życiem dawno minął. Świat wkroczył w nową erę, w której nie było miejsca dla ludzi. Zewsząd dochodziły do uszu mężczyzny nie tylko dźwięki sunących po torach tramwajów, lecz także krótkie jęki i inne odgłosy z gardeł istot, o których za dnia opowiadali Ci, którzy przeżyli. Chciał tylko tego doświadczyć, wykreować własną myśl i wrócić, o ile to będzie możliwe. Jednak im dalej brnął w coraz gęstszy mrok, tym jego umiejętność odróżniania drogi od wzniesień i przestrzeni od przedmiotów malała. Nagle odgłos skrzypiącego pod nogami śniegu ucichł, choć mężczyzna nadal szedł. Wydawało mu się, że ciągle brnie do celu. Czas jednak przestał być ważny, a wskazówki jego zegarka zaczęły obracać się w przeciwną stronę. Iluzja wędrówki wykreowana w jego głowie nie dopuszczała informacji, że przecież spada. Na drodze napotkał przepaść…
Autor: PUDEL
Późny wieczór.
Przedmieścia (choć niektórzy mogli by powiedzieć – "zaświaty").
Przystanek tramwajowy. Wokół pustka – pokryta śniegiem
przestrzeń, kilka samotnych domków.
"Fatalne miejsce na
poprowadzenie linii tramwajowej" – pomyślał Izydor, siedzący
już trochę czasu na ledwie trzymającej się w całości ławce.
Kiedy tylko zobaczył
ten przystanek, natychmiast zaczął wątpić w zapewnienia o tym, że
coś tu kursuje – zwłaszca o tak późnej godzinie. Czy to sen?
Policzył palce u obu rąk, spróbował się uszczypnąć, rozejrzał
dookoła. Wszystko wyglądało realnie – wyjątkowo realnie. Gdyby
odznaczał się tym przewrotnym rodzajem inteligencji, jaki
dostrzegamy u matematyków, mógłby żartobliwie uznać do za
fundamentalny dowód na to, że śni (tak, jak oczywistym dowodem
pijaństwa jest gratulowanie sobie, jak bardzo jest się trzeźwym).
Niestety, tego dnia poczucie humoru i matematyka były mu zupełnie
obce.
Świat, w którym żył
wydawał mu się wstrętny, mdły i fałszywy. Wielokrotnie rozważał
ucieczkę, ale nigdy nie zdecydował się na porzucenie wszystkiego,
co w swoim życiu zbudował i osiągnął – nawet jeśli nie
sprawiało mu to radości. I zawsze, kiedy dochodził do wniosku, że
to wszystko jest nic nie wartym kłamstwem, w ostatnim momencie cos
sprowadzało go na ziemię i odciągało od zamiaru. W swojej głowie
personifikował te zjawiska – odnosił wrażenie, że wszechświat
nie pozwalał mu na zmianę – co więcej, w swoim nieskończonym
okrucieństwie sprawiał, że rezygnacja ze zmiany była wynikiem
jego własnej decyzji i dobrowolnych działań.
Kłamstwo, Kłamstwo,
Kłamstwo!
Chciał być przekonany
o tym, że musi jak najszybciej opuścić to miejsce i zmienić
wszystko. Chciał wierzyć w to, że gdzieś na świecie jest cel,
sens i nadzieja na lepsze jutro.
Chciał wierzyć, że
uda mu się je kiedyś odnaleźć.
Chciał wierzyć, że
uda mu się uciec. Od kłamstw. Od obojętności. Od bezsensu.
Chciał wierzyć.
Głos w jego głowie
powtarzał natarczywie – "Nie ma już wiary. Wyrzekłeś się
jej, osiedlajac się tu. Wiedziałeś, że tak będzie. A rezygnacja
z ucieczki zawsze była twoją własną decyzją. Nie ma już wiary.
Nie ma nadziei. Jest tylko tutaj. Gdziekolwiek się nie udasz, ono
zawsze pozostanie w tobie. Ucieczka jest błędem. Właśnie
próbujesz odrzucić najlepszy z możliwych światów. To jest
prawdziwa wiara."
Dlaczego cały świat
musiał kłamać? Dlaczego musiał okłamywać sam siebie? Dlaczego
udał się na ostatni tramwaj – na wypadek, gdyby jednak zmienił
zdanie? Dlaczego uwzględniał tę możliwość?
Nie potrafił
odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Powoli uświadamiał sobie, że
ucieczka jest fikcją, która ma dawać mu nadzieję – jedyną
rzecz, która trzymała go przy życiu. I która sprawiała, że
życie tutaj jest znośne. Nie zmieniał nic tylko dlatego, że mógł
to zrobić.
Czuł jak ogarnia go
panika. Czuł, jak ekscytacja związana z ucieczką wygasa.
Chwila wewnętrznej
ciszy.
Minęła godzina
wyznaczona w rozkładzie. Rezygnacja zwyciężyła. Wstał z ławki,
rozejrzał się dookoła i krokiem skazańca opuścił przystanek.
Kilka minut marszu wzdłuż torów. I gniew, rozsadzający go od
środka.
Nagle ujrzał przed sobą
blask, który wydawał się rozrywać ciemność. Usłyszał hałas, którego
nie mógł z niczym pomylić.
Przestarzały tramwaj
ociężale toczył się przez noc.
Nie był piękny – ale
niósł światło i nadzieję.
Szybka zmiana planów –
niedoszły uciekinier poczuł zew wolności. Już miał odwrócić
się i biec na przystanek, gdy tramwaj zahamował z piskiem. Drzwi
otworzyły się zapraszająco.
Sekunda niezdecydowania.
- Kłamiesz – wydusił
z siebie Izydor.
- Tak – niechętnie
przyznał się tramwaj i uprzejmie zniknął.
poniedziałek, 11 marca 2013
MOTYW III - zapowiedź
Oto więc - kolejny motyw - wyzwanie dla wszystkich, którzy to czytają - z Tobą włącznie ;)
Plan jest prosty:
1. Piszesz opowiadanie (pełna swoboda tematyczna i objętościowa)
2. Wysyłasz je na opowiadaniezmotywem@gmail.com
3. My je publikujemy (wraz ze stosem innych)
4. ??? (tu dzieje się magia)
5. Wszyscy czerpiemy z tego ogromne korzyści
Motyw, który musi sie zawrzeć w opowiadaniu: TRAMWAJ
Deadline: 17.03.2013 (niedziela), 24:00
Do dzieła!
Plan jest prosty:
1. Piszesz opowiadanie (pełna swoboda tematyczna i objętościowa)
2. Wysyłasz je na opowiadaniezmotywem@gmail.com
3. My je publikujemy (wraz ze stosem innych)
4. ??? (tu dzieje się magia)
5. Wszyscy czerpiemy z tego ogromne korzyści
Motyw, który musi sie zawrzeć w opowiadaniu: TRAMWAJ
Deadline: 17.03.2013 (niedziela), 24:00
Do dzieła!
sobota, 9 marca 2013
MOTYW II - Rosół z ogórkiem
Deadline: 26.01.2013
2 nadesłane opowiadania:
Autor: PUDEL
2 nadesłane opowiadania:
Autor: PUDEL
– Zbudź się – wyszeptała czule, wydobywając go z otchłani
snu. Przewrócił się na drugi bok, odruchowo opierając się jej
staraniom. Kilka minut po przebudzeniu zawsze odczuwał dziwny,
trudny do opisania niepokój; gdyby miał go w jakiś sposób
przybliżyć, najprawdopodobniej powiedziałby, że świat w
pierwszym odruchu zachowania homeostazy odrzucał go – próbował
trzymać jak najdalej od siebie.
Kobieta westchnęła cicho i spojrzała na niego znużonym wzrokiem.
Rozmawiali o tym wiele razy – i była pewna, że kiedyś doprowadzi
ją to do szału.
– Zbudź się – wyszeptała czule (gdyby słyszał to wyraźnie,
dostrzegłby w tonie tej wypowiedzi sarkastyczną przesadę) – już
czas.
Otworzył oczy i spojrzał na nią. Uśmiechnął się – trochę z
miłości, trochę z przyzwyczajenia. Być może byłoby to
bardziej szczere, gdyby nie wydawała mu się tak wroga i obca.
Nie odwzajemniła uśmiechu.
Uznała, że jest zbyt sztuczny.
Spojrzał na zegarek.
– Już późno – przełamał niezręczną ciszę.
– Tak – odpowiedziała po chwili.
Przeciągająca się w nieskończoność chwila milczenia.
Nigdy nie twierdził, że był z nią nieszczęśliwy. Zauważał
jednak te chwile, kiedy zachowywała się dokładnie tak jak reszta
świata – subtelnie, acz dobitnie odrzucając go bez żadnego
wyraźnego powodu. Czuł się wtedy trochę jak ogórek w rosole.
Czegokolwiek nie miało to oznaczać.
Słońce wznosiło się coraz wyżej.
Tykanie zegarka ostrożnie próbowało przebić się przez
wszechogarniającą ciszę.
Ich dłonie zetknęły się na ułamek sekundy.
Spróbował uśmiechnąć się po raz kolejny.
Znowu – tylko ciche westchnienie, ani krzty wzajemności.
– Jesteś głodny? Bardzo długo spałeś,
– Tylko troszkę.
– Przynieść ci coś?
Znowu chwila ciszy.
– Nie.
Nie rozumiała, dlaczego zachowywał się w ten sposób. Im dłużej
go znała, tym bardziej zauważała dystans, jaki próbuje zachować
względem świata. Kiedyś uważała to za nietypowy objaw pychy, ale
z biegiem czasu, poznając go bardziej, przestała to postrzegać w
ten sposób.
Wtedy właśnie – kiedy tylko doszła do wniosku, że nie jest w
stanie tego wyjaśnić, zaczęło ją to irytować. Kilka razy
próbowała z nim o tym rozmawiać, ale nie przynosiło to
oczekiwanych skutków. Wydawało się jej, że może to ją
doprowadzić do szału – ale pogodziła się z tym szybciej, niż
mogłaby się spodziewać. A gdy odczuwała, że oddala się od niej
coraz bardziej, coraz mniej się tym przejmowała.
Przestała czekać na odpowiedź. Nic nie mówiąc skierowała się
do kuchni.
Chwilę później wszedł tam za nią.
– Może jednak bym się skusił. Co proponujesz?
– Rosół z ogórkiem.
Bez słowa wyszedł na korytarz.
Stanął przed lustrem, przyglądając się uważnie swojemu
odbiciu.
Wkroczył w nie, nie pozostawiając po sobie nic – oprócz
przeszywającego brzęku rozchodzącego się po mieszkaniu.
Dźwięk szybko wygasł – w tym momencie nie zostało już nic.
Nie doprowadziło jej to do szału.
Nie zależało jej aż tak bardzo.
Autor: KRASNOLUD
Królewicz, gdy jeszcze żył i był w
kłopotach, zwykł mówić: „Jesteśmy po uszy w syfie”. Król
dotychczas nie rozumiał, o co mu chodzi, teraz jednak zrozumiał
doskonale. Nie jesteś po uszy w syfie, gdy twój syn i dziedzic
umiera, a schedę po nim ma przejąć córka. Nie jesteś po uszy w
syfie, gdy zjawia się tajemniczy rycerz prosząc o rękę twej
córki. To wręcz tradycyjne. Nie jesteś nawet po uszy w syfie, gdy
rycerz okazuje się być kobietą z wzajemnością zakochaną w
twojej córce. Po uszy w syfie jesteś, gdy dzieje się to wszystko,
a twoja córka właśnie ma dziedziczyć tron.
Dlatego też król wspinał się
właśnie na szczyt Wieży Wschodniej (nazwa zastrzeżona przez
królewski urząd patentowy) gdzie mieszkał nadworny wróżbita.
Król wielokrotnie nosił się z zamiarem przeniesienia go gdzieś
bliżej. Wróżbita zawsze jednak żywiołowo protestował,
argumentując to odpowiednim widokiem na gwiazdy, dobrym
umieszczeniem względem naturalnych fluidów i potrzebą samotności.
Większość dworu uważała to za oczywistą bzdurę i sądziła, że
raczej jasnowidz chce mieć święty spokój.
Zasapany król dotarł w końcu pod
drzwi wieszcza, przysiadł na krzesełku by złapać oddech i po
chwili zapukał do drzwi.
- Tak? – spytał zaspany głos, tonem
sugerującym raczej coś w stylu „naprawdę byłoby lepiej dla nas
obu jeśli się odczepisz, dziękuję.”
- Jestem królem. Przychodzę poradzić
się gwiazd.
Za drzwiami zapadł
cisza, w której dało się usłyszeć stłumiony szept „o 9
rano?”, a także kilka upuszczonych naczyń.
- Chwilę, muszę się przygotować –
odpowiedział głos za drzwiami.
Z pokoju dobiegały odgłosy, jakie
zazwyczaj się pojawiają, gdy ktoś próbuje pozbyć się wiekowego
bałaganu w kilka minut. Po chwili jednak drzwi się uchyliły i
wyjrzała zza nich zaspana twarz wieszcza. Wróżbita miał na sobie
niebieską togę w księżyce, którą można było uważać za
oficjalny strój czarnoksiężnika lub za koszulę nocną. Król
wszedł do środka.
- Powinienem przekazać swój tron,
czas już nadszedł. Schedę po mnie miała przejąć moja córka...
– zaczął od razu król
- ...Standardowy horoskop dla królestwa
jak rozumiem.
- Ona wychodzi za mąż...!Żeni
się...! Wiąże z kobietą! I nadal chce rządzić!
- Aha. Zatem niestandardowy horoskop.
- Nie!
- Nie?
- To będzie katastrofa. Muszę temu
jakoś zapobiec. Przybywam prosić o radę.
Wróż zamilkł na chwilę
- Król jest tego pewien?
- Oczywiście! Z tego nic dobrego nie
może wyniknąć.
- Pomyślę, co da się zrobić. Ale
potrzebuję spokoju. I samotności. Wieczorem przyjdę do Waszej
Wysokości.
Król zebrał się do wyjścia, zanim
jednak poszedł, ciekawość wzięła w nim górę i zapytał
- To koszula nocna?
- Nie. Oficjalny strój – westchnął.
– Wstydziłbym się w tym spać.
Drzwi zamknęły się i król zaczął
niecierpliwie schodzić w dół. Nie podobało mu się, że musi tyle
czekać.
Tymczasem zza zasłony w pokoju wyszła
kobieta. Miała na sobie za dużą, męską koszulę, niedbale
zapiętą.
- I co teraz zamierzasz zrobić?
- Jak to co? Postawić horoskop.
- Komu?
- Królestwu. On jest gotów
powstrzymać swoją córkę. Muszę wiedzieć czy słusznie.
- Horoskopy się sprawdzają?
- Tak. Prawdziwy mistrz jest w stanie
przewidzieć dokładną przyszłość. A to, że noszę szatę w
tandetne gwiazdki nie znaczy, że się nie znam
- Ale... to nie jest tak, że
przyszłości nie da się zmienić? Niezależnie od tego co zrobi
król będzie tak jak jest gdzieś postanowione?
Wróż westchnął
- Nie do końca. Nie ma „gdzieś
postanowione”. Nie wiemy co zrobimy. Człowiek patrzący w
przyszłość widzi najbardziej prawdopodobną wersję. Co się
zdarzy, jeśli nikt nie będzie w nic ingerował. Ale przyszłość
nie jest postanowiona. Jeśli ktoś ją pozna może zachować się
inaczej. Dlatego tu jesteśmy. Pilnujemy by złe decyzje nie były
podejmowane i by nikt niepowołany nie dowiedział się jak wygląda
przyszłość. Dlatego rzadko mówimy prawdę i rzadko nam się
wierzy.
- Dlaczego ty masz monopol na
podejmowanie decyzji i decydowanie co jest słuszne?
- Lata praktyki, szkoleń, charakter,
który jest skłonny wybierać dobrą przyszłość i możliwość
zobaczenia każdej alternatywnej przyszłości.
- I ta przyszłość jest zapisana w
gwiazdach?
- Nie. Nie jest zapisana nigdzie. Że
przyszłość jest zapisana mówią tylko prości głupi ludzie. Albo
ja, gdy mam lenia. Ale jeśli zadaję bogom pytanie, odpowiadają mi
i tę odpowiedź da się odczytać. Na przykład patrząc we
wnętrzności zwierząt, na ułożenie kostek lub gwiazdy. Będę
potrzebował ryby
- Po co?
- Zdziwiłabyś się jak wyraźne mogą
być odpowiedzi na rybich wątpiach
***
Król nie był w
stanie wytrzymać do wieczora, stwierdził, że musi zobaczyć się z
wieszczem teraz, zaraz. Nie będzie dłużej czekał. Dlatego gdy
przyszedł po południu do wieży, zastał wróża, który kroił
makrelę, intensywnie wpatrując się w jej wnętrzności. Kawałki
mięsa piekł nad kominkiem i, od czasu do czasu, podgryzał.
- Makrela?
Wróż wzdrygnął się, jak wyrwany z
głębokiego transu.
- Ciekawe czasy to i metody dziwne.
- Nieważne. Dowiedziałeś się
czegoś?
Wieszcz stropił się wyraźnie.
Zagryzł wargę i długo zastanawiał się co odpowiedzieć.
-Otrzymałem... różne wyniki. Czasem
sprzeczne ze sobą. Błędy pomiaru, skazy na rybim żołądku...
Gdybym mógł spotkać się z córką Waszej Jasności...
- Ty masz wymyślić sposób, w jaki
mam wybić swojej córce z głowy to szaleństwo.
- Byłoby mi prościej gdybym poznał,
choć trochę, jej charakter. To żywy człowiek, nieobliczalny.
- Ha! I to jeszcze jak. Nigdy bym nie
pomyślał, że dojdzie do czegoś takiego. Dobrze. Przyślę tu moją
córkę. Rzekomo po horoskop. Tylko pamiętaj! Chodzi nam o to, by ją
powstrzymać, nie zachęcać.
Wróż smętnie pokiwał głową.
- A... nie bierze Wasza Jasność pod
uwagę możliwości, że ona będzie dobrym władcą?
Król spojrzał na niego z niechęcią.
- Nie. To niemożliwe. Nie z tym...
dziwolągiem u boku – i wyszedł.
Schodząc, minął kobietę idącą na
wieżę. Przez krótką chwilę zastanawiał się, po co tam idzie,
ale ujrzawszy koszyk z jedzeniem, porzucił te rozważania na rzecz
spraw ważniejszych, tak jak sukcesja.
Kobieta weszła na szczyt wieży i nie
pukając wślizgnęła się do środka.
- I co? – spytała kładąc chleb,
masło i dzbanek wody na stole, obok bezcennych zwojów o astrologii
i rozbebeszonej makreli.
- Kicha na całej linii.
- To znaczy?
- Jeśli królewna, Sif, tak się
nazywa, rzeczywiście przejmie władzę... nieważne. To się jeszcze
nie zdarzyło. Dziękuję tylko bogom, że raczyli nie rozjaśnić
kwestii jej potomka.
- No dobrze, ale co masz zamiar zrobić?
- Na razie będę musiał postawić
jeszcze jeden horoskop. Właściwie nie jeden.
- Po co?
- By zobaczyć, jakby to powiedzieć,
wersje alternatywne. Chcesz makrelę?
- Co? A. A nie będziesz jej już
potrzebował?
- Nie, smacznego. Ości możesz rzucić
tu – powiedział podając jej porcelanowy talerzyk z misternie
namalowanymi znakami zodiaku i gwiazdami.
Kobieta podeszła do kominka, gdzie na
ruszcie piekły się kawałki makreli zostawione tam przez wróża.
Widelcem sprawdziła ich stan i nałożyła dwa. Spojrzała na wróża,
ale ten przypatrywał się płomieniom dość nieprzytomnym wzrokiem.
Kobieta westchnęła, rozejrzała się po pokoju i usiadła na
parapecie okiennym. Mógłby mieć więcej gości, gdyby załatwił
sobie drugie krzesło, pomyślała. Chwilę później postawiła mu
talerzyk z kilkoma ośćmi pod nosem. Wróż spojrzał tak samo
mętnym wzrokiem na talerzyk, na kobietę, na pokój i znów na
ogień.
- Dobrze. W sumie nie do końca dobrze,
ale teraz nic na to nie poradzę. Idź do posłańca, który
przybędzie z królestwa i przyprowadź go tu.
- Ale...
-Na dziedzińcu. Za pół godziny.
Tylko zanim dotrze do króla.
- Ale...
- Idź.
Kobieta popatrzyła na wciąż lekko
nieprzytomnego wróża i popukała się w czoło. I wyszła. Wieszcz
momentalnie oprzytomniał.
***
- Myślę, że król nie będzie
zadowolony, że najpierw przyszedłem do ciebie.
- Dlatego mu o tym nie mów. Masz
wieści z kraju. Co się dzieje za tymi murami?
- Wszędzie pojawiają się tradycyjne
oznaki pojawienia się nowego króla. Wiesz, dzieci rodzą się ze
znamieniem w kształcie królestwa, epidemia skrofuł zaczęła
samoistnie wygasać, naczelnemu projektantowi mennicy królewskiej
przyśnił się nowy projekt monety, z głową królewny, takie tam.
Tradycyjnie.
- Tradycyjnie?
- No tak. Z tym że kilka rzeczy nie do
końca się zgadza. Pierścień, co to go w kopalni soli mieli
znaleźć, posag wnoszony, takie tam, zniknął. Zamiast tego
znaleźli puklerz, co wszystkich sporo zdziwiło. Raczej nikt nie
łączy tych dwóch rzeczy, ale to chyba jasne biorąc pod uwagę
całą sytuację.
- Coś jeszcze?
- W najwyżej położonej wiosce
mieszka smok, który zawsze, gdy nowy król ma być koronowany,
wybiera się na łowy. Tyle że teraz to była smoczyca.
Po czym poznali?
- Zeżarła im osły. Smoki łapały
krowy, konie i takie tam. Tylko smoczyce mogą interesować się
osłami.
- Zaprawdę głębokie spojrzenie w
płeć piękną. Dobra, leć z tymi informacjami do króla.
- Ty, co ja mam mu powiedzieć?
Przecież za takie informacje to on mnie w smole i pierzu każe
obtoczyć.
- Aż tak źle może nie będzie. Ale
na pewno się wkurzy. Mam nadzieję, że nie zrobi nic głupiego.
- Też mam taką nadzieję
Posłaniec wyszedł. Wróż zaczął
bawić się monetą znalezioną w kieszeni. Zastanawiał się co
powinien zrobić, skoro już upewnił się po czyjej stronie jest. I
jak z tego wszystkiego wyjść z honorem. Kilka minut po wyjściu
posłańca rozległo się ciche pukanie do drzwi. Wróż wstał i
podszedł otworzyć drzwi. Za nimi stała dziewczyna, a może raczej
młoda kobieta. W końcu miała niedługo przejąć władzę.
- Ojciec kazał mi tu przyjść. Po
horoskop – odezwała się.
- Witaj. Wejdź do środka. Jedno
krzesło przynajmniej mam.
- Witaj... masz jakieś imię?
- Na pewno nie teraz. Kiedyś... ale to
było dawno. Teraz reaguję na opis mojej funkcji.
- Reagujesz na „hej, wróż”?
- Nie, na „o wielki jasnowidzu,
przepowiadaczu przyszłości, czytaczu gwiazd, zechciej nam łaskawie
powiedzieć...”, ale dla królów robię wyjątek.
- Jesteś całkiem pewny siebie.
- Wiem, na co mogę sobie pozwolić.
Nie ma lepszego wróżbity ode mnie w tym królestwie.
- Bycie najlepszym to nie wszystko.
Kiedyś możesz natrafić na władcę, który woli posłusznego,
tępego idiotę niż ciebie.
- Ma królewna zamiar mnie zwolnić?
- Nie jestem królem
- Jeszcze.
- Nigdy, jeśli mój ojciec ma coś do
powiedzenia w tej kwestii. Aktualnie chyba uważa mnie za coś między
chodzącą obrazą majestatu, a nastolatką buntująca się jemu na
złość. W każdym razie nie za następcę tronu. Wyegzorcyzmowałby
mnie, gdyby tylko był w stanie znaleźć odpowiedniego kapłana dość
szybko. I nie on jeden tak sądzi.
- Ale nie wszyscy.
- Jeśli chodzi o przekazanie mi władzy
to tak, jakby wszyscy tak myśleli.
- Ludzie mieli już wcześniej żeńskich
królów.
- Ale zawsze w pobliżu był jakiś
mężczyzna, do przejęcia władzy. Teraz nie mogą mieć nadziei
nawet na to. Zresztą, dlaczego próbujesz mnie przekonać? Ja wiem
czego chcę. Wiem z kim. Jedyne, czego nie wiem, to jak.
- Mówię to by ci przekazać, że
jestem po twojej stronie. Niezależnie od tego, co sądzi twój
ojciec.
- Dlaczego?
- Muszę odpowiadać na to pytanie?
- Byłoby dobrze. Chciałabym wiedzieć,
czy na przykład nie żywisz jakiejś urazy do mojego ojca i zrobisz
wszystko by się na nim zemścić.
- Co? Nie, zawsze szanowałem króla.
Ale teraz popełnia błąd.
- Bo jesteś bardzo tolerancyjny, czy
bo widziałeś przyszłość?
- To moja praca, musiałem zobaczyć
jak to będzie wyglądać.
- A tolerancja?
- Zadajesz mi pytania, które są bez
związku. I nie pomogą ci w żaden sposób uzyskać aprobaty ojca.
Jest mi obojętne, kto i w jaki sposób będzie rządził, byleby
królestwu wiodło się dobrze, a ja nie musiałbym wychodzić z
wieży.
- Naprawdę?
- Tak.
- Cóż... dziękuję.
- Za co?
- Za szczerość. I traktowanie mnie
jak człowieka, bardziej niż ktokolwiek inny. Pomożesz mi?
- Tak. Po to właśnie tu jestem.
- Znajdziesz sposób by przekonać
ojca?
- Postaram się.
- Trzymam cię za słowo. Zajmij się
tym – królewna wstała - I na przyszłość, nie waż się ze mną
rozmawiać w ten sposób więcej.
- Przepraszam Wasza Wysokość. Więcej
się to nie powtórzy.
- Mam taką nadzieję – i wyszła.
***
- Odwiedziło cię dziś więcej osób
niż przez ostatni rok – odezwała się kobieta, wchodząc do
pokoju wieszcza. – Na schodach taki tłok, że nie można się
prawie dostać do ciebie.
- Nieprawda, w zeszłym roku było tu
trzech różnych dostawców pizzy. Licząc jeszcze ciebie i
dziewczynkę od kotka, nadal ostatni rok był bardziej zatłoczony.
- Nie o to mi chodziło i wiesz o tym.
- Tak, wszyscy mi to mówią. Tylko nie
wiem dlaczego. Nieważne! Potrzebuję jeszcze jednego horoskopu, choć
nie wiem czy mogę tak to nazwać – wróż sięgnął do kieszeni i
wyjął drobną monetę – to chyba bardziej test. Głowa króla
pomagam królowi, insygnia – królewnie. Zapamiętaj, bo ja mam
krótką pamięć do takich rzeczy.
- Będziesz rzucał monetą? By
zadecydować komu pomóc?
- Nie zadecydować. To też jest
pytanie do bogów. Tylko proste, na tylko dwie opcje. Nie tyle co mam
zrobić, tylko co będzie lepsze. Na zwyczajnych śmiertelników by
nie zadziałało.
- Jesteś jak kapłan.
- Tak, tylko mnie bogowie odpowiadają
– wróż rzucił. Moneta spadła na ziemię.
- Chyba masz problem.
- Naprawdę? Co ty nie powiesz?
- Co znaczy krawędź?
- Że żadna odpowiedź nie była
prawidłowa.
- To co? Masz rzucić to wszystko i
zostać pustelnikiem w górach?
- Kusząca propozycja. Niestety chyba
nie mogę z niej skorzystać. Ale przyznam się, że spodziewałem
się takiego wyniku.
- Jeśli wiedziałeś, że wypadnie
krawędź...
- Nie wiedziałem. Podejrzewałem, że
coś dziwnego się stanie. Cała ta sytuacja jest szyta grubymi
nićmi.
- I co zamierzasz zrobić?
- Żebym to ja wiedział...
- Istnieje jeszcze jedna opcja
- Jaka?
- Że obydwie odpowiedzi były
prawidłowe.
- Jak? To niemożliwe. Nie mogą oboje
mieć racji! Chcą zupełnie przeciwnych rzeczy! To niemoż... Nie.
Masz rację.
- W sumie, to był żart.
- Trudno. Co prawda to jeszcze bardziej
utrudnia wszystko... Potrzebuję chwilę pomyśleć. Możesz w
międzyczasie pójść i odnieść resztki jedzenia do kuchni.
- Czy do ciebie kiedyś dotarło, że
nie jestem twoją służącą?
- Nie. A teraz potrzebuję spokoju.
***
Za radą wróża król postanowił
wyprawić ucztę, na której miał oficjalnie powiedzieć, kto
zostanie jego następcą. Król nie chciał się zgodzić, dopóki
nie zdał sobie sprawy, że może też przy wszystkich odmówić
oddania tronu Sif. Wtedy się rozpogodził i wydał rozkazy służącym.
Po raz pierwszy od kilkunastu dni król uśmiechnął się i
pomyślał, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Dziwił go tylko
fakt, że i Sif wydawała się być zadowolona z takiego obrotu
sprawy, ale może wieszcz coś jej nakłamał. Swoją drogą, wróż
też zachowywał się dziwnie, po raz pierwszy chyba od czasu swojego
mianowania wyszedł z wieży. Chyba nie wiedział, co ze sobą
zrobić, bo biegał od ogrodów, do kuchni i chyba nawet wyszedł na
targ. W każdym razie nie dało się z nim porozmawiać od tamtego
czasu. Jednak na ucztę przybył, ubrany w swój oficjalny strój.
Pewnie dlatego miał minę jakby oficjalnie wręczono mu nakaz
eksmisji z jego wieży. Stał w pewnym oddaleniu w kącie sali, ale
miał stamtąd dobry widok na wszystkich, a w szczególności na
króla. I nie odrywał od niego wzroku. Co też było podejrzane. Ale
za późno by cokolwiek zrobić. Po pierwszym daniu, król wygłosi
przemówienie, odsunie Sif od władzy i wszystko skończy się
dobrze. Kucharze właśnie dali znak i służący zaczęli wnosić
wazy z zupą. Dobry, tradycyjny rosół. Bez żadnych ekstrawagancji,
tak jak chciał. Służąca podała mu już nalany talerz. Skądś
kojarzył jej twarz, ale kto by pamiętał twarze służących? Dał
znak do rozpoczęcia uczty. Gdy zjadł pierwszą łyżkę, spod
makaronu na talerzu wypłynął plaster zielonego ogórka. Król
patrzył na niego w osłupieniu i przypomniał sobie, gdzie widział
służącą. Minął ją na schodach do wieży jasnowidza. Król
spojrzał na wieszcza, który lekko skinął głową. A potem król
nie widział już niczego.
***
Wieszcz siedział w małym pokoju obok
łóżka króla. Królewskie komnaty były wielkie i przestronne,
jednak z niewiadomych przyczyn król zdecydował po przyjęciu
położyć się tutaj i wróżbita był bardzo zadowolony z tego
powodu. Był także zadowolony ze zgody króla na sukcesję i z
faktu, że plan się udał. Ogółem rzecz biorąc wróż powinien
być bardzo zadowolony, tyle że nie był.
- Co się stało? – spytał król
otwierając oczy – byłem na przyjęciu, właśnie miałem coś
powiedzieć, ale nic nie pamiętam...
- Na przyjęciu król oficjalnie uznał
swoją córkę za następcę tronu. Cytując „Jakich błędów by
nie popełniła, zostaje moją córką i prawowitym następcą tego
tronu”. Koniec cytatu.
- Co?! Nie to chciałem powiedzieć! I
dobrze o tym wiesz.
- Wiem. Ja to zrobiłem.
- Co zrobiłeś?
- Nie mogłem dopuścić by król ją
wykluczył.
- Dlaczego nie? Sprowadziłeś zagładę
na całe królestwo. Ale nadal mogę temu zapobiec.
- Nie i nie. Wasza Jasność nic nie
powie na ten temat. Z trzech powodów. Po pierwsze, król nie może
przeczyć sam sobie, ludzie muszą wierzyć, że król jest pewny
tego co mówi. Po drugie, nie ma innego potomka, a królestwo musi
mieć władcę. Z jednej dynastii. Władza należy się tylko jednemu
rodowi, tak muszą myśleć poddani. Po trzecie, o czym Wasza
Wysokość doskonale wie, Wasza Miłość umiera. Stąd pośpiech,
stąd irytacja, stąd przymus przekazania władzy. Przed śmiercią
król musi wyznaczyć następcę, swojego potomka, który przejmie
władzę. Ja zaś wiem, że król nie dożyje jutrzejszego wieczoru.
- To groźba?
- Nie! Nie. Śmierć Waszej Królewskiej
Mości będzie całkowicie naturalna i pogrąży poddanych w żałobie.
Mnie również. Wasza Wysokość był dobrym władcą, żałuję, że
tak to się kończy. Ale na koniec nienawiść cię zaślepiła.
- Nie zapominaj się! Nadal pozostaję
twoim władcą. Nadal należy mi się szacunek i nadal mogę go
wyegzekwować.
- Przepraszam, poniosło mnie. Jednak
to prawda. Sprawdziłem to. Królestwo nie znajduje się pod żadnymi
demonicznymi wpływami, żadna magia nie omamiła Waszej Wysokości.
Nienawiść, którą Wasza Jasność czuje do córki pochodzi z
wewnątrz.
- Dosyć! Nie masz prawa tak do mnie
mówić. To nie jest moja wina. Ona zniszczy to królestwo!
- One – poprawił łagodnie wróż -
córka Waszej Królewskiej Mości nie będzie rządzić sama. Ale to
nie jest ważne. Król się myli. Ich rządy nie będą klęską,
wręcz przeciwnie. Królestwo rozkwitnie. Widziałem to.
- I oczywiście oczekujesz, że ci
uwierzę.
- Chciałbym, by król to zrobił. Ale
aktualnie nie ma to znaczenia. To znaczy ma, ale nie dla przyszłości
państwa. Ta jest uratowana. Ale chciałem dać Waszej Jasności
możliwość wyjaśnienia sytuacji między Waszą Wysokością a
królewną.
- Sądzisz, że ta rozmowa coś zmieni?
- Nie wiem. To zależy od króla. Może
Wasza Miłość zostawić po sobie wspomnienia o dobrym władcy,
który choć się pomylił naprawił swój błąd. Albo może
zostawić Wasza Jasność żal swojej córki, że ojciec jest nie
rozumie. I królestwo nie ma z tym żadnego związku. Co Wasza
Wysokość zrobi zależy od Waszej Wysokości. Sif przyjdzie niedługo
po moim wyjściu – powiedział wróż i wstał – Nie sądzę by
to coś zmieniło, ale zawsze uważałem Waszą Wysokość za mądrego
władcę. I dobrego. Przykro mi, że tak wyszło.
- I słusznie.
Wróż wyszedł.
***
Sif nigdy nie powiedziała nikomu, o
czym rozmawiała z królem. W przeciwieństwie do innych, wieszcz
nigdy nie naciskał. Choć ciekawiło go na ile zdołał przekonać
króla, wolał nie drążyć pewnych tematów. 3 miesiące prac
społecznych jako wróżbita na zawołanie skutecznie leczy z
ciekawości, jako że jedną z pierwszych decyzji Sif jako króla
było ukaranie go za nieposłuszeństwo i brak należytego szacunku
dla władcy. Mimo to, wieszcz nie mógł zbytnio narzekać. Jego
przewidywania się sprawdzały, poddani mimo oporów zaakceptowali
nowego władcę, a on mógł, po trzech miesiącach, w spokoju wrócić
do swojej komnaty.
I wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Prawdopodobnie.
MOTYW I - Świeczka
Deadline: 16.12.2012
2 nadesłane opowiadania:
Autor: KRASNOLUD
- Dobrze, dawaj świeczki.
- Masz.
- ...Co?! Co to jest?!
- Świeczki.
- Sam jesteś świeczki. To są podgrzewacze do herbaty.
- No to co. Rytuał AshKente możesz przeprowadzić na kredzie i dwóch kwartach mysiej krwi.
- Jaki rytuał?
- ... Nie wiesz?! Idź się douczyć, dyletancie literacki. Zresztą to tylko symbol.
- A skąd wiesz, że to ten właściwy symbol?
- No dobra, mam się wrócić po jakieś świece?
- Nie, już trudno, zostań. Musimy sobie radzić, z tym, co jest.
Postać zapaliła podgrzewacz, po pomieszczeniu zaczął się rozchodzić sosnowy zapach.
- Zapachowe?!
- Takie w domu były!
- Ale sosnowe? Nie mogły być o jakimś zapachu siarki?
- Jak chcesz siarki, to może sobie najwyżej zapałki pozapalać. Zresztą, przeszkadza ci?
- Mi nie, ale z czymś takim to co najwyżej driadę sprowadzisz.
- Driada nie jest wystarczająco dobra?
- Otaczają mnie idioci... jak chcesz powyrywać panienki to kapelę załóż, a nie baw się ze mną w przywoływanie demonów. To poważny interes.
Zaczął zapalać pozostałe podgrzewacze i rozstawiać po całym pomieszczeniu. Pokój wypełnił się mdłym blaskiem. Z mroku wyłoniły się twarze dwóch nastolatków. Jeden wyglądał na zaniepokojonego całą sytuacją, ale starał się robić dobrą minę do złej gry. Drugi nie przejmował się niczym.
- Masz ten Necronomicon?
- No jakby... nie cały?
- ... Pociąłeś go na kawałki?!
- Nie, mam na tablecie.
- Masz Necronomicon w pdfie?!
- Nie, w wordzie. Zresztą, tylko wybór niektórych zaklęć. Większości – dodał, widząc zły wzrok towarzysza.
- Jaaa. To chyba najbardziej lamerskie próby przywołania demona kiedykowiek. Będę zdziwiony jeśli coś nam wyjdzie. Dobra dawaj te zaklęcia. Masz w zamian – wręczył mu wiaderko i pędzel. – idź, namaluj pentagram. Tylko pamiętaj! Żadnych odchyleń, bo nas szlag trafi. Dosłownie.
Druga postać poszła w przeciwny kąt pomieszczenia, zanurzyła pędzel w wiadrze i z wielką uwagą zaczęła wyrysowywać kształt na podłodze. Pierwszy chłopak siadł na skrzynce z fasolą, która stała w kącie i szukał odpowiednich słów, przeglądając plik. Co jakiś czas mamrotał coś pod nosem i spoglądał na drugiego.
- Wiem, że jesteś fanem Lovecrafta, ale stanowczo nie chcę skończyć jako przekąska dla Przedwiecznego.
- Ja też nie. Ale sam kazałeś mi wygrzebać wszystkie formuły. Ogarnąłeś już, kogo chcesz ściągnąć?
- Chcę, nie chcę. Nie znalazłem jeszcze tego odpowiedniego.
- Byłoby prościej, jakbyś mi powiedział, co chcesz zrobić.
- Mam! Wiem, którego przywołamy.
- I którego?
- Za chwilę. Skończyłeś już?
- Za chwilę.
- To zagęszczaj ruchy. Ino ostrożnie.
- Na przyszłość pamiętaj, że krew nie smakuje pomidorami i ziołami.
- To ty na przyszłość łap koty po piwnicach. Lub potnij Korka.
- Sam się potnij i odczep się od Korka.
- No właśnie.
- Masz rację, to najbardziej lamerska próba przywołania czegokolwiek kiedykolwiek.
- Skończyłeś?
- Malować czy marudzić?
- Jedno i drugie.
- Malować na pewno. Nad marudzeniem jeszcze się zastanowię. Masz to zaklęcie?
- Taa. Patrz i czytaj, tylko równo ze mną.
Po pokoju popłynął niepewny zaśpiew, w którym wyraźnie odcinały się dwa głosy. Po chwili, ku zdziwieniu obu i przerażeniu przynajmniej jednej postaci, pentagram z ketchupu zamigotał. Potem blask przygasł i dało się słyszeć westchnienie ulgi. A potem na środku pentagramu pojawiło się człekokształtne coś, ubrane w najlepszej jakości garnitur i koszulę, pod obowiązkowym krawatem. Obok leżała czarna aktówka.
- O Chryste – wyrwało się chłopakowi.
Stwór skrzywił się i odsłonił zęby. Były jedyną rzeczą, która zdradzała jego nieziemski rodowód. Ostro zakończone, nasuwały skojarzenia z niszczarką lub piłą łańcuchową. Ewentualnie bardziej instynktowne, z rozszarpywaniem, gryzieniem, szarpaniem i pożeraniem. Oczy były po prostu złe. Stworzenie wypluło z siebie kilka dziwnych głosek i zapytało zwyczajnym głosem.
- A więc... po co tu jestem?
- A ty jesteś?... – spytał nieśmiało drugi.
Stwór uśmiechnął się, po raz drugi odsłaniając komplet zębów. Było to jeszcze bardziej przerażające niż poprzednim razem.
- Adwokat diabła, oczywiście. Dlaczego tu jestem?
- Chcę zemsty. – powiedział pierwszy.
- To oczywiste. Na kim?
- Na nauczycielu.
Stwór uśmiechnął się jeszcze szerzej. Oblizał się.
- Taak... to też oczywiste.
- Zaraz, chcesz się mścić za pałę z polskiego?!
- Tak.
- Powaliło cię?! Nie słuchaj go, on zwariował – powiedział w kierunku stwora.
- Tacy są jeszcze lepsi. Zdajesz sobie sprawę, że to oczywiście będzie mieć swoją cenę?
- Tak.
- Dobrze.
- A co mu zrobisz?
- Czy to nie oczywiste? Skoro jestem adwokatem, załatwię mu proces. Iście kafkowski.
- Zaraz, ty znasz Kafkę? – spytał drugi.
- Nie obrażaj mnie. Czy to nie oczywiste?
- Niezbyt.
- W każdym razie proces... a każdy proces musi mieć swoją przyczynę... oczywiście.
- Sam jesteś świeczki. To są podgrzewacze do herbaty.
- No to co. Rytuał AshKente możesz przeprowadzić na kredzie i dwóch kwartach mysiej krwi.
- Jaki rytuał?
- ... Nie wiesz?! Idź się douczyć, dyletancie literacki. Zresztą to tylko symbol.
- A skąd wiesz, że to ten właściwy symbol?
- No dobra, mam się wrócić po jakieś świece?
- Nie, już trudno, zostań. Musimy sobie radzić, z tym, co jest.
Postać zapaliła podgrzewacz, po pomieszczeniu zaczął się rozchodzić sosnowy zapach.
- Zapachowe?!
- Takie w domu były!
- Ale sosnowe? Nie mogły być o jakimś zapachu siarki?
- Jak chcesz siarki, to może sobie najwyżej zapałki pozapalać. Zresztą, przeszkadza ci?
- Mi nie, ale z czymś takim to co najwyżej driadę sprowadzisz.
- Driada nie jest wystarczająco dobra?
- Otaczają mnie idioci... jak chcesz powyrywać panienki to kapelę załóż, a nie baw się ze mną w przywoływanie demonów. To poważny interes.
Zaczął zapalać pozostałe podgrzewacze i rozstawiać po całym pomieszczeniu. Pokój wypełnił się mdłym blaskiem. Z mroku wyłoniły się twarze dwóch nastolatków. Jeden wyglądał na zaniepokojonego całą sytuacją, ale starał się robić dobrą minę do złej gry. Drugi nie przejmował się niczym.
- Masz ten Necronomicon?
- No jakby... nie cały?
- ... Pociąłeś go na kawałki?!
- Nie, mam na tablecie.
- Masz Necronomicon w pdfie?!
- Nie, w wordzie. Zresztą, tylko wybór niektórych zaklęć. Większości – dodał, widząc zły wzrok towarzysza.
- Jaaa. To chyba najbardziej lamerskie próby przywołania demona kiedykowiek. Będę zdziwiony jeśli coś nam wyjdzie. Dobra dawaj te zaklęcia. Masz w zamian – wręczył mu wiaderko i pędzel. – idź, namaluj pentagram. Tylko pamiętaj! Żadnych odchyleń, bo nas szlag trafi. Dosłownie.
Druga postać poszła w przeciwny kąt pomieszczenia, zanurzyła pędzel w wiadrze i z wielką uwagą zaczęła wyrysowywać kształt na podłodze. Pierwszy chłopak siadł na skrzynce z fasolą, która stała w kącie i szukał odpowiednich słów, przeglądając plik. Co jakiś czas mamrotał coś pod nosem i spoglądał na drugiego.
- Wiem, że jesteś fanem Lovecrafta, ale stanowczo nie chcę skończyć jako przekąska dla Przedwiecznego.
- Ja też nie. Ale sam kazałeś mi wygrzebać wszystkie formuły. Ogarnąłeś już, kogo chcesz ściągnąć?
- Chcę, nie chcę. Nie znalazłem jeszcze tego odpowiedniego.
- Byłoby prościej, jakbyś mi powiedział, co chcesz zrobić.
- Mam! Wiem, którego przywołamy.
- I którego?
- Za chwilę. Skończyłeś już?
- Za chwilę.
- To zagęszczaj ruchy. Ino ostrożnie.
- Na przyszłość pamiętaj, że krew nie smakuje pomidorami i ziołami.
- To ty na przyszłość łap koty po piwnicach. Lub potnij Korka.
- Sam się potnij i odczep się od Korka.
- No właśnie.
- Masz rację, to najbardziej lamerska próba przywołania czegokolwiek kiedykolwiek.
- Skończyłeś?
- Malować czy marudzić?
- Jedno i drugie.
- Malować na pewno. Nad marudzeniem jeszcze się zastanowię. Masz to zaklęcie?
- Taa. Patrz i czytaj, tylko równo ze mną.
Po pokoju popłynął niepewny zaśpiew, w którym wyraźnie odcinały się dwa głosy. Po chwili, ku zdziwieniu obu i przerażeniu przynajmniej jednej postaci, pentagram z ketchupu zamigotał. Potem blask przygasł i dało się słyszeć westchnienie ulgi. A potem na środku pentagramu pojawiło się człekokształtne coś, ubrane w najlepszej jakości garnitur i koszulę, pod obowiązkowym krawatem. Obok leżała czarna aktówka.
- O Chryste – wyrwało się chłopakowi.
Stwór skrzywił się i odsłonił zęby. Były jedyną rzeczą, która zdradzała jego nieziemski rodowód. Ostro zakończone, nasuwały skojarzenia z niszczarką lub piłą łańcuchową. Ewentualnie bardziej instynktowne, z rozszarpywaniem, gryzieniem, szarpaniem i pożeraniem. Oczy były po prostu złe. Stworzenie wypluło z siebie kilka dziwnych głosek i zapytało zwyczajnym głosem.
- A więc... po co tu jestem?
- A ty jesteś?... – spytał nieśmiało drugi.
Stwór uśmiechnął się, po raz drugi odsłaniając komplet zębów. Było to jeszcze bardziej przerażające niż poprzednim razem.
- Adwokat diabła, oczywiście. Dlaczego tu jestem?
- Chcę zemsty. – powiedział pierwszy.
- To oczywiste. Na kim?
- Na nauczycielu.
Stwór uśmiechnął się jeszcze szerzej. Oblizał się.
- Taak... to też oczywiste.
- Zaraz, chcesz się mścić za pałę z polskiego?!
- Tak.
- Powaliło cię?! Nie słuchaj go, on zwariował – powiedział w kierunku stwora.
- Tacy są jeszcze lepsi. Zdajesz sobie sprawę, że to oczywiście będzie mieć swoją cenę?
- Tak.
- Dobrze.
- A co mu zrobisz?
- Czy to nie oczywiste? Skoro jestem adwokatem, załatwię mu proces. Iście kafkowski.
- Zaraz, ty znasz Kafkę? – spytał drugi.
- Nie obrażaj mnie. Czy to nie oczywiste?
- Niezbyt.
- W każdym razie proces... a każdy proces musi mieć swoją przyczynę... oczywiście.
***
Drugi został powołany na świadka
oskarżenia w procesie przeciwko swojemu nauczycielowi, za
molestowanie i prześladowanie pierwszego, które doprowadziło do
samobójstwa biednego chłopca. Nie mógł jednak zeznawać gdyż na
widok prokuratora zaczął wrzeszczeć i robić znak krzyża. Lekarze
zdiagnozowali u niego nerwicę, a potem manię prześladowczą i
schizofrenię. Nigdy nie wyszedł ze szpitala. Umarł młodo.
Lekarze, spytani przez rodziców o ostatnie słowa nie umieli ich
powtórzyć. „Bełkotał coś niewyraźnie”. Pielęgniarz, nie
pytany przez nikogo, zastanawiał się cały wieczór nad jego
słowami „Dlaczego nie spytał o cenę?”. Zasnął, nie znajdując
odpowiedzi. Oczywiście.
Autor: PUDEL
Krzysztof spojrzał na
jeszcze tlący się ogarek mający niedługo zakończyć swój żywot
– jedyne źródło światła w zagraconym pomieszczeniu. Rozejrzał
się dookoła, świadom tego, że musi działać szybko. Ostatnią
zapałkę szlag trafił kilkanaście minut wcześniej – wtedy
właśnie zorientował się, że nie może już odkładać zamkniecia
okna na później. Światło było mu bardzo potrzebne, i warunki
atmosferyczne nie miały prawa mu go odebrać.
Można powiedzieć,że
tego wieczoru wpadł w szał twórczy. Z wieczornej drzemki wybudził
się nagle, usłyszawszy jakiś trzask – ale nie podjął się
lokalizacji źródła, bo w jego głowie zaświtał Pomysł. Pomysł
na opowieść pokazującą ludzką skłonność do ograniczania
swojej wolności, przedstawiającą społeczność miasta otoczonego
zewsząd murem – społeczność o jednorodnym i ograniczonym
postrzeganiu świata, przeświadczoną o szkodliwości wszystkiego,
co znajduje się na zewnątrz (a zwłaszcza światła) i bohatersko
pokonującą problemy, które wszędzie indziej pozostają nieznane.
Jego umysł eksplodował
wtedy wątkami głównymi i pobocznymi, pomysłami na organizację
życia i wizję świata, towarzyszące ludziom w tej nietypowej
codzienności – a także na to, w jaki sposób wszystkie te
sytuacje powinny się przeplatać, aby doprowadzić do wstrząsającego
zakończenia, pozostawiającego czytelnika w stanie głębokiej
zadumy.
Świeczka coraz bardziej
przygasała, a on sam nie był w stanie znaleźć w pomieszczeniu
nic, co mogłoby przejąć jej płomień. Wiedział, że swoje opus
magnum musi zakończyć tej nocy, inaczej cały geniusz rozmyje się
i stanie się tylko mglistym złudzeniem, straconym czasem, zgubionym
marzeniem.
Sięgnął po plik
rękopisów, kronik i zaczął je rozpalać od płomienia świecy –
poświęcał całą swoją pracę ostatnich lat – zarówno tę
wykonywną na zlecenie jak i tę dla swojej przyjemności. Nie była
częścią świata, który był teraz ważny. Właściwie, nie był w
stanie stwierdzić, jakiego świata była częścią. Nie pamiętał
nic z zewnątrz, wiedział tylko tyle, że nigdy go to nie
interesowało i nie powinno interesować. Nawet praca –
gwarantująca przecież przetrwanie – nie miała już znaczenia.
Przestały mieć znaczenie znajdujące się w pomieszczeniu sprzęty
i wszystkie papiery. Światło, pióro i tusz – tylko to było mu
potrzebne i tylko to dawało mu szczęście. A że jedynym źródłem
światła mógł być pożar?
Nie miało to znaczenia.
Byle tylko Dzieło
przetrwało.
Przez chwilę wydawało
mu się, że jest motylem, który śni, że jest człowiekiem, że
naprawdę żyje w tamtym świecie – i był pewien, że przeszedł go prawdziwy, a nie wyobrażony lęk. Wymyślił już, jak powinno
się postępować z ludźmi, którzy snują przypuszczenia o lepszym
świecie poza murem. I był pewien, że wolałby umrzeć niż
przechodzić przez kolejne etapy wykluczenia, utraty wszystkiego, co
sobie cenił – przerażony tym, że nie miało to być nagłe, a
stopniowe i nieuniknione. Przecież kot, któremu odcinają ogon po
kawałku jest dużo bardziej przerażony niż ten, dla którego jest
to nagłe, niespodziewane i błyskawicznie zakończone.
Śmierć wydawała się
tym lepszym wyjściem.
Byle tylko Dzieło
przetrwało.
Odrzucił te myśli.
Ogień bardzo powoli rozprzestrzeniał się. Krzysztof usiadł w
kącie, pisząc dalej. Robiło mu się coraz cieplej i czuł, jak
zaczyna się pocić i czuć słabo. Mimo to nie odkładał pióra –
życie bez Dzieła nie miałoby najmniejszego sensu. Zwłaszcza
teraz, gdy szanse na utrzymanie się przy życiu - zimą, bez majątku
i możliwości zarobienia były praktycznie żadne.
A może lepiej by było,
gdyby rzeczywiście strawił go pożar? Najwięksi artyści to nie
ci, którzy żyli długo i ukończyli wszystkie dzieła, a ci, którzy
pozostawili po sobie coś mniej. Coś, co zbliżało się do
zakończenia, które w wyobraźni czytelnika jest o wiele większe
niż byłoby w rzeczywistości. Kilka splątanych wątków, których
wzajemne powiązania nie są do końca jasne i pozostawiają ogromne
pole do spekulacji – tej publicznej i tej w wyobraźni czytelnika.
Zakończenie idealne – bez deus ex machina, oszustw, skrótów i
porzuconych wątków – tak samo idealne jak nierzeczywiste.
Śmierć wydawała się
dobra.
Byle tylko Dzieło
przetrwało.
Robiło się coraz
cieplej. Mijały długie minuty – ogień jakby czekał, pozwalając
Krzysztofowi kończyć stronę za stroną, przybliżając go do
niesamowitego zakończenia, które miało wstrząsnąć światem.
Okno otworzyło się z
trzaskiem. W pomieszczeniu znalazł się ubrany na czarno człowiek o
zakrytej twarzy. Spojrzał Krzysztofowi prosto w oczy po czym
wyciągnął z kieszeni nóż. Pisarz wzruszył ramionami, świadom
tego, że nie ma już nadziei. Chciał tylko zapisać jak najwięcej,
zanim...
Nigdy nie miał się dowiedzieć, jak
wielka była to przysługa.
Zwinne dłonie siegnęły
po rękopis.
Subskrybuj:
Posty (Atom)