wtorek, 28 czerwca 2016

MOTYW XXX - PRZEDŁUŻENIE

Jeszcze jedno piwo? Nie powinieneś już iść do domu? Już dnieje. Masz zamiar tu siedzieć do:
niedzieli 3.07, 23:59?
Cóż, hasło ostatni klient zobowiązuje. Tylko pisz szybciej. Znaczy pij.

Motyw pozostaje ten sam, w dowolnej interpretacji.

niedziela, 19 czerwca 2016

MOTYW XXX - ZAPOWIEDŹ

W końcu udało ci się przyjść, brawo. Świętujesz? Jubileusz powiadasz? Trzydziestka, ładna okrągła liczba. Dumny z siebie jesteś, że dotrwałeś?
Powiem ci, masz z czego. Nie każdy potrafi. To co? Jeszcze jeden? Na koszt firmy.

Adres baru: opowiadaniezmotywem@gmail.com
Godziny otwarcia: 23:00, 19.06.16 - 23:59, 26.06.16 (lub do ostatniego klienta)
Wymagany strój: wedle uznania
Motyw XXX (wygląda jak tytuł filmu o baaardzo złej treści) prezentuje się następująco:


Interpretacja dowolna


(art by Mark Wilkinson, published by EMI, Fair use, https://en.wikipedia.org/w/index.php?curid=1659302)

poniedziałek, 13 czerwca 2016

MOTYW XXIX - ZIELONA HERBATA

W gronie większym niż ostatnio, przy filiżance zielonej herbaty, prezentujemy nasze opowiadania. 

Autor: KAWKA
Tytuł: Kolumbowie


 - Mówiłam ci już, że miałam w grudniu dwa wylewy? Jeden prawy, drugi lewy!- Zaczęła chichotać. Jej śmiech z chwili na chwilę stawał się coraz bardziej rzężący. Po chwili przeszedł w paskudny kaszel.
Lucas spojrzał na starą kobietę, siedzącą po drugiej stronie odrapanego, klejącego się z brudu stołu. Cierpliwie czekał, aż skończy wykrztuszać z siebie resztki życia. Napady gruźlicy stawały się coraz częstsze. Z irytacją spostrzegł, że zaczynała kasłać ilekroć zadawał jej istotniejsze dla niego pytanie. Zupełnie jakby robiła mu na złość! Niepotrzebnie tu przyszedł. Staruszka ewidentnie bredziła. Opowiadała mu tylko w kółko o jakimś strasznym miejscu zwanym grudniem.

Zobaczył ją dzisiaj na ulicy. Na początku nie zwrócił na nią uwagi. Wtapiała się w otoczenie. Garbata, pokryta krwawoskórnymi wrzodami, przyodziana w postrzępioną pelerynę postać bezskutecznie próbująca kupić coś do jedzenia. Czynny był wtedy tylko jeden stragan. Lucas spojrzał w jego kierunku bez zainteresowania. Z daleka nie widział, co dokładnie znajdowało się na kawałku deski służącym za ladę. Pewnie to, co zazwyczaj: milczące cyber-ekrany, zwoje czarnej gumy, kanciaste metalowe patyczki i inne bezużyteczne relikty przeszłości.  Nawet gdyby chciał, trudno by mu było podejść bliżej- namiocik był otoczony przez tłum odrapańców, którzy zaglądali do środka, żeby upewnić się, czy nie ma tam nic, co dałoby się strawić. Zamierzał właśnie minąć to żałosne zgromadzenie, kiedy jego uwagę zwróciła ona. Zobaczył jej twarz z bliska i stwierdził, że musiała być naprawdę stara. Tak stara, że może nawet znała kogoś, kto żył w Czasach Tworzenia. To okres, w którym zostały wytworzone wszystkie maszyny, zbudowane domy, a część jedzenia- zamknięta w puszkach. Niewiele myśląc, postanowił pójść za staruszką. W efekcie, po krótkim czasie znalazł się w jej mieszkaniu. Znajdowało się ono w suterenie jednego z najbardziej zaniedbanych budynków w okolicy

Niekończący się potok kaszlu powoli słabnął. Lucas nabrał powietrza w płuca, aby powtórzyć zadane wcześniej pytanie. (To, po którym natychmiast zmieniła temat na opowieści ze straszliwego grudnia, a następnie dostała równie straszliwego napadu kaszlu.) Ku jego zdziwieniu zaczęła jednak na nie odpowiadać.
- Widzisz młodzieńcze, czas płynie, a świat szybko się zmienia. Już nikt z nowego pokolenia nie potrafi sobie wyobrazić czasów, w których samochody nie potrzebowały zaprzęgu koni, aby jeździć. To jednak nie było aż tak dawno temu! Pamiętam, chodziłam już wtedy do szkoły, kiedy rozpoczęły się te wielkie zmiany. Zaczęło się tak niepozornie. Wyobraź to sobie! Wyłączyli nam internet! Podobno Rosjanie wysadzili jednocześnie kilka superkomputerów i internet przestał istnieć. Nie wierzyliśmy w to. Brak internetu pociągnął za sobą jednak niewyobrażalne skutki. Wszystko się rozsypało: banki, szpitale, szkoły.. Zostaliśmy pozbawieni informacji. Jak już mówiłam, nie wierzyliśmy w to, co podawali w telewizji. Mało kto z resztą miał w domu tak archaiczny wynalazek. Później uderzył w nas jakiś impuls, który zniszczył elektronikę. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Wszystko po prostu przestało działać. Spodziewaliśmy się wtedy nagłego ataku, nalotów, czołgów, no wiesz.. Nic z tego jednak nie nastąpiło. Tak jakby się rozmyślili! I co się z nami stało? Cofnęliśmy się do średniowiecza. Prawie nikt nie umie już czytać! Po co z resztą, skoro książki stanowią doskonały materiał na opał?
Lucas westchnął i odgarnął z czoła przetłuszczone, płowe włosy. Jej opowieści o przeszłości nie trzymały się kupy. Bez przerwy słuchał o tym internecie. Podobno powstał pod koniec XX wieku. Jego późniejsze zniszczenie spowodowało natomiast niewyobrażalny chaos w niemal wszystkich dziedzinach gospodarki. Jak więc ludzkość radziła sobie przez te dwadzieścia stuleci bez niego?
- No dobrze, zadam pani teraz ostatnie pytanie. Czy według pani za Nieskończonym Morzem znajduje się ląd inny niż Ameryka?- Ludzie wierzyli, że świat jest kulisty, więc nie można było wykluczyć, że wypływając z zachodniego wybrzeża, statek dobije po jakimś czasie do wschodniego.
Stara kobieta uśmiechnęła się. Chłopak z obrzydzeniem spostrzegł, że zęby miała równie zielone jak paskudztwo, które popijała z blaszanego kubka, a które dumnie nazywała herbatą.
- Oczywiście. Gdyby nie istniała Europa..- zawiesiła na chwilę chropowaty głos- To skąd pochodziłby Anthony Hopkins?!- wykrzyknęła triumfalnie, jak gdyby przedstawiła mu właśnie niezbity dowód na prawdziwość swoich słów.
Lucas zmarszczył brwi.
- Dlaczego w takim razie jeszcze żadna ekspedycja nie wróciła z podróży na zachód?
Twarz staruszki wykrzywiła się w grymasie. Następnie wymamrotała coś do siebie i znowu zaniosła się kaszlem. Lucas zamarł na chwilę w bezruchu. Patrzył jak spływa jej po brodzie gęsta, zielona ślina i po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że powiedzenie: „wypluć sobie płuca” może nie być przenośnią. Wstał i bez słowa skierował się do wyjścia. Później wydawało mu się, że całą drogę powrotną słyszy jej rozdzierający kaszel.

- Czyli jednak się zdecydowałeś, gnojku!- Zawołał głośno mężczyzna z twarzą pokrytą bliznami. Znajdował się na wielkiej, zabytkowej berkantynie. On i jego załoga właśnie przygotowywali się do swojej największej podróży. Na widok chłopaka z długimi, jasnymi włosami, trzymającego w rękach niewielki pakunek, jeden z jego towarzyszy ryknął śmiechem. – Że niby on ma płynąć razem z nami? A jaki będzie z niego pożytek?
Mężczyzna z bliznami uśmiechnął się. Oboje wiedzieli, że potrzeba im każdej pary rąk. Część załogi, po usłyszeniu o szalonym planie kapitana zwyczajnie zrezygnowała. To dlatego przypłynęli tutaj i ogłosili, że zabiorą ze sobą ochotników.

Lucas stał oparty o barierkę i patrzył na swoje rodzinne miasto. Było już tak małe, że mogłoby zmieścić się na jego dłoni. Nagle wzdrygnął się. Znowu opanowały go uczucia towarzyszące mu, gdy opuszczał klitkę tamtej staruszki dwa dni temu. Wydawało mu się, że dotarły do niego w końcu ostatnie słowa, jakie do niego powiedziała. Nie dopuścił ich jednak do świadomości. Pozostały na rubieżach jego myśli.

Dopłynęli! Naprawdę im się udało! Od rana widzieli na horyzoncie ciemny zarys lądu. Być może już dzisiaj dobiją do brzegu Nowego Świata! Lucas był niesamowicie podekscytowany. Stał na pokładzie wraz z innymi i bezskutecznie próbował odnaleźć kontury w przestrzeni oddzielającej wodę od nieba.
Zacumowali późnym wieczorem. Postanowili zaczekać z opuszczeniem żaglowca aż do świtu. Wokół było wiele budynków. W żadnym oknie jednak nie paliło się łagodne światło świecy, a na dworze nie było ani jednego ogniska. Było bardzo cicho. Słychać było tylko szum fal i rozmowy ludzi ze statku.
W nocy Lukas wymiotował. „Widzisz? Choroba morska dopadnie w końcu każdego.” usłyszał.
Gdy było już jasno wyszli w końcu na brzeg, choć po plecach przechodziły im ciarki. Budynki były opuszczone i zrujnowane, a mieszkańcy pozostawili po sobie wyłącznie cienie. Lukas ponownie zwymiotował. Słowa, które tak długo ignorował zadudniły mu nagle w głowie z całą mocą. „Kto wie? Może nikt tam już nie pozostał. Może czeka tam już tylko śmierć.”

Berkantyna nie powróciła do Ameryki, żeby opowiedzieć, co czai się za morzem. Załoga umarła na chorobę popromienną.

Ostatnie słowa, które usłyszał od pamiętnej staruszki Lucas były jednocześnie ostatnimi jakie wypowiedziała. Nie dopadła jej gruźlica. To był kolejny wylew. Prawy. 


Auto: MŁOTEK
Tytuł: Najgorszy wspinacz świata

- Ponieważ istnieje!
- Ponieważ istnieje! – odkrzyknął Johnowi tłum rozradowanych i podpitych himalaistów, wznosząc kolejny toast słynnym zdaniem George’a Mallroy’a.
W bazie, na wysokości trzech tysięcy metrów żyło się całkiem przyjemnie. Urządzone tu zostało małe, górskie miasteczko. Były namioty kuchenne, sanitariaty, lekarz, namiot łączności. Nawet pseudo sklepik, gdzie członkowie ekspedycji mogli wymieniać się różnymi dobrami przywiezionymi ze swych krajów, czy sprzętem, za zwykłą walutę. I oczywiście maszty z flagami. Na ekspedycji  kilkanaście lat temu, pod innym szczytem, grupa francuskich  himalaistów ze skautową przeszłością postanowiła wprowadzić pewien typowo harcerski/skautowy zwyczaj i zbudować maszt z flagą Francji. Miał cztery metry. Wcześniej sześć,  ale pierwsza wichura go skróciła. I tak, teraz, każda ekipa stara się zbudować jak najwyższy śniegowo-drewniano-metalowo-plastikowy, czy co jeszcze można wykorzystać, słup ze skrawkiem materiału w narodowych barwach.  Brytyjczycy zapomnieli flagi,  więc dowiązali do czubka zegar wskazujący godzinę piątą i filiżankę. Ale najwyższy, dziewięciometrowy maszt, należał do Greków. Mimo trwającego trzydzieści lat kryzysu w kraju, w górach radzili sobie świetnie. W zapotrzebowaniu wpisali o trzy namioty więcej niż były im potrzebne (licząc z zapasem) i dzięki temu użyli tyczek do budowy zwycięskiego w tym sezonie masztu. Teraz sączyli swą nagrodę w postaci szampana i raczyli nas przemową. Właściwie robił to John, dwudziestopięcioletni Grek, z niegreckim imieniem. Mówił zgrabnym angielskim, choć czasem zdarzały mu się przejęzyczenia:
- Kiedy pierwszy raz widziałem zdjęcie Japata Tungi, pomyślałem: ”Może nie ma już Japonii, ale jest ta piękna góra. Niebezpieczna jak każda i inna jak żadna. Muszę tam się znaleźć” Więc jestem. Stoi przed wami, opalony Grek o brytyjskim imieniu, tureckim nazwisku, rosyjskim pochodzeniu, sponsorowany przez firmę z Ameryki. I powtarzam: To niebezpieczna góra! Nie wejdziecie na nią bez tlenu i masek z filtrami! Nie dotkniecie gołą skórą niczego powyżej siedmiu tysięcy metrów! Nie wbijecie czekana w jeszcze nie do końca przyswojone przez Japatę ciało Japończyka. Nie zranicie się, ani jednego zadrapania! Nie zrobicie żadnej z tych rzeczy. Dlaczego? Bo inaczej umrzecie! Więc jak chcecie tu wejść, skoro jest tak dużo ograniczeń? Nie można po prostu wlecieć na tę górę mierzącą 9001 metrów? Można. Ale po co? Wejdziemy na nią sprytem i umiejętnościami. Każdy z nas dużo czytał o tamtych wydarzeniach. O zaginionej sztuce alchemii, której japoński prezydent znalazł tajemne zwoje, i przeinaczył wszystko. Zamiast zyskać wieczną młodość doprowadził do anihilacji  żyjących organizmów na terenie kraju stwarzając z nich ten brutalny cud. Cud świata? Cud natury? Skała z ludzkich i zwierzęcych ciał ma jak dotąd niepoznany przez nas skład. Na poziome siedmiu tysięcy metrów, zaczyna kruszeć, a jej drobiny unoszą się w powietrzu. Każde zetknięcie z tą substancją powoduje natychmiastowe przyłączenie do człowieczej rafy koralowej. Stajecie się wtedy częścią góry. Niewchłonięci do końca Japończycy czy inni wspinacze, którzy od 2038 roku próbują  zdobyć Japata Tungę to newralgiczne punkty konstrukcyjne tego obiektu.  Trzy lata temu jeden Polak wbił w takie ciało czekan, by uchronić się przed śmiercionośnym upadkiem. Cały wschodni filar mierzący trzysta metrów oderwał się i spadł wraz z nim. Ciała nie odnaleziono. Specjalnie pod tę wyprawę opracowano nowy sprzęt górski. Jak dotąd nikt nie zdobył szczytu. 78 ofiar śmiertelnych na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. Dziś w roku 2044, gdy nadal nie zdobyto tego szczytu stajemy tu, ekspedycjami z trzydziestu różnych krajów by zmierzyć się z tym potworem. Wyścig sznurów trwa. Kto zrobi więcej poręczówek by iść po zwycięstwo? Kto ma linę która wytrzyma czterdziestometrowy lot przyjaciela w temperaturze minus sześćdziesięciu stopni Celsjusza? O tym dowiemy się w najbliższym kwartale. A teraz bawmy się. Trzydzieści krajów, trzydzieści rożnych dróg, jeden cel. Wspólne zabawy na dole. Pozostaje mi jeszcze jedno pytanie, które pozwolę zadać mojemu przyjacielowi z drużyny, Miguelowi. Miguel pochodzi z rodziny, która hoduje wiele różnych krzewów na swych polach i ma dla nas coś specjalnego. Miguel, proszę cię.
- No dobra, niech będzie – widać było po nim, że jest lekko zawstydzony- Mam tego kilkadziesiąt rodzajów, normalnie biorę cztery euro za pięć gram, ale dzisiaj bawcie się na mój koszt. Komuś herbaty? – fala  śmiechu przepłynęła przez obecnych w  namiocie-świetlicy. Ale  herbaty spróbowali. Były to w końcu szlachetne odmiany.

******

Po dwóch  miesiącach, w tym dwudziestu dwóch słonecznych  i pozostałych śnieżnych lub burzowych dniach było wiadomo, kto na pewno nie zdobędzie najwyższego szczytu świata.
Śmiertelne wypadki  spotkały:  Brazylijczyków, Czechów, Słowaków, Niemców, Węgrów, Argentyńczyków, Sudańczyków, Meksykanów i Portugalczyków. Postanowili się wycofać.
Zasoby skończyły się:  Brytyjczykom, Białorusinom, Polakom, Finom, Norwegom, Litwinom, Włochom, Hiszpanom, Francuzom, Belgom.

Rosjanie dalej dostawali żywność. Sprzętu im nie brakowało. Kupowali i chwalili herbaty Miguela. Smakowały im szczególnie jako składniki nalewek robionych na wódce. Ale któregoś dnia spakowali  się i wrócili do siebie. Nieoficjalna informacja jest taka, że skończyła im się właśnie wódka.
Pod górą koczuje już tylko dziesięć państw. W tym Grecy z nadal najwyższym, choć teraz ledwo co sześcio- i pół metrowym masztem.  Ich  droga „ Odrodzenie Sakury” jest zaporęczowana do ośmiu tysięcy sześciuset czterdziestu czterech metrów. Od wyjściowego obozu do obozu  szczytowego dzielą  ich cztery noclegi w terenie. Atak szczytowy przypada za cztery dni, kiedy pojawić się ma okno pogodowe. Wyruszają dwoma parami. John z Miguelem. Hulio  z Maxem. Wytyczne mają proste. Osiągnąć szczyt za wszelką cenę. Jeśli któryś z nich zginie po drodze, ale reszta będzie mogła kontynuować podejście, ma to zrobić. To nie jest walka jak za czasów Messnera i Kukuczki, kiedy ważny był styl, etyka, a niezdobytych najwyższych gór było dużo. Teraz, to walka o to, który kraj przejdzie do historii. Walka, gdzie do wygranej dąży się po trupach by wytyczyć „tę klasyczną drogę”.

O szóstej rano Grecy wyruszają w do góry. Pierwszy duży trawers, jakieś 5500 m.p.n.m. nazwany będzie Trawersem  Maxa. Tam właśnie spadł w dół i już nigdy nie wrócił. Bo niby czemu miałby? Umarł.

*****

- Wtedy zdecydowaliśmy wraz z Miguelem, że Hulio wraca na dół. Nie protestował. Przecież właśnie zginął jego brat. Gdy był w bazie dostaliśmy od niego sygnał, że jest cały i zdrowy. Gnaliśmy przed siebie jak gazele po sawannie, jak Ussain Bolt po rekord świata i w ten sposób pierwszego dnia osiągnęliśmy obóz trzeci na wysokości 6200 m.n.p.m. Następnego dnia, wyczerpani, wstaliśmy  o czternastej. Nie było części ciała, która by nas nie bolała. Ledwo dotarliśmy do czwórki, a oddalona była o ponad tysiąc metrów wysokości. Nigdzie wcześniej nie dało założyć się obozu więc musieliśmy tam dobić. Mijaliśmy po drodze straszne ilości niewchłoniętych ciał. To była bardzo  niebezpieczny teren. Szczególnie Komin umarlaków. Jest to komin mający sto metrów wysokości, a wszędzie w środku wystające członki Japończyków i kilku wspinaczy. Bardzo ciężkie przejście. Tak nam minął dzień drugi. Na szczęście byliśmy w czwórce (7450 m.n.p.m.)  i mieliśmy sześć godzin do pobudki. Oczywiście przedłużyliśmy ten czas do godzin ośmiu. Teraz nie mogliśmy zapomnieć nawet na moment by mieć sprawne maski i filtry, inaczej mogliśmy umrzeć. Do obozu piątego szło się stosunkowo dobrze. Droga była łatwa, po prostu strasznie stroma. W cały dzień zrobiliśmy jakieś sześćset metrów. Nie mogliśmy znaleźć namiotu. Został zasypany. Gdy Miguel go zlokalizował, odkopanie, by dostać się do jego wnętrza trwało trzy godziny. Wymęczeni padliśmy w środku. Zdążyliśmy zjeść nasze pozostałe racje i wlać w siebie po trzy litry herbaty. Zielona którą parzył Miguel niesamowicie nas relaksowała. Chyba domyślacie się czemu była „zielona”. Dzień czwarty, ataku szczytowego, a nas dzieli od czubka prawie tysiąc cholernie nieprzyjemnych metrów. Jesteśmy strasznie głodni. Nasze śniadanie, obiad i kolacja czekają na nasz wyżej. W  szóstce. Aktualnie jesteśmy na wysokości 8280 m.n.p.m. Każdy ruch w górę jest dla mnie wyczynem porównywalnym do ostatnich kroków maratonu, a kilka w życiu przebiegłem. Meteorolodzy mieli rację. Okno pogodowe jest. Ani jednej chmury, tylko słońce. Obóz szósty również był zasypany. Miguel miał lepszą aklimatyzację, ja zacząłem mieć zawroty głowy. On kopał, a ja odpoczywałem. W końcu dorwaliśmy się do jedzenia. Namiot był w połowie przygnieciony śniegiem ale szczelny. Nie było mowy o noclegu wewnątrz. Wyciągnęliśmy sprzęt, zmieniliśmy butle z tlenem. Na zmianę siedzieliśmy w namiocie by coś zjeść. Miał zainstalowany filtr powietrza i, gdy spędziłeś w nim pół godziny ze szczelnie zamkniętymi wszystkimi trzema warstwami materiału, mogłeś wreszcie zdjąć filtr i skonsumować posiłek. Kiedy jeden był w środku drugi kopał śnieżną jamę. Na szczęście teren był bezpieczny. To była okropna noc, ale ją przeżyliśmy. Wynagrodziła ją za to pogoda, Dzień po planowanym ataku szczytowym dalej niebo było bezchmurne i słoneczne. 8700 m.n.p.m. Od szczytu dzieli nas tylko 400 metrów. Umieramy tak powoli idąc pod górkę. O dwunastej widać wierzchołek. Jest płaskim okręgiem o średnicy na oko półtora metra. Miguel wchodzi na niego pierwszy. Ja jestem drugi. Na tej wysokości ludzie przestają racjonalnie myśleć . Miguel w przypływie euforii wyciąga sprzęt do gotowania i zaczyna topić śnieg. Do tej pory piliśmy wodę specjalne zabutelkowaną poniżej 7000 m.n.p.m. Jeśli napije się tej to umrze. A żeby się jej napić musiałby zdjąć maskę i filtr, więc właściwie to umarłby wcześniej.
- Miguel, wiesz, że nie możemy teraz niczego tu wypić, inaczej umrzemy. –zapytałem go niepewnym głosem.
- W sumie racja. Czekaj – wylał rozpuszczony śnieg. Wyciągnął zielona herbatę i wrzucił do pustej menażki. Po chwili zaczęła się ona spalać i wydzielać narkotyczne opary. Których i tak nie mogliśmy poczuć. Miguelowi to nie przeszkadzało. W tym czasie wyciągnąłem aparat i robiłem zdjęcia. Mam ich całą serię. Miguel wstaje by się przeciągnąć. Miguel przeciąga się. Miguel ma nogę zbyt blisko płomienia palnika. Miguel zmienia się w skalny kawałek samego siebie. Miguel jest kawałkiem góry.
Mój przyjaciel wtedy umarł. Zastygł w pozycji zwycięstwa/przeciągania się, z rękoma uniesionymi ku górze. W jednej trzymał metalową puszkę herbaty. Wtedy był to dla mnie szok. Dopiero po chwili, gdy zdążyłem schować aparat, zauważyłem że Miguel się nie rusza. Gdy tylko dotarło do mnie, co się stało zacząłem uciekać w dół. Jego ciało stało się teraz odsłoniętym nerwem góry. Wystarczy, żeby coś go naruszyło i najwyższe sto, może dwieście metrów tego monstrum zmieni się w ruchome osuwisko.
Teraz, po kilku latach mimo, że nadal ze smutkiem wspominam tamten dzień to jednak zdarza mi się o nim myśleć z pewnym zaszczytem, że mogłem tam być i zawodem, bo Japata Tunga, od śmierci Miguela, nie dość, że zmieniła nazwę na Japata Miguela, to dalej pozostaje niezdobytym szczytem. Kiedy stał się on kawałkiem góry, jakby nie patrzyć zwiększył jego wysokość o jakieś 2,2 metra. No i kto tam odważy się wejść? Teraz to już nie ma szans wyjść z tego żywcem, póki góra go nie pochłonie zrównując się z nim swoją wysokością, co może potrwać nawet kilkanaście lat. Tym samym Grecy przejdą do legendy, jako jedyny naród, który jednocześnie zdobył i nie zdobył najwyższego szczytu Ziemi. W gronie wspinaczkowym Miguel jak i Japata Tunga zyskały żartobliwe i dość ironiczne przezwisko „Mount Asshole”.


Ponowny raport  Johna Markiza dot. Wyprawy na Japata Tunga ( 02.03.2044 - 04.16.2044) z dnia 06.01.2050 r.


Autor: KRASNOLUD

Pobudka. Wyłączyć budzik. Spodnie, koszula, garnitur. Spojrzenie w lustro. Łyk kawy. Na śniadanie – płatki. W drodze do pracy – korek. Zielone, czerwone, stój. W pracy – niedostępny szef. Na biurku – instrukcje. Klient nr 7218. Łyk kawy. Wprowadzić dane. Gadający kolega z boksu obok. Stukot klawiszy. Buczenie jarzeniówek. Ostatni łyk kawy. Login, hasło i wchodzę.

Wokół mnie spadają płatki kwiatów z drzew wiśniowych. Przede mną znajduje się niski, drewniany stolik, na nim imbryk z zieloną herbatą. Obok niego stoją dwie filiżanki z tradycyjnymi japońskimi motywami. A po drugiej stronie stolika klęczy klient. Jeszcze młody Japończyk, czarnowłosy jak wszyscy, czeka na mnie z przymkniętymi oczami. Jest ubrany w garniturowe spodnie, złożona marynarka leży obok niego na ziemi. Biała koszula i granatowy krawat z jakimś drobnym, jasnym wzorkiem, widać że pracuje w jakimś korpo. Nie ma na sobie żadnych cech charakterystycznych, co zwiększa jego anonimowość. Klękam naprzeciwko niego, wtedy otwiera oczy i wpatruje się we mnie intensywnie. 
 - 指示私に氏.

Stop. Łyk kawy, translator i dalej.

Nie odpowiadam, więc powtarza swoje słowa, a ja nagle go rozumiem, choć dalej mówi po japońsku.
- Polecono mi pana. Czy to prawda, że może mi pan pomóc?
- Moja firma specjalizuje się w trudnych przypadkach, ale na tym etapie nie mogę nic zagwarantować. Słucham jednak uważnie.
- Rozumiem. Po prostu nie jest łatwo do państwa dotrzeć.
- Zdajemy sobie sprawę, że nasze usługi nie w każdym miejscu są mile widziane. Ale pilnujemy, by każdy klient, który zechce skorzystać z naszej pomocy, był w stanie nas znaleźć.
Zapada chwila ciszy. Wymieniliśmy wstępne uprzejmości i chciałbym w końcu przejść do konkretów, marzę o kawie, która stygnie na biurku. Ale widzę, że klient się stresuje, polityka firmy nakazuje mi go nie popędzać, dać mu czas na zebranie myśli. Zresztą, nawet nie wiem jak się nazywa. Podawał swoje dane przy rejestracji, by można było go sprawdzić, ale dla mnie ma tylko swój numer. Dopóki sam się nie przedstawi.
- Nazywam się Tokihiro Akira – wykrztusza z siebie po chwili – Sprawa, z którą przychodzę jest raczej delikatna.
- Słucham uważnie.
Płatki kwiatów spadają wokół nas, gdy pan Tokihiro zbiera się w sobie.
- Widzi pan, mój młodszy syn jest przewlekle chory…
- Od razu muszę pana powiadomić, że jeśli to nieuleczalna choroba, ta sprawa znajduje się poza naszą jurysdykcją – przerywam.
- Przyznam, że trochę miałem nadzieję.
- Przykro mi, że zawiedliśmy pana. Czy nie został pan poinformowany przy rejestracji o sprawach, które są poza naszym zasięgiem?
- Zostałem, ale.. usłyszeć to w bezpośredniej rozmowie…
- Czy moglibyśmy pomóc panu jakoś inaczej?
- Tak. Tak. Nasz starszy syn bardzo źle reaguje na chorobę brata. Czuje się zaniedbywany, staje się zgorzkniały, odsuwa się od nas. Nie daje sobie nic wytłumaczyć, więc terapia odpada. – Uśmiecha się przepraszająco. – Zresztą, to byłby dyshonor dla rodziny. Jednak dalej go kochamy i chcielibyśmy, z żoną, żeby przestał się od nas oddalać. To jeszcze nie wszystko. Chcielibyśmy też żeby omijały go w życiu jakieś większe katastrofy. Rozumie pan, żeby znalazł pracę po studiach, miał szczęśliwe małżeństwo… To nie muszą być duże sukcesy, raczej chodzi o to żeby drobiazgi układały się po jego myśli. Zdajemy sobie sprawę, że im więcej będziemy chcieli, tym większe będą koszta.
Na twarzy mojego klienta maluje się wyraz ulgi, że w końcu wypluł z siebie wszystko, co miał na wątrobie. Jego postać prostuje się za stołem, jakby dosłownie kamień spadł mu z serca. Niewątpliwie długo zwlekali z decyzją, skoro nawet ja dostrzegam tę zmianę. Spogląda na mnie, jakbym mógł pstryknięciem palców wszystko zmienić.
- Podsumowując chciałby pan związać starszego syna z rodziną oraz zapewnić coś co nazywamy „umiarkowanym szczęściem”. Czy coś jeszcze?
- Nie, nie. To wystarczy.
- Dobrze. Potrzebuję skontaktować się teraz z działem wykonawczym firmy dla określenia konkretnego planu działania oraz kosztów. Czy chciałby pan zaczekać aż przyjdę ze wstępną umową, czy może zadzwonić do pana gdy będzie ona gotowa?
- Wolałbym zaczekać i mieć to już za sobą.
- Rozumiem. Proszę zatem poczekać, ale ostrzegam, że to może trochę zająć.

Klikam „oczekuj”. Ekran komputera mruga. Łyk kawy. Kolejny. Rzut oka na zegarek – minęło 40 minut. Straszliwy upływ czasu. Dane klienta, kubek z kawą na stół. Do działu wykonawczego. Przed drzwiami – dwie osoby. Cisza. Nikt nie rozmawia. Minuta, dwie. Jedna osoba. Kolejne minuty czekania. Pusto. W końcu – skrzypnięcie drzwi. Pół godziny kłótni między pracownikami wykonawczymi. Bez kawy. Sporadyczne pytanie do mnie. „Czy odniosłeś wrażenie, że jest to człowiek zdesperowany?”. „Czy nazwałbyś go człowiekiem wierzącym?”. Dalsza kłótnia. W końcu wydruk, kopia na maila. Powrót do boksu. Łyk kawy. Drugi. Umowa… Kolejne łyki. Pusty kubek. Login, hasło, klient nr 7218 – wchodzę.

- Czy… - duka, przeczytawszy umowę – czy muszę podejmować decyzję teraz?
- Nie, oczywiście, że nie. Może pan dostać kopię do domu, skonsultować się z żoną. Prosiłbym jednak, by nie wtajemniczał pan więcej osób. I jeśli zdecyduje się pan by porozmawiać z nią o tym, niech nas pan poinformuje. Zmienimy wtedy klauzulę poufności tak, by obowiązywała również pańską żonę. Jeśli ma pan jakieś uwagi teraz, chętnie je z panem przedyskutuję, jednak proszę się nie spieszyć. Rozumiem, że to poważna decyzja.
Staram się brzmieć możliwie profesjonalnie. Widzę, że jego filiżanka jest pełna herbaty, pewnie nalał ją dla zabicia czasu albo odruchowo. Tutaj nie może czuć realnego pragnienia. Gdzieś w dali zachodzi słońce, kłamliwie sugerując upływ czasu w tym miejscu. Wszystko jest skąpane w ciepłych, ale ciemniejszych tonach, pomarańczowy, czerwony. Wbrew pozorom nie daje to pozytywnych skojarzeń, raczej makabryczne. Czytałem umowę. Byłem przy jej ustalaniu.
- Rozumie pan, – stara się zachować uprzejmość mimo szoku – trudno mi coś ustalić samemu…
- Rozumiem. Niech się pan nie stresuje. Jeśli umowa nie będzie panu… państwu opowiadać, możemy ją zmienić lub w ogóle z niej zrezygnować. – Teraz dostrzegam, że drobny wzorek na jego krawacie to gwiazdy. Zastanawiam się, kto pozwolił mu go nosić. Czyżby jego firma na to zezwalała? A może nawet po pracy nosi krawat? - Musi ją pan podpisać dobrowolnie.
- Tak. Rozumiem. Tak.
- Jeśli to koszty pieniężne są problemem, możemy ustalić płatność ratalną.
- Nie, to nie będzie problemem. Ja… wyloguję się teraz, jeśli można.
- Proszę. Do usłyszenia.
Jego awatar znika i zostaję sam przy stoliku.

Pobudka. Umywalka, toaleta, ubrania. Spojrzenie w lustro. Łyk kawy. Na śniadanie – jajecznica. W drodze do pracy – korek. Zielone, czerwone, od nowa. W pracy – szef na urlopie. Na biurku – instrukcje. Łyk kawy. Klient nr 7218 - kontynuacja. Jarzeniówki, kolega, klawisze. Ostatni łyk kawy. Login, hasło i wchodzę. 

- Dzień dobry.
- Chcieliśmy podpisać umowę.


Autor: MITOZA

-Kurwa mać! Ty głupia pizdo, gdzie jest herbata?- krzyczy Michał do swojej żony.
- Tam gdzie zawsze chuju pierdolony! W tej zasranej szafce w którą napierdalasz pięścią. I nie jestem żadną pizdą, kutasiarzu! – Edyta wydziera się na niego z salonu.
-Ja ci dam kutasiarzu, ludzka spierdolino. – Michał wchodzi do salonu i podnosi rękę na Edytę. Bierze zamach.
Światło gaśnie. Opada kurtyna. Koniec aktu pierwszego.

-Kochanie, wiesz może, gdzie mamy zieloną herbatę?- spytał Michał swojej żony, Edyty.
- W szafce nad zlewem. Druga półka po prawo, za anansową. Masz?- odpowiedziała.
-Tak, dzięki, co dla ciebie? Malina-kardamon.
- Jasne, i dwie łyżeczki cukru, dobrze misiu?
- Dobrze.- Michał wszedł z herbatami, postawił je na stole i czule pocałował ukochaną. To był ich najlepszy pomysł dostać angaż w „Wulgaryzmach dnia codziennego”. Tam, grając główne role, mogli się na siebie wykrzyczeć i wyszaleć, a w domu panowała miła atmosfera. W sztuce sam scenariusz jest dosyć luźny. Mają podany  główny zarys fabularny, ale poza tym dialogi są często improwizowane.
- Ech… nie chce mi się- rzekł mąż, siedząc w fotelu i paląc papierosa.- dziś znowu pójdziemy spać. Jutro znowu do teatru. We wtorek będziemy zabawiać dzieci będąc przebranymi za klaunów. A co w środę, czwartek i piątek? Znowu występy. Popadłem w rutynę. Co o tym sądzisz?
-A myślałeś, żeby spróbować seksu na boku? Wiesz, nie będę miała nic przeciwko. W sumie to też bym spróbowała. Nie chciałbyś damskiego trójkątu?
- A ty znowu jesteś najlepszą żoną na świecie. Znowu się nie gniewasz. I nic.- Czuć w nim było jakąś rezygnację- a może się zabiję?
- A może się zabijesz? Mogę ci kupić taki ładny, stalowy nóż. Albo wiem, tęczową linę do szubieniczki.-Edyta tworzyła kolejne wizje samobójstwa. W tle można było usłyszeć muzykę klasyczną wydobywającą się z zabytkowego gramofonu. Jan Sebastian Bach i jego „Muzyczna ofiara”- A może kupimy ci trochę kokainy, stłuczemy żarówkę, rozetrzemy na proch, zmieszamy ze sobą i zażyjesz śmiertelną dawkę. 
- I nawet zabić mi się pozwala, ty nie będziesz smutna z tego powodu? A może bym się tak zwyczajnie zastrzelił?
- Hm… smutna? Nie, raczej spokojna że wreszcie odpoczywasz. Mam znajomego, policjanta, może nam załatwić Glocka 17. Dobrze z niego lata. Chyba, że postrzelić cię tu i teraz?- Z wnęki między poduszką a podłokietnikiem kanapy Edyta wyciągnęła dłoń, trzymając  Colta.- pozbędziemy się Twoich problemów.
- Żartujesz, pewnie to podróba. Skąd miałabyś mieć prawdziwy rewolwer? – Na twarzy Michała zagościło rozbawienie.
-Podróba? Bum!- Edyta strzeliła w wazon z rożami, rozprysł się na kawałki.-Bum!-telewizor też przestrzelony-Bum!- zniszczone lustro- Zawsze, ale to zawsze myślisz tylko o sobie, ty debilu! Kłócimy się i nie mam siły porozmawiać z Edytą, może zgłoszę nas do castingu na główne role „wulgaryzmów”? – Edyta z furią wstaje przewracając krzesło.- Nie chce mi się żyć, to może się zabiję. Byś czasem o mnie pomyślał. KURWA MAĆ!-Michał dostał cios wymierzony prosto w jego nos. Poleciała krew. Edyta przyłożyła lufę rewolweru do jego skroni i okładała go drugą ręką po twarzy. Michał zaczął się bać. Nie wiedział, że te żarty mogą tak się skończyć. Nie wiedział co zrobić. Zaczął łkać.
-Przepraszam. – wyszeptał.
- Co tam szepczesz pieprzony  egoisto?- uderzyła go kolejnym sierpowym.
- Przepraszam-powiedział trochę głośniej.
-Chuj mnie twoje przepraszam. Ostatni nabój jest dla ciebie- pociągnęła za spust.
Przez chwilę Michał myślał, że jest martwy. Ale nic się nie stało. Edyta leżała na podłodze śmiejąc się. Obok niej leżał rewolwer. Cała prawa strona twarzy spuchła i go bolała.
- Dzisiejszy aktorski pojedynek wygrywam ja. I przepraszam za podbicie oka, ale będzie przynajmniej pasowało do naszej sztuki. Już idę po lód.


niedziela, 5 czerwca 2016

MOTYW XXIX - ZAPOWIEDŹ

Przychodzi taki czas w życiu każdego człowieka, że przychodzi tutaj w poszukiwaniu nowego motywu.

Do 12.06, niedzieli, 23:59
można nadsyłać opowiadania w dowolnej treści i formie (ogarnialnej przez blogspota i mnie)
na adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
Motyw: ZIELONA HERBATA