poniedziałek, 25 listopada 2013

MOTYW XI - SZAFA

Bez ględzenia.


Autor: M

Stresował się. Bardzo. Chyba nigdy w życiu nie czuł takiego stresu. Uginały się pod nim kolana. Wszedł do budynku i nacisnął guzik windy. Czekał. Sekundy mijały powoli niczym godziny. Wszystko wracało. Wszystkie wspomnienia. I złe, i dobre. Ale głównie dobre. Ile to już minęło od ich ostatniego spotkania? Pięć lat? Pięć długich lat odkąd pożegnał Ją po wspólnie spędzonej nocy w pokoju hotelowym. Ich drogi zawsze się rozchodziły. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Drzwi windy rozsunęły się. Wszedł i drżącymi palcami nacisnął guzik z napisem „APARTAMENT”. Zautomatyzowana winda zażądała wprowadzenia kodu. Ach, no tak, kod. Podała mu jakiś kod… Ale jaki? Zaraz, zaraz… Tak! „1111”! Zawsze używała najprostszego kodu, którego nikt nie potrafił rozgryźć. Sprawiało Jej to tyle radości. Winda szarpnęła w górę. Znowu czas płynął wolniej niż kiedykolwiek. Serce waliło mu młotem, a żołądek podchodził do gardła. Myśli wirowały chaotycznie. Nagle winda zatrzymała się. Metalowe drzwi rozsunęły się i oślepiło go wnętrze jasnego przedpokoju.  
- Witaj!  
Stanęła przed nim. Nic się nie zmieniła. Wciąż niższa od niego i z tym samym uśmiechem w oczach. Jedynie co była jeszcze chudsza, włosy miała dłuższe, a na twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki mimiczne.
- Cz… Cz… Cześć… - odparł skrępowanie.
- Te kwiaty… To dla mnie?
Kwiaty? Jakie kwiaty? Ach! Kwiaty! Głupi, zapomniał o bukiecie, który nerwowo trzymał w dłoni.
- T.. Tak, proszę… - niezdarnie podał Jej kwiaty.
- Dziwne, nigdy nie kupiłeś mi kwiatów, nawet jak Cię o to prosiłam. – uśmiechnęła się i zanurzyła nos w pąkach herbacianych róż. – Nie stój tak. Wejdź dalej. Nie bój się mnie, przecież Cię nie ugryzę.
Zawsze. Zawsze tak do niego mówiła jak chciała się spotkać. Poszedł za Nią do kuchni otwartej na salon. Mieszkanie było duże, przeszklone i słoneczne. Promienie odbijały się od jasnych mebli i tworzyły niezwykle pogodny nastrój, przechodząc przez szklane wazony i kwietniki. To mieszkanie idealnie do Niej pasowało.  
- Napijesz się czegoś? Kawy? Herbaty?
- Herbaty.
- Smakowa, czarna, zielona, biała, czerwona?
- Sama zdecyduj.
- No ty jak zwykle.
Obserwował Jej ruchy. Jak zwykle pełne gracji. Nie poruszała się po kuchni jak każdy zwykły człowiek, Ona tańczyła.  
- Nie zmieniłaś się, tyle lat…
- A tam, przytyłam, postarzałam się.
Śmiała się. Perliście jak zazwyczaj. Czemu był taki ślepy przez tyle lat? Zawsze, gdy się pojawiała w jego życiu, zakochiwał się na nowo. Czemu ich drogi się rozchodziły? Tego nie umiał wyjaśnić. Był wędrowcem. Nadal nie znalazł swojego miejsca na ziemi. Różne kobiety, różne miejsca zamieszkania, różne podróże, różne zainteresowania. A Ona zawsze pokornie czekała, aż ich drogi ponownie się splotą. A po jakimś czasie znów znikał. I tak przez ostatnie piętnaście lat, gdy to po raz pierwszy się spotkali. Mimo tego, że obydwoje byli już dobrze po trzydziestce, On za każdym razem widział w Niej tą cudowną siedemnastoletnią dziewczynę, a sam czuł się jak ledwo dwudziestoletni szczeniak. Zawsze żył z wyrzutem sumienia. Zawsze winił się za ból jaki jej sprawiał, gdy znikał.
- O czym myślisz? – spytała stawiając przed nim herbatę.
- O… Nas…
- Hmm…
- Jak Ty to robisz? Czemu masz do mnie tyle cierpliwości? Czemu zawsze jesteś obok jak pojawiam się znikąd? Jak przetrzymujesz ból, gdy znikam?
- Liczyłam bardziej na „Hej, co robiłaś przez ostatnie pięć lat? Co porabiałaś, gdy ja zabawiałem się w swoje szukanie szczęścia?” Ale okej.
- Co robiłaś przez ostatnie pięć lat? Znowu byłaś sama? Bez nikogo u boku?
- Nie. Mam kogoś.  
- Och…
- Zaskoczony?
Po raz pierwszy… Nie spodziewał się… Zawsze była samotna. Wierna. Tak jakby czekała na Jego powrót do domu.
- No troszkę…
- Chcesz wiedzieć jak to przetrzymałam?
- …
- Chodź.
Wstała i pociągnęła go za rękę.
Weszli do sypialni. Różniła się od reszty pomieszczeń. Była przytłaczająca. Ciężkie drewniane meble, ogromne łoże, indiańskie totemy i łapacze snów na ścianach. Nad łóżkiem wisiał ICH obraz. Dwa Anioły. To pomieszczenie było strasznie ciemne. Tak bardzo nie pasowało to do Jego małej kobietki.  
- Usiądź.
Popchnęła Go w stronę łóżka. Siadł posłusznie. Sama wyjęła z biurka kluczyk i otworzyła ogromną szafę stojącą naprzeciwko łóżka. Spodziewał się zobaczyć pełno ubrań, a zamiast tego zobaczył prawie pustą szafę w której stało tylko jedno pudło. Wzięła je ostrożnie i usiadła obok niego.
- Pytałeś jak… Jak to się dzieję, ze mam siłę, że nadal trwam mimo twojej nieobecności. Ty znikasz, a ja jestem i musze żyć dalej. Zamykam się tu wieczorami, otwieram szafę swoich wspomnień, wyjmuję to pudło i przypominam sobie. Tu jest wszystko. Wszystkie prezenty i rzeczy, które mają z tobą związek. Siadam. Puszczam „nasze” piosenki, czytam moje pamiętniki, dotykam biżuterii, ubrań, kamyków, misia. Wszystkiego. Każdy przedmiot w tym pudle ma osobną historię. To odrębne wspomnienia. Najpiękniejsze jakie nam się zdarzyły. Nie pamiętam tych bolesnych. Najpierw sobie przypominam, a potem zapominam, ze istniejesz. Bo wiem, że wrócisz. Ty zawsze wracasz. Jak bumerang.
- Ale… Zawsze to było kilka miesięcy… Maksymalnie rok… Nie umiałem odejść na dłużej… Jak to się stało, że nie zwątpiłaś?  
- Chodź, poznasz towarzysza mojego życia.
Pociągnęła go za rękę do innego pokoju. Był to pokoik dziecięcy. W łóżeczku spał mały chłopiec.
- Masz syna? Adoptowałaś?
- Nie. To twój syn.
- Jak to?
- No nie mów, że muszę ci tłumaczyć skąd się biorą dzieci…
- Nie, ale… Do cholery! Czemu mi nie powiedziałaś?!
- Kiedy? Jak polowałeś na lwy w Afryce ze swoją kochanką, czy jak leżałeś pijany pod mostem?
Zaczął płakać. Jak małe dziecko. Ominęły go 4 lata życia pierworodnego syna. Stracił tyle lat bez kobiety, którą kochał. Ona próbowała go pocieszyć. Spędzili kilka godzin na rozmowach, zabawie z malcem, gdy ten wstał. Tak bardzo chciał zostać. Zostać z Nimi. Najcenniejszymi skarbami jakie posiadał.  
- Ale wiesz, że znowu odejdę? – spytał szeptem.
- Tak. Wiem. Ale wrócisz. Zawsze wracasz. Wracasz, bo mnie kochasz. Teraz wrócisz jeszcze szybciej…




Autor: KRASNOLUD

Większość swojego życia spędziłem w szafie. Krótkie, całkiem szczęśliwe dzieciństwo wśród kochających ludzi, a potem ciemność. Nie rozumiałem co się stało, co się zmieniło. Jednego dnia słońce, trawa, ciepło pierwszych dni września, następnego kompletna pustka, zamknięta przestrzeń. Nie mogłem się wydostać, drzwi zatrzaśnięte, w środku szaf nie ma klamek. Na początku nie mogłem w to uwierzyć. To się nie mogło się stać, nie mi. Ale nie można kłócić się z rzeczywistością. Potem myślenie jak się wydostać. Ale pomysły nie przychodziły, nawet te głupie. Zacząłem wspominać lato, to które było cały czas świeże w mojej pamięci. Słońce i trawa, ta z ostatnich dni. Ciepło na twarzy. Zapach jeżyn, ubrudzone nimi twarze ludzi, których kochałem. Wspomnienia bolały, ale pozwalały przeżyć. Uciekałem w nie, by nie pamiętać gdzie jestem.
Co jakiś czas, nie wiem nawet długi czy krótki, ktoś otwierał szafę i wyjmował z niej na przykład kurtki na zimę. Albo parawan i parasol przeciwsłoneczny. Na początku próbowałem wtedy uciec, ale zawsze czyjaś brutalna ręka wpychała mnie z powrotem i zamykała drzwi. A ja byłem zbyt słaby z braku słońca i świeżego powietrza by próbować walczyć. Po jakimś czasie przestałem rzucać się do wyjścia na widok światła uchylanych drzwi. W kącie, z najrzadziej używanych ubrań zrobiłem posłanie i próbowałem, trochę jak niedźwiedź zimę, przespać cały ten czas. Miałem z tym problem, ale czasami się udawało. Czasami nawet śniłem, ale nie cieszyło mnie to. W snach było tak jak kiedyś – jasno i dobrze. Gdy budziłem się, chciało mi się płakać. Czułem jakby ktoś mi obiecał i pokazał cukierka, a potem okrutnie go zabrał. Wspomnienia aż tak nie bolały, wiedziałem, że należą do przeszłości.
Nie wiem, jak długo to trwa. Po którymś otwarciu szafy przestałem je liczyć, któreś na pewno przespałem. Nie wiem, gdzie idą pluszaki po szafie, ale mam nadzieję, że jest tam słońce i trawa.



Autor: MŁOTEK

Poszedłem dziś spotkać się z Joe „Mercurym” Johnsonem, byłym żołnierzem SJWWKB (Specjalnej Jednostki Wojskowej Wielmożnego Księcia Burgundii), aby opowiedział o wydarzeniach sprzed ćwierć wieku, kiedy to nasz W. Książę mając niespełna dziewięć lat zasiadł dopiero co na tronie. Joe nie wygląda na typowego „byłego wojskowego”. Nie brakuje mu żadnej części ciała, nie jest również wybitnie umięśniony. Na opalonej jak reszta ciała głowie dredy, kozia bródka, lewa ręka cała pokryta tatuażami z oddali wydaje się być fioletowo-granatowa. Dosiadam się do niego w tanim barze „Billinger's Eye”. Wymieniamy się uprzejmościami. Zamawia nam po piwie i sam zaczyna temat.

- Byłem wtedy świetnym okazem dwudziestoletniego Burgundczyka: zdrowy, wysportowany chłop, wiecznie palący papierosa; pracowity, zdyscyplinowany żołnierz. Służyłem u Oficera Grabnoa, kiedy po testach wewnętrznych i zaskakująco wysokich wynikach zostałem przeniesiony do SJWWKB - mówi to wszystko jednym tchem. Zapalam papierosa i sam chcę go jednym poczęstować.

- Dzięki, ale już nie palę. Po wydarzeniach pod Silent Hill rzuciłem. Wiedziałeś, że Silent Hill nazywane kiedyś było Wzgórzem Życia? Ale potem przyszliśmy tam my. To była moja pierwsza akcja w tej jednostce. Pogoda nam dopisała. Świeciło słońce, ale nie było zbyt gorąco, wiał też lekki wiater. Całym oddziałem czekaliśmy na tym właśnie wzgórzu, ukryci wśród krzaków, na kolejne rozkazy. Otaczał nas las, ale kawałek za wzgórzem rozdzielał się on tworząc polanę w kształcie szeroko rozwartego oka. To właśnie tam miała zostać zesłana paczka. Kiedy wreszcie wylądowała usłyszeliśmy raport od Ridley'a, w jednostce to jemu przypadła fucha obserwowania wszystkiego przez lornetkę. Powiedział: „Chłopaki, ja pierdolę, to jakaś stara szafa! Czekaliśmy tu na jakąś starą szafę!”. Był takim samym świeżakiem jak ja. Nie domyślał się, że zapewne chodziło o jej zawartość i jak to miał w zwyczaju jeśli coś mu nie pasowało to musiał głośno informować o tym cały świat. Dowódca uciszył go jednym, zimnym spojrzeniem. Jego krótkofalówka zaskwierczała. Po chwili usłyszeliśmy przekaz. Przesyłkę mieliśmy zdjąć z polany dopiero po zmroku. Do tej pory musiała zostać nietknięta. Dostaliśmy jeden rozkaz: „Do czasu następnego przekazu strzelać we wszystko co zbliży się do szafy. Bez odbioru.” Tak też zrobiliśmy. Przez kilka pierwszych godzin, mój kumpel, Johnatan miał na koncie jedną sarnę, niczego więcej tam nie było. Wszystko zaczęło się dopiero po siedemnastej. Na polanę zaczęli napływać ludzie. Stada ludzi. Każdy z nich myślał o jednym. Każdy chciał zdobyć to co było w szafie. Ale jej zawartość miała zostać dostarczona naszemu księciu. - dojrzałem na twarzy Joego ironiczny uśmieszek. Dopił piwo i zamówił kolejne kufle. Czekaliśmy na nie w milczeniu.
- I co z nimi zrobiliście? Z tymi wszystkimi ludźmi?
- Jak to co? Wystrzelaliśmy, tak jak kazali. Mieliśmy w oddziale prostą zasadę, jeden strzał, jeden trup. Słyszałem od innych, że często na akcjach zakładają się o to, kto zestrzeli najwięcej obiektów. Tak mówili na cele. Nieważne czy byli to ludzie, zwierzęta, samochody. Jeśli obiekt miał być zestrzelony to w obiekt strzelano. Żołnierz z najsłabszym wynikiem stawiał każdemu po kolejce, a potem fundował wygranemu tyle alkoholu aż ten się schlał. Była to dla nich swego rodzaju zabawa. Z początku stałem jak wryty słysząc ich okrzyki radości, śmiechy i docinki. Ale po chwili dołączyłem się do gry. W końcu zadanie to zadanie, a przy okazji nie miałem zamiaru stawiać wódy innym. Obiekty padały jak muchy, jeden po drugim. Gdybyś widział kiedyś coś takiego. Następna fala ludzi wbiegała na polanę, po dywanie stworzonym z ciał swoich poprzedników - jego głos nie wyraża żadnych emocji. Ani strachu, ani obrzydzenia, ani radości... - Uzupełniali w nim luki swoimi cielskami. Byli jak cegły i zaprawa dla budowniczych, czyli nas. Żebyś ty to widział... - przymyka oczy. Wydaje się rozkoszować wspomnieniami.
- Wreszcie, o dwudziestej, godzinę przed zachodem słońca liczba nadchodzących obiektów zaczęła maleć. Z początku nie było żadnej różnicy, ale już po chwili, między pojedynczymi strzałami słychać było ogarniającą wszystko dookoła ciszę. Żadnych zwierząt. Nic. I tak właśnie zostało do dziś. Wszystkie żywe istoty stamtąd uciekły. Od tego dnia nazywano to miejsce Cichym Wzgórzem. Powoli się ściemniało. Nawet nasze strzały ucichły. Wśród tej ciszy każda sekunda trwała tyle co trzy. Krótkofalówka odezwała się powtórnie. Mieliśmy zejść do szafy przepakować jej zawartość do naszych plecaków i wracać do bazy. Zbiegliśmy na polanę. Przystanęliśmy przy szafie i rozległy się strzały. Nie mieliśmy czasu aby zareagować. Padłem plackiem na ziemię. Byliśmy totalnie odsłonięci. Ktoś z naszych odpalił niebieską racę i wszystko tak samo szybko jak się zaczęło ucichło. Wiesz kto nas ostrzelał? Nasi! Nasi w nas strzelali! Drugi oddział z takimi samymi rozkazami jak my pilnował równiny po przeciwległej stronie. Strzelali do nas bo mieli takie rozkazy. Dopiero ta raca uświadomiła im, że celują w swoich. Wszyscy z oddziału byli martwi albo ranni. Ridley dławiąc się swoją krwią próbował przytrzymać rękoma wylatujące z niego wnętrzności. Jedna seria z karabinu rozpruła mu cały brzuch. A miał dziś wieczorem schlać się za nas wszystkich, w końcu zestrzelił najwięcej obiektów. A tu takie gówno. Podszedłem do niego. Powiedział, w sumie to wycharczał coś o tym żebym mu pomógł. Tylko że nie było jak. Chłopak umierał i dobrze o tym wiedział. Wyciągnąłem mój pistolet, przyłożyłem mu do czoła. Przeżegnał się, chwyciłem go za rękę i … - Joe milknie, a po jego policzku spływa pojedyncza łza. - i strzeliłem. Z całego oddziału przeżyłem tylko ja i połowa dowódcy, górna połowa. Nogi miał całkowicie poszarpane. Drugi oddział, ten, który nas ostrzelał wybiegł na polanę. Zaczęli nas przepraszać i opatrywać, ale zdało się to na nic. Byli naprawdę sprawnymi strzelcami. Ich dowódca nie zapomniał o głównej części zadania. Podszedł do szafy, aby ją otworzyć.- Joe wykańcza trzeci kufel i wstaje od stołu, podchodzi do wyjścia.- Wiesz co było w środku? Żołnierzyki. Duże, ołowiane żołnierzyki dla naszego Wielmożnie Zasranego Księcia! - wykrzyczał, po czym wyszedł trzaskając tak mocno drzwiami, że pękły w pionie. W całym barze zapanowała cisza. Jedynym dźwiękiem poza melodią dobywającą się z radyjka było łkanie Joego kulącego się na tarasie.



Autor: PUDEL

- Kochanie?
Zamknęła książkę, zdjęła okulary, i z cichym westchnieniem podniosła się z łóżka.
- Kochanie?
- Już idę! - krzyknęła, zakładając pantofle. Swobodnym, pełnym gracji krokiem weszła do przedpokoju. On stał przy szafie, przekładając wszystkie rzeczy z miejsca na miejsce - jakby czegoś szukał. Usłyszał ją i obrócił się. Jego oczy roześmiały się na jej widok - jak zawsze.
- Słucham? - uśmiech.
- Gdzie się podziały wszystkie moje koszule?
Zmarszczyła czoło.
- Które? Przecież masz ich... - chwila zastanowienia. - Ach, 'te' koszule? Wyrzuciłam.
Westchnął.
- Przecież prosiłem cię, żebyś tak nie robiła...
Uśmiech.
- Gdybym pytała o każdą rzecz, musiałabym zostawić wszystko - wiesz, jak bardzo się do nich przywiązujesz. Dużo łatwiej było się ich po prostu pozbyć.
Poczuła się głupio. Męczyły ją takie chwile - byłaby dużo szczęśliwsza, gdyby potrafił czasem zająć się prostymi, codziennymi problemami - odłożyć na chwilę przeszłość i przyszłość, a skupić się na teraźniejszości. Czasami - tłumaczyła sobie - pogoń za wielkim sukcesem, rysującym się od dawna gdzieś na horyzoncie sprawia, że człowiek gubi się w tym, co jest najbliżej.
Gdy kiedyś mu o tym powiedziała, uśmiechnął się po swojemu i mruknął - "Horyzont ma to do siebie, że jest blisko tylko wtedy, kiedy człowiek leży twarzą w błocie".

- Powiesz coś?
- Nie, w porządku, naprawdę. Może pójdziemy na spacer?
- Przecież znasz się na zegarku - uśmiech. - Jest po jedenastej. W nocy!
Odpowiedział uśmiechem.
- I co z tego?
- Wiesz przecież. Mieszkamy w centrum miasta - czasami aż za łatwo oberwać.
- Och, przestań... - mruknął. - Gdybyśmy mieszkali w lesie, bałabyś się dzików, kozic w górach, a nad morzem pralek.
Zaśmiała się. Lubił surrealistyczne żarty - często kalecząc je na sposoby, o jakich nie śniło się najodwżniejszym z filozofów. To, że ją bawiły, prawdopodobnie nie świadczyło dobrze o jej zdrowiu psychicznym - ale było w nim coś, co nie pozwalało się tym przejmować.
- Ja nie idę. Jak chcesz, droga wolna. Ja pójdę spać.
Może zabrzmiało to zbyt agresywnie?
Westchnął. Od kilku miesięcy miała wrażenie, że usycha. Zapytany, zawsze odpowiadał, że tęskni za wolnością. Wiele razy próbował jej wyjaśnić, o co mu chodzi, ale jeszcze mu się nie udało. Pragnął biegać pod wiatr, wierzyć w lepszą przyszłość, zmieniać świat. Cokolwiek to znaczy. W jego wypowiedziach zawsze brakowało jednego, dość kluczowego elementu - konkretów.
Chciała, żeby było mu lepiej, dawała z siebie wszystko, by tylko poprawić mu humor - a on nic sobie z tego nie robił. Uciekł w nałóg - tonął w przeszłości, nic już nie znaczących wspomnieniach, nostalgicznej wizji tego, co już było.
Rzadko wychodził z domu, znajomym i gościom dawał do zrozumienia, że nie ma ochoty rozmawiać. Często zastanawiała się, czy powinna częściej z nim zostawać, czy może jednak częściej wychodzić. Zazwyczaj zostawała.

Uśmiechnął się.
- Dobrze, obędę się bez spaceru.

Kiedy ostatnio widziała go szczęśliwym? To musiał być majowy wyjazd w góry. Dała się namówić na trzy dni błąkania się bez przemyślanej trasy, a nawet określonego celu - tylko po to, żeby być razem. Długo ją przekonywał do tego, żeby nie planowała ani minuty, ale udało mu się. I wyglądał z tym przecudownie.

To wszystko przez przeszłość. To wszystko przez irracjonalną nostalgię. Bała się pomysleć o tym wprost, ale dokładnie tak to widziała. Każdy stary ciuch wyrzucony z szafy był próbą uwolnienia go od jakiegoś wspomnienia, bólu związanego z tym, co minęło.
- Kochanie? - uśmiechnęła się do niego.
Skinął głową.
- Ta koszula, którą masz na sobie... Wygląda jak szmata. Może ją też wyrzucisz?
- Przecież...
- Nie przecieżuj mi, dobrze? - było jej ciężko. Ale to jedyna droga. - Masz mnóstwo innych w szafie. Może po prostu zaczniesz się zżywać z nimi?
- Po to, żebyś je też wyrzuciła?
- Zachowujesz się, jakby miały uczucia. Nie potrafię na ciebie patrzeć, kiedy chodzisz w takich łachach.
Chyba wreszcie do niego trafiła. Westchnął i zdjął ją. Złapał worek pełen śmieci leżący obok szafy i wyjął klucze z szuflady.
- Masz rację. Zaraz wracam.

Wyszedł na klatkę schodową i westchnął raz jeszcze. Zbiegł po schodach. Wyszedł na podwórko i przystanął przed kontenerem. Bezmyślnie wrzucił worek i zaczął się zastanawiać. Nad wszystkim, co go dotąd spotkało.
Spojrzał na okna swojego mieszkania.
Założył koszulę, wyrzucił klucze do kontenera i pobiegł przed siebie.
To najlepszy z kierunków.

Ciągle bolało.
Ale poczuł się trochę lżej.


6 komentarzy:

  1. Hm. No, tego no. takie tam. I w ogóle.

    Dziwnie mi się czytało te opowiadania, jakby temat szafy narzucał pewną irracjonalność. Nie wiem skąd i dlaczego.

    M.
    Zastanawiam się, czy można czekać na kogoś, kto cały czas odchodzi, nie powiedzieć mu o dziecku... Ale choć wydaje się to nieprawdopodobne pewnie można. Uwaga techniczna - 1111 to jednak kod na który łatwo wpaść i łatwo zhackować. Niezależnie od poziomu zapominalstwa nie ustawiałabym go jako wejściowego do domu. Zazgrzytało mi "Ty" wielką literą w dialogu. W narracji można myśleć wielkimi literami, w dialogu to raczej ciężko.
    Opowiadanie jest dobre, choć puenta (końcowy zwrot akcji?) aż tak bardzo nie kopie. Nie wiem czemu, ale nie zostawił mnie z niedowierzaniem. Za to całość przeraziła mnie życiem jako takim.

    Młotku
    Wnioskuję, że to jednak jest jakiś wymyślony świat, którego nazewnictwo tylko przypadkowo pokrywa się z naszym. Bo Burgundia leży gdzieś we Francji, a księstwem była między wiekiem XI a XVI. To akurat nie każdy musi wiedzieć, ale intuicyjnie się wyczuwa, że ani broń palna (to akurat jeszcze na muszkiety można zrzucić, ale chyba bez takiej celności), ani papierosy, a przede wszystkim dredy, to raczej nie istniały. Imię rodowitego Francuza (i mniej wtedy emigracji było i do elitarnych oddziałów rzadko kiedy brali kogo innego) i nazwa miasteczka nie pasują.
    Ale jeśli chcesz umieścić to w świecie gdzieś obok, to sugeruję zmianę po prostu nazwy państwa i powinno to załatwić sprawę.
    Bylo kilka błedów językowych jak wiater i zesłana paczka, ale można je zrzucić na niedouczenie byłego żołnierza. Ale nie wiem, czy trochę wiecej ich nie powinno być.
    Oprócz tego, jakieś braki przecinków, cielska zamiast ciał po prostu. Ale takie drobiazgi to aż głupio wypisywać pod komentarzem i prościej komuś w twarz powiedzieć.
    SJWWKB jest skrótem który ciężko się wymiawia, a wiem że ludzie mają tendencję do ułatwiania sobie życia, dlatego pewnie jak mówili, to używali jakiejś własnej nazwy. Krótszej i łatwiejszej do wymówienia.
    Do Silent Hilla nie umiem się odnieść. Z jednej strony ma sens i jest odwołaniem do części popkultury (co zawsze jest fajne) z drugiej... nie pasuje mi tutaj. Nie mam pojęcia czy się wiąże z fabułą gry (podejrzewam, że niezbyt) a jeśli już tak konkretnie występuje to chyba powinno.
    Puenta świetna i gorzka i szacun za nią.Tak samo jak za beznamiętny opis rzezi, bo też kopie. Nie wiem tylko czy ktoś taki by płakał, mimo wszystko, ale nie wiem.

    Pudlu
    ... O cholera.
    Ciężko mi będzie skomentować to opowiadnanie, ale spróbuję.

    Przede wszystkim jest inne niż poprzednie. Chciałeś i masz. Tylko, jak w poprzednich (nie wiem, czy to szarada, czy po prostu to jest dla ciebie ważne) wolność pojawia się i jest najważniejsza.
    Przemyślenie o horyzoncie jest piękne i trafne. Tak samo podoba mi się surrealistyczny humor, o czym pisałam już wcześniej. Prawdopodobnie o moim zdrowiu psychicznym również nie świadczy to najlepiej. I "nie przecieżuj".
    Zaplątały ci się gdzieś ze trzy powtórzenia (często, częściej, częściej) w jednym zdaniu.
    Podoba mi się zakończenie,jest silnym (i naprawdę niespodziewanym) jebnięciem na koniec. Dialogi, z ciągłym uśmiechem, spod którego przeziera smutek i brak, są przerażające. Tak życiowo, trochę jak w opowiadniu M. Nałóg tonięcia w przeszłości i przywiązywanie się do wszystkiego (też tak mam) - z tego opowiadania bije smutek na kilometr.
    "Nie dawaj opowiadań do oceny przyjaciołom i znajomym" nie wiem, gdzie jest granica między bohaterem a autorem. Przepraszam. Lepiej nie będzie

    Zabawne, że dla większości (wszystkich?) szafa stała się różnego rodzaju nośnikiem wspomnień.

    Swojego nie komentuję

    Krasnolud

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze mówiąc, Krasnoludu, to "Ty" w dialogu u M to moja mea culpa. Nie dopytuj, w jaki sposób, po prostu nie pykło :)

    Do rzeczy:

    M.
    Jest dobre. nie wybitne i nie słabe - dobrą stroną jest to, że jest życiowe, opowiada historię, którą łatwo sobie wyobrazić - i w którą można uwierzyć. Czyta się przyjemnie, bez większych szokingów.
    I jest to też problemem - jest łatwe. Trochę zbyt łatwe, moim skromnym zdaniem. Nie ma pytań, niedopowiedzeń, no po prostu nic.

    Krasnoludzie - podoba mi się. Krótka forma z mocnym zakończeniem. I trudno o niej powiedziec coś więcej - prócz tego, że jest diablo dobrze zaplanowana. Szukałem jakichś metafor, dziwacznych personifikacji, nietypowych zjawisk, nie wpadłem na to, co oczywiste. Dobrze oddane emocje. I sposób wysławiania się - zawieszony pomiędzy rozczarowanym dorosłym a małym dzieckiem. Nie wiem, co bym zmienił czy poprawił.

    Młotu - jak Krasnolud, nie wiem, co napisać. Jest bardzo nierówne - męczyło mnie z grubsza to samo - "Burgundia", "Silent Hill", te wszystkie pierdoły. Bardzo dobra opowieść, zarąbiste zakończenie (zostawiające sporo pytań, mimo wszystko), tylko - moim zdaniem - słabo opowiedziane. Ten płacz - też mi się nie spodobał.
    Tak naprawdę musiałbym przepisać komentarz powyżej.


    Ciekawostka - motywy, które splatają teksty ze sobą:
    Mój i M - oczywiste. Pary są baardzo do siebie podobne.
    Młotek i Krasnolud - zabawki
    Młotek i M - płacz dorosłego, "twardego" mężczyzny
    Krasnolud i M - w szafie jest pluszak

    Zostaje:
    Ja i Młotek
    Ja i Krasnolud

    Ktoś wypełni?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że za połączenie Krasnolud - Pudel można uznać wyrzucanie ważnych rzeczy, zwłaszcza ważnych dla kogoś innego.

      Krasnolud

      Usuń
  3. Szlag. Właśnie do mnie dotarło, dokąd idą pluszaki po szafie...

    Opowiadanie zrobiło się bardzo gorzkie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie było to moim celem.
      Myślę, że to gdzie idą zależy od nastroju czytelnika.Pewnie mogą iść i na śmietnik i do innego dziecka, być może mogą wrócić do poprzedniego życia (choć jak to mówią nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki).
      Gdzie idą według ciebie?

      Krasnolud

      Usuń
  4. M - Czyta się przyjemnie. Dużo dialogu, który jest całkiem umiejetnie poprowadzony (mam na myśli, ze nie wyglada to tak:
    -tak-powiedział
    -nie - odpowiedziała
    - a moze? -odkryzknął) po prostu się czyta fajnie. Chociaż jak mawia Krasnolud jest proste.

    Krasnolud - może nie mam uczuć, albo ożywione zabawki mnie nie poruszają, mnie nie wzięło, nie jest źle napisane, bo czyta się całkiem całkiem, ale mnei nei wzięło.

    Pudel - Hm... ciekawe opowiadanie w sumie to nie wiem za bardzo co napisać. Czytało się niczego sobie, podobało się.

    Wiater wpisałem specjalnie, widziałeż że to błąd (word mi podswietlił na czerwono) ale chciałem aby był wiater, wiatr brzmiał tak banalnie. Co do silent hill'a i Burgundia, zapewne i sie gryzie, ale takie nazwy mi wpały do głowyw trakcie pisania. Płaczący mezczyzna na końcu, wcale nie miał pasować

    OdpowiedzUsuń