wtorek, 31 marca 2020

MOTYW XLIX - ZAPOWIEDŹ

Spotykamy się tutaj, tylko wirtualnie, by zabić jakoś czas podczas trwającej właśnie apokalipsy. Opowiedzmy więc jakieś historie.

Historia, dowolnej treści czy objętości,
Na adres opowiadaniezmotywem@gmail.com,
Do 12.04.2020 (23:59, ndz)
Z motywem: JEZIORO

wtorek, 17 marca 2020

MOTYW XLVIII - SPAGHETTI

Za oknami piękna wiosna, którą wszyscy podziwiamy z wnętrz naszych domów. Żeby więc mieć co robić i na pocieszenie, po długich bojach, prezentujemy nasze dania.


Autor: KRASNOLUD

Powoli wycofali się do gabinetu, mając nadzieję, że ich nie dostrzegł. Wepchnęli szmaty pod drzwi, by nie zdradziło ich światło i zapach. Nie pozostało im nic innego, jak tylko czekać...

W małym pomieszczeniu, w którym się znaleźli stało biurko z obrotowym krzesłem, telefonem tarczowym i sztucznym kwiatkiem. Za to na parapecie znajdował się prawdziwy fikus, a obok niego stara, zbrązowiała butelka, do połowy wypełniona wodą.
Na ścianie wisiały plakaty motywacyjne, kartki z numerami telefonów wewnętrznych i mapa Polski z podziałem na 49 województw. Nad drzwiami wisiał jeszcze orzeł bez korony.
W kącie stała nieduża lodówka.
Marek odruchowo podszedł do parapetu, pomacał ziemię w doniczce i sięgnął po butelkę.
– Stój! - syknął Wacek – Nie marnuj wody, cholera wie, jak długo tu będziemy. 
– Nie żartuj, przecież nie będziesz tego pił. Nie wiadomo, co w tym rośnie - odparł jego brat łapiąc za pojemnik. – Po za tym, to na pewno nie potrwa tyle, byśmy umarli z pragnienia.
– Optymista się znalazł. Z czego ten wniosek? 
– Nie wiem – odparł Marek niepewnie, puszczając butelkę. – Ale jak naprawdę zalęgły się w tym jakieś grzyby?
– Zobaczymy. Na razie nie pozbawiajmy się żadnych opcji– mruknął Wacek i podszedł do lodówki.
 W środku stał słoik ze spaghetti, reszta musztardy w pojemniku i zeschła cytryna.
– Przynajmniej nie umrzemy z głodu. Albo głodni – mruknął.
–Protestujesz przeciwko wodzie, a nie masz nic przeciwko obiadowi niewiadomego pochodzenia, który być może tkwi tu od poprzedniego ustroju?
– Po pierwsze, zakrętka jest wklęsła. Po drugie, wystrój nie ustrój, najwyżej zjemy komuś lunch. Ludzie cały czas tu pracują, zapomniałeś? Gdyby nie to, nawet by nas tu nie było.
Zamilkli obaj, przypominając sobie, co wpędziło ich w to bagno. Wyruszyli na tę „misję”, by zdobyć pewien dokument, ot pewien nieprzychylny urzędnik postanowił utrudnić im życie. Staroświecki biurokrata, szczęśliwie dla nich, wysłał go pocztą, zamiast – jak każdy normalny człowiek w XXI wieku – mailem. Dzięki temu mieli szansę przejąć raport, zanim osoba, do której miał trafić  przyjdzie rano do pracy. Niestety, wymagało to włamania do rządowej placówki, co było średnio bezpieczne i komfortowe,  nawet jeśli wyglądała na nieużywaną i stała na zadupiu.
Jednak to nie wizja złapania przez ochroniarza i wydania policji kazała im kryć się w tym pokoiku.
– Jesteś pewien, że to, co nas goniło…
– Stary, wiem, co widziałem. Ty też. Nie udawaj, że jest inaczej.
– A chcesz, żebym uznał, że to … istnieje naprawdę?
– A nie byłeś przypadkiem, przez całe swoje życie, jebanym preppersem? – spytał drwiąco Wacek.
– Na wypadek wojny nuklearnej! Nie…
– Ciszej – syknął jego brat.
Jakby dla podkreślenia wagi jego słów, za drzwiami rozległo się przeciągłe zawodzenie.
– …nie apokalipsy zombie – wyszeptał Marek.
Wacek przyłożył palec do ust nakazując milczenie. Zapadła cisza, która ciągnęła się przez długie minuty, jednak zza drzwi nie dobiegł ich już żaden odgłos.
– Poszedł sobie?
Marek wzruszył ramionami.
– Nigdy się nie dowiemy. One się nie nudzą.
– Skąd niby to wiesz, panie ekspert od zagłady atomowej?
– A widziałeś kiedyś nudzącego się zombie? Autobus mi nie przyjeżdża, to walnę jeszcze jedną planszę w Candy Crusha? Są martwe, jestem przekonany, że tylko żywi ludzie, z pracującym mózgiem, mogą się nudzić.
– W takim razie tym bardziej powinieneś się zamknąć i nie dawać mu powodów, by się domyślił, że tu jesteśmy.
Zamilkli. Próbowali dosłyszeć, czy za drzwiami może kryć się żywy trup, ale w ciszy było słychać tylko dalekie szuranie kroków i brzęczenie lampy na zewnątrz budynku.
– Jeśli wie, że tu jesteśmy, to będzie czekał na nas do końca świata i o jeden dzień dłużej.
– A nie powinien próbować się do nas dostać? One są raczej dość tępe. Zastawianie pułapek nie jest w ich stylu.
– Myślę, że nie ma co się na tym teraz skupiać. Lepiej zastanówmy się, co teraz mamy zrobić – odezwał się Wacek po chwili.
– Może zobaczmy, co jest w tym biurku? Mamy cień szansy na nadzieję, że raport znajduje się tutaj.
Ale przejrzenie papierów nie ujawniło niczego ciekawego, oprócz ukrytego magazynu dla panów, co niespecjalnie ich ucieszyło w tym momencie.
– Ej, panie przygotowany na wszystko, nie masz może czegoś, co może nam pomóc?
– Nie sądzę – mruknął Marek w odpowiedzi, zaczynając grzebać w plecaku – Mam latarkę, sznurek, zestaw do szycia, nóż, pół litra wody, długopis, zeszyt, multitoola, leki i szeklę. To niewiele.
– Muszę cię kiedyś uświadomić, co oznacza słowo niewiele… Szekla?
– Dostałem od Ani, na szczęście.
Wacek wzruszył ramionami, ale nie skomentował.
– Co robimy dalej? Możemy użyć któregoś z tych twoich gadżetów, by się stąd wydostać? Może jakaś nawigacja, by się dostać do wyjścia?
– Nie możemy jeszcze stąd uciec. Musimy znaleźć ten papier.
– Chyba cię już do reszty Bóg opuścił z tej radości. Mamy szukać jakiegoś świstka, gdy po świecie szlajają się hordy zombie… Po co, przede wszystkim?
– Nie wiesz, czy to się na całym świecie dzieje.
– Lokalna apokalipsa, to wciąż apokalipsa.
Jakby na potwierdzenie jego słów na korytarzu rozległo się szuranie. Chłopcy znowu zamilkli. Wacek ponuro patrzył na wygrzebane z plecaka narzędzia i pożałował, że jego brat nie nosi w plecaku składanej wiatrówki albo chociaż teleskopowej maczety. Jakakolwiek broń byłaby im bardziej przydatna niż zeszyt. Choć starożytne przysłowie mówi, że pióro jest mocniejsze od miecza, to żaden z nich nie sądził, by długopis mógł pokonać zombie.
– Jeśli to się dzieje tylko tutaj, to znaczy, że urzędy będą działać. Co z kolei oznacza, że prędzej czy później, ktoś się znowu do nas przyczepi.
– Dobrze, możemy spróbować poszukać tego raportu, ale ja bym jednak dał priorytet ucieczce. To znaczy, najpierw wymyślmy jak wyjść z tego pokoju nie budząc hord zombie, które czekają za drzwiami, by nas pożreć.
 Może nie czekają. Poza tym, zaraz hordy. Ile widziałeś, jednego?
– Co najmniej z pięć.
– Co? Wydawało ci się, jeden tylko był.
– W sumie… było ciemno i dym – powiedział Wacek, który rękę dałby sobie uciąć, że było ich więcej.
– To może jest tylko jeden. Były ochroniarz na przykład. Nie biegł szybko, więc nie powinno być problemu, żeby go wyprzedzić. Poradzimy sobie.
– Tak po prostu chcesz wyjść, to jest ten twój genialny pomysł?!
– Czemu nie? Drzwi nie skrzypią, otwórzmy je powoli i zobaczmy jak sprawa wygląda. Jeśli stoi przed drzwiami, to mamy przekichane, ale cały czas słychać kroki, więc raczej nie tkwi w miejscu. Najwyżej się cofniemy.
Marek zaczął przygotowywać się do wyjścia i wrzucił cały majdan do plecaka, oprócz latarki i noża.
– Mówił ci ktoś kiedyś, że grzeszysz nadmiarem optymizmu?
– Tylko ty przez całe liceum. Spróbujmy. Masz łyka na odwagę.
– A to nie jest tylko woda?
– Jest.
Wacek wzruszył ramionami i pociągnął z butelki, a Marek w tym czasie otworzył drzwi, by jego brat nie zdążył zaprotestować.
– Niech cię – zaklął cicho chłopak, ale dołączył do niego przy uchylonych drzwiach. Przed nimi znajdował się pusty korytarz, wypełniony dymem snującym się przy podłodze i delikatnym, zielonkawym światłem rzucanym przez oświetlenie znaków ewakuacyjnych. Widoczność nie była zbyt duża i bracia nie wiedzieli, gdzie powinni teraz iść. Spojrzeli po sobie niepewnie, aż w końcu Marek machnął ręką na prawo, a Wacek skinął głową. Czemu nie, nie miał lepszych pomysłów.
Nie zaszli jednak daleko, bo zza zakrętu wyłonił się zombie. A właściwie cała horda. Wacek wstrzymał oddech, patrząc na monstra naprzeciwko niego i zaczął hiperwentylować. A potem wydał z siebie przeciągły, trzewny wrzask. To ocuciło Marka, który szarpnął za najbliższe drzwi,  jednak te okazały się zamknięte. Odwrócił się, ale po drugiej stronie korytarza też dostrzegł kroczące trupy blokujące dalszą drogę. W tej sytuacji pociągnął brata za sobą, w stronę jedynego pomieszczenia, o którym wiedział, że było otwarte.
Do znajomego gabinetu wpadli na długo przed tym, zanim zombie zdążyły do nich dojść. Gorączkowo zatrzasnęli drzwi. Nie przejmowali się ukrywaniem swojej obecności, skoro wszystkie monstra wiedziały, że tu są. Po prostu usiedli pod drzwiami, opierając się o nie plecami i próbowali złapać oddech.
– No to chyba się ten twój plan zjebał – rzucił Wacek dysząc.
– No chyba tak – odparł równie zziajany Marek.
– Mówiłem, że było ich więcej.
– Mówiłeś.
– To co dalej?
– A skąd ja mam wiedzieć?! Weź sam coś wymyśl – wybuchnął Marek. – Sorry – dorzucił po chwili.
– Spoko, stres, rozumiem.
Marek odetchnął głęboko.
– Na razie czekajmy. Może ktoś tu przyjdzie.
– Oczywiście.
– Odetchnijmy, odpocznijmy. Może sobie pójdą. Dotrwajmy do rana.
– Brat, my nie dotrwamy do rana.
Marek zamilkł i przez chwilę było słychać tylko ich ciężkie oddechy i jęki z korytarza.
– Cóż… Spróbujmy.

Wacka obudził chrobot klucza wkładanego do zamka. Nie wiedział, kiedy zasnął, wydawało mu się to niemożliwe w takich warunkach, ale widocznie zmęczenie wzięło nad nim górę. Obok stał Marek, dobrze udając, że nie wcale zasnął, ale zdradzały go zaspane oczy.
Wacek przez chwilę nie wiedział, co się stało, a wtedy klucz w zamku obrócił się. Poderwał się na równe nogi, a jego brat wyciągnął przed siebie nóż, obydwaj wciąż zbyt nieprzytomni by pomyśleć, że przecież zombie nie używałyby klucza. Drzwi otworzyły się bezszelestnie.
– Czyżby panowie siedzieli tu przez całą noc? – zapytał ich starszawy ochroniarz.
Marek opuścił nóż, a Wacek odetchnął z ulgą. Nie było żadnych zombie, apokalipsy i zagrożenia. Tylko miły, uprzejmy pan ochroniarz.
Ochroniarz…
– Tak, tak, zasiedzieliśmy się nieco, praca tak nas wciągnęła, wie pan, jak to jest.
– Ależ tak, oczywiście. A czym panowie się tu zajmują?
Wacek spojrzał na brata z płonną nadzieją, że ów coś wymyśli. Marek jednak tylko wpatrywał się tępo w maskę gazową wiszącą u paska strażnika.
– Wie pan… - zaczął Marek – różne takie – kontynuował powoli zbliżając się do swojego plecaka – raporty, dokumenty, podsumowania, typowa papierkowa robota. A czemu ma pan maskę gazową przy sobie?
Sympatyczny ochroniarz uśmiechnął się szeroko do niego i sięgnął do walkie-talkie zamontowanego na ramieniu.
– Pokój 473. Mamy ich.
Wacek niewiele myśląc rzucił się na blokującego drzwi strażnika, podczas gdy Marek płynnym ruchem zgarnął swój plecak. Wypadli na zewnątrz, zręcznie mijając przewróconego ochroniarza. Korytarz był jasno oświetlony i wyglądał na dużo szerszy niż w nocy. Usłyszeli za sobą trzaski krótkofalówki i zorientowali się, że reszta ochrony musiała już zostać poinformowana, że wymknęli się z potrzasku. Jakby dla potwierdzenia, światła zamigotały i przygasły. W przejściu zapanował półmrok, a ściany jak gdyby zbliżyły się do siebie. Rozległ się długi dźwięk, a zaraz po nim z kratek wentylacyjnych zaczął się wydobywać dym. Chłopcy nie zwracali na to uwagi, biegnąc korytarzem w stronę schodów, mimo że coraz trudniej było im nawigować. Szczęśliwie zielone strzałki wyjść ewakuacyjnych jarzyły się na tyle jasno, by móc ich pokierować. Wypadli na schody i zaczęli zbiegać, gdy usłyszeli nad sobą trzask zamykanych drzwi, a potem wycie zombie. Przyspieszyli jeszcze bardziej, ale wydawało się, że potwory są tuż tuż. Zobaczyli drzwi, spod których wydobywało się jasne światło i niewiele myśląc wypadli przez nie.
Korytarz był zlany jaskrawym odblaskiem jarzeniówek, który ich oślepił, a gdy ich wzrok przyzwyczaił się do światła, było już za późno.
Dookoła nich stali ochroniarze w maskach gazowych. Dwóch z nich wystąpiło z szeregu i skrępowało chłopaków.
Marek pierwszy otrząsnął się z szoku.
– Nie! Tam są zombie! Nie widzieliście ich?! To z nimi musicie walczyć, puśćcie nas, prawdziwe zagrożenie jest tam!
W tym momencie znów rozległ się przeciągły dźwięk, a klimatyzacja zaczęła zasysać dym z pomieszczenia. Po chwili szum wentylacji umilkł, a światła odzyskały normalne natężenie.
Ochroniarze zdjęli maski, a jeden z nich, widocznie szef zmiany, podszedł do nich.
– Włamanie do urzędu, chłopcy, to poważna sprawa. Pójdziecie z nami.
Dwóch strażników popchnęło ich, zapewne kierując w stronę dyżurki, a reszta zaczęła się rozchodzić. Zanim zniknęli za załomem, Wacka dobiegły słowa.
– Muszę powiedzieć, że to był naprawdę świetny pomysł z tym gazem. Bezpieczniej, a łapanie włamywaczy to całkiem dobra zabawa teraz.
– No tak, ale zombie?! Nie mogli wymyślić czegoś lepszego?
 

Autor: KAWKA
Tytuł: WIELKIE PIENIĄDZE I MAKARON ŚWIDERKI

Mężczyzna w czarnej marynarce wszedł do gabinetu. Znajdował się na jedenastym piętrze przeszklonego wieżowca. Za ogromną szybą rozpościerał się widok na panoramę miasta. Człowiek siedzący za szerokim biurkiem podziwiał ją, lecz kiedy usłyszał zamykające się drzwi, odwrócił się leniwie na swym obrotowym krześle i zmierzył wzrokiem nowo przybyłego.
                    Albatros 7?
                    Tak, sir.
                    Czy to prawda, co o tobie mówią? Że jesteś niezawodny?
Mężczyzna w marynarce wzruszył ramionami.
                    Wszyscy, którzy mogliby zaprzeczyć, są martwi, sir.
                    Doskonale. Za tobą stoi walizka. Pierwsza połowa twojej zapłaty, tak jak się umawialiśmy.
Mężczyzna w marynarce uśmiechnął się pod nosem.
                    Interesy z panem to czysta przyjemność, sir.


                    Ale jak to nie macie już spaghetti?!- spytałem oburzony. - Dopiero południe.
                    Przykro mi- odpowiedziała mi pani za ladą, która wcale nie wyglądała, jakby było jej naprawdę przykro.
Jak inaczej mogę podziękować Jego Makaronowatości za mój awans w pracy? Jestem mu tak wdzięczny. Niemalże czułem wzrok Jego Sosowatych Gał na moich plecach w chwili, gdy mój przełożony zawołał mnie do swojego gabinetu, żeby przekazać mi wspaniałe nowiny. Był to wzrok pełen miłości i dumy. Tak bardzo chciałem zjednać się z Nim jeszcze bardziej spożywając spaghetti w barze mlecznym znajdującym się na parterze budynku, w którym pracuję.
                    A może przygotowałaby mi pani chociaż carbonarę?- pytam z nadzieją.
Ludzie stojący za mną w kolejce zaczynali się coraz bardziej niecierpliwić.
                    Proszę pana, nie mam już w kuchni makaronu spaghetti, czego pan nie rozumie?
Wtem z pomocą przyszedł mi facet stojący obok.
                    A sos jeszcze pani został?- spytał cicho. Jego głos był chropowaty i wyprany z emocji.
                    Został..- odparła niemiła sprzedawczyni.
                    To niech mu pani zrobi ze świderkami!
Ja i kobieta spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni. To rzeczywiście kompromis, na jaki byliśmy w stanie się zgodzić!
Chwilę później zająłem ostatni wolny stolik stawiając przed sobą talerz parującego prawie-spaghetti. Zanim jednak wbiłem plastikowy widelec w klopsa, zauważyłem, że mój wybawiciel, trzymając w rękach tacę z pierogami stoi w pobliżu, rozglądając się za wolnym miejscem.
                    Hej, możesz usiąść ze mną, kolego!- pomachałem mu przyjaźnie.
Przystał na moją propozycję. W jakiś sposób poczułem, że Wielka Makaronowatość złączył swym Kluskowym Odnóżem nasze losy.
                    Fajna marynarka- rzuciłem, żeby przedłużyć rozmowę.
                    Dzięki- odpowiedział.
                    Ale od razu widać, że nie ubierasz się tak na co dzień- rzuciłem z uśmiechem.
Jego twarz przybrała przez moment wyraz zaskoczenia i gniewu, a prawa ręka drgnęła nieznacznie. Wystarczyło to jednak, żeby pieróg, który właśnie wędrował do jego ust, wylądował mu z plaśnięciem na kolanie. Przez moment patrzyliśmy na niego w milczeniu.
                    Co przez to rozumiesz?- spytał ze spokojem.
                    Marynarkę zapina się tylko na górny guzik. Wiem, bo kumple się ze mnie śmiali z tego powodu, jak byłem na mojej pierwszej konferencji. Potem specjalnie zwracałem na to uwagę i rzeczywiście, ten dolny ludzie zawsze noszą rozpięty. Tak jest modniej, czy coś..
Po moich wyjaśnieniach nieco się rozluźnił. Nawet uśmiechnął się jednym kącikiem.
                    Trafiłeś w dziesiątkę. Nie cierpię eleganckich ubrań.
                    Co w takim razie tu robisz? W biurowcu pełnym korpo?
                    Miałem dzisiaj rozmowę o pracę- rzucił lekkim tonem.- Słuchaj- zaczął. Coś wyraźnie nie dawało mu spokoju.- Czemu tak bardzo zależało ci na tym spaghetti?
Wstrzymałem oddech. Ten, Który Nie Ma Początku Ani Końca, Ma Za To Bardzo Poplątane Wnętrze chyba rzeczywiście postanowił nas zetknąć swoimi Makaronowatymi Odnóżami. Czyżbym miał przed sobą wyznawcę tej samej religii?
                    To dlatego, że jestem pastafarianinem!- wyjaśniłem z radością.
                    Rastafarianinem? - spytał, zmarszczywszy brwi.
                    Nie, nie. PASTA. Pastafarianinem. No wiesz, Latający Potwór Spaghetti, te klimaty- tłumaczyłem, choć mój entuzjazm powoli opadał.
                    Nie kumam- podsumował on rozwiewając moje nadzieje. Nagle przypomniało mu się o pierogu, którego przeze mnie upuścił. Jakby nie zdając sobie sprawy z tłustej plamy, która otaczała jego kolano, nadział go ponownie na widelec i wpakował sobie do ust.- Muchę ichć- rzucił z pełnymi ustami i ruszył w kierunku wyjścia.
Zrobiło mi się przykro. Może niepotrzebnie tak nagle się przed nim otworzyłem. Nigdy nie lubiłem tracić przypadkowo poznanych znajomości.
                    Zaczekaj!- krzyknąłem więc za nim.
Mój głos sięgnął go w chwili, w której otwierał drzwi. Spojrzał na mnie przelotnie, kiwając mi głową na pożegnanie i wyszedł.
                    Zaczekaj, zapomniałeś swojej walizki!- dokończyłem zdanie, lecz na próżno.


                    Kurwa, kurwa, kurwa- cedził przez zęby wychodząc szybkim krokiem z hotelu, w którym się zatrzymał. Jak mógł o niej zapomnieć?!
Opuścił swój hotel pod wpływem impulsu. Zamierzał natychmiast wrócić do tamtego baru, licząc na to, że dziwak do którego się przysiadł niczego nie zauważył i walizka wciąż czeka ukryta pod stołem. Kiedy zrobiłem się taki naiwny? Zapytał sam siebie nie zmieniając kierunku marszu. Jeżeli została już otworzona i ktoś rozpozna go jako właściciela będzie po wszystkim.
Z drugiej strony, naprawdę potrzebował tej gotówki. Na drugą połowę zapłaty też nie będzie co liczyć w takich okolicznościach...
Ech.
Wszedł powoli do biurowca. O tej godzinie większość pracowników kończyła pracę, przy wyjściu panowało zamieszanie. Liczył na to, że ukryje się wśród korposzczurów wracających do swoich nor.
                    Hej ty!- usłyszał za plecami. Zanim zdążył się zorientować co robi, jego pięść zastygła centymetr przed zdziwioną twarzą człowieka, który go wołał. To był on! Rastafarianin, czy jak mu tam było. Stał spokojnie i przyglądał się jego pięści z pewnym zaciekawieniem, jakby nie zdawał sobie sprawy, że zaledwie ułamki sekund dzieliły jego nos od zostania krwawą miazgą.
                    Cześć- przywitał się niemrawo. - Nie widziałeś może..
                    Szukasz swojego bagażu? Nic się nie martw- rozciągnął usta w uśmiechu on.- Przechowałem go dla ciebie. Zawsze uważałem, że my, pastafarianie powinniśmy trzymać się razem. Wiedziałem, że jeszcze się kiedyś spotkamy, w końcu mówiłeś, że zaczynasz tu pracę. A tu proszę! Jeszcze tego samego dnia, niech będzie chwała Jego Makaronowatości, wpadamy na siebie. Chodź! Twój bagaż jest u mnie w biurze.
Wszystko poszło zaskakująco dobrze, myślał idąc za swoim dziwacznym nowym znajomym. Tylko jedna rzecz wciąż go zastanawiała.
                    Skąd pomysł, że też jestem wyznawcą twojej pokręconej religii?
                    Ha! Znowu próbujesz mnie oszukać? Poprzednim razem ci się udało. Naprawdę uwierzyłem, że nie masz pojęcia o czym mówię. Dobry jesteś! Ale już mnie nie zmylisz.  Jego Sosowate Gały ujawnił mi prawdę o tobie.
                    Prawdę?- Zmarszczył nieprzyjemnie brwi.
                    Tak, bo widzisz- zaczął tłumaczyć jego rozmówca, macając się jednocześnie po kieszeniach w poszukiwaniu czegoś.- Wracałem po przerwie do pracy z twoim bagażem w ręku. On wyglądał na solidnie zamknięty, więc do głowy mi nie przyszło, żeby sprawdzać.- W końcu znalazł to, czego szukał. Z ostatniej sprawdzanej kieszeni wyciągnął pęk kluczy, zatrzymał się przed drzwiami, upuścił klucze, schylił się, żeby je podnieść, rąbnął głową w klamkę, wstał i przekręcił zamek.- No i akurat tuż przed moim biurkiem otworzył mi się na oścież, przez przypadek, a wiesz, teraz jest tak gorąco, że u wszystkich działają te elektryczne wiatraki, hehe. No i rzuciłem się do zbierania jego.. Jego zawartości. Bo wszystko nagle zaczęło fruwać. I jak chowałem te pieniądze z powrotem (Nic się nie martw, wszystko pozbierałem, co to banknotu) to mi się rzuciło w oczy zdjęcie Pastara! Po cóż by ci było, gdybyś nie był pastafarianinem? O, proszę już jesteśmy!
Otworzył drzwi, za którymi mieściło się duże pomieszczenie wypełnione po sufit biurkami, komputerami, regałami i biurowymi akcesoriami różnej maści. Nie było w nim żywego ducha, za to wszędzie walały się pieniądze.
Mężczyzna w marynarce wziął głęboki wdech. Spojrzał na mężczyznę, który zaczął je gorączkowo zbierać i mamrotać coś o tym, że zapomniał wyłączyć wiatrak. W pierwszej chwili miał ochotę go zamordować. Potem jednak przyjrzał mu się z fascynacją. Jak można być tak głupim, żeby zostawić otwartą na oścież walizkę z pieniędzmi tuż obok działającego wiatraka i wyjść do domu? Zbliżył się do niej. Na wierzchu rzeczywiście znajdowało się zdjęcie. Zdjęcie celu do likwidacji. Jeszcze go nie widział. Przedstawiało młodego chłopaka w durszlaku na głowie i z koralami z makaronu na szyi.
Wyglądał znajomo.
Ten chłopak właśnie skakał po biurze i zbierał pieniądze, którymi ktoś opłacił jego śmierć. Kamienne serce Albatrosa 7 drgnęło.
                    No, mam już wszystkie. Znowu. Proszę, zamknij swój bagaż, żeby nie wyleciały po raz trzeci. Ja nie poradziłem sobie z tą klamrą. Haha, widzisz? O tym zdjęciu mówiłem. Tak, to ja jestem tym pastarem. Coś tak czułem, że nasze spotkanie nie było przypadkowe. Pewnie chciałeś mnie sprawdzić, czy w życiu prywatnym też żyję w zgodzie z naukami Jego Nieskończonego Poplątania. Mam nadzieję, że cię nie zawiodłem.


Człowiek dzięki, któremu zjadłem dzisiaj swoje spaghetti i który ku mojej radości okazał się jednym z moich wiernych, dokładnie zamknął swoją walizkę i patrzył na mnie z roztargnieniem. To była nowość. Wcześniej był czujny i nieprzenikniony. Teraz wyglądał jakby bardzo intensywnie myślał. Uśmiechnąłem się do niego. Czułem, że Latający Potwór Spaghetti chciał, żebyśmy się spotkali. Ja dzięki niemu uświadomiłem sobie, że istotą pastafarianizmu nie jest jedzenie spaghetti z kanonicznymi kluskami. Spaghetti ze świderkami jest tak samo święte. Najważniejsze jest jedzenie go w towarzystwie wartościowych osób.
Cóż, mam nadzieję, że jego życie też trochę się zmieniło z powodu naszego spotkania.
Nie spotkaliśmy się już nigdy więcej, ale tydzień później na konto naszego kościoła wpłynęła astronomiczna darowizna. Podejrzewam, że ktoś musiał maczać w tym Swe Makaronowate Odnóża..