poniedziałek, 21 grudnia 2015

MOTYW XX - MANUSKRYPT I PIKLE

Na jubileuszowy motyw przyszło jedno opowiadanie więcej, także parafrazując paskudne reklamy - brawo my.

Zanim jednak przejdziemy do głównego dania, informacja. Z powodu świąt: Bożego Narodzenia, Trzech Króli oraz mniej świętego Sylwestra po drodze, ogłaszam PRZERWĘ w działaniu bloga. Z nowym motywem wracamy w nowym roku, 10.01.16

Nie trzymając was już dłużej w niepewności, oto efekty:

Autor: MŁOTEK
Tytuł: Skrzynia umarlaka
 

- Słuchaj, Marcin, mam pomysł na powieść! – wykrzyczał z kuchni Dawid, przerzucając  naleśnika  na patelni.
- No, dawaj, tylko niech tym razem będzie naprawdę dobry. – Marcin półleżał na kanapie paląc gibona. Na brzuchu rozsypane miał chrupki. Telewizor miał zbity ekran, jednak jemu nie przeszkadzało to w odtwarzaniu z pamięci ulubionego momentu z „Piratów z Karaibów”.
- Pamiętasz jak byłem kelnerem w tej restauracji, naprzeciwko urzędu miasta? Wszyscy tam przychodzili. Urzędnicy, doktorzy, studenci, młode i stare pary. Nawet żule czasem chciały się wpakować.
- No pamiętam i  co, będziesz o klientach pisał? – Jack Sparrow całował Elizabeth Swann na statku.
- Nie no, o całej restauracji z punktu widzenia głównego bohatera, który będzie uosobieniem mnie. Opiszę całą swoją karierę, różne wpadki i wypadki, sukcesy, wielkie rezerwacje, wypady do klubu ze znajomymi po pracy czy dzikie romanse. Wiesz takie „Zaklęte Rewiry 2” tyle że w dwudziestym pierwszym wieku. – opowiadał zafascynowany Dawidson, aktualnie trener na siłowni, pisarz bez debiutu z wielkimi ambicjami.
- Yhym, jasne. Co dalej? – chrupanie chrupków przeszkodziło Sparrowowi usłyszeć wielkiego krakena, który się za nim wynurzył. Zdziwiony odwrócił się w jego stronę. Potwór żonglował piłeczkami przy pomocy kilku macek. Kapitan Czarnej Perły nie był zaskoczony tym widokiem.
- Dalej Krzysiek, tak nazwę bohatera, będzie w wolnym czasie pisał opowiadania, ale bardzo słabe opowiadania. Pewnego dnia, przygotowując rezerwację na piętrze i roznosząc czekadełka przed głównym daniem, ogórki z kapustą, zwane nie wiadomo dlaczego piklami, dostanie olśnienia. Wpadnie na pomysł aby napisać wielką epopeję kosmiczną. Od tego momentu powieść zacznie przeplatać się z przygodami kosmicznego jeźdźcy, Demetria. Jeden rozdział tu, drugi z powrotem w rzeczywistości. –  Do gotowych naleśników dołączył kolejny, nieco spalony- I tak mu się życie potoczy, że uda mu się tę powieść wydać. Skosi na niej niezły hajs. I  jak, podoba się?
- Jest wporzo. – Jack Sparrow jeździł na monocyklu żonglując kilkoma pokładowymi deskami. Kraken poczuł się pokonany i rozwarł paszczę na znak swej przegranej. Pirat zeskoczył z jednośladu na pokład i przygotowywał się do skoku. Wewnątrz monstra znajdowała się złota, żonglerska maczuga. Tylko ten kto okaże się być lepszym w sztuce kuglarstwa od niego, będzie mógł ją zdobyć. Jack wreszcie miał swoja szansę.
- Ty mnie w ogóle słuchasz? – Dawid przyszedł z naleśnikami  i całą potrzebną zastawą, a siadając przed  Marcinem zasłonił mu telewizor. – W ogóle daj bucha. Smakówa.
- No ej!  Jack  miał właśnie…  a z resztą, nieważne.- może i nie zobaczył swojej  ulubionej sceny, ale właśnie zobaczył obiad- No dobra, historia niegłupia, ale jak ją nazwiesz? Masz już  jakiś pomysł?
- Ta, mam. „Manuskrypt i pikle”. Wiesz, to od tego, że jak rozkładał pikle to…
- Wiem od czego, aż tak się  jeszcze nie zjarałem leszczu. Zajebiste naleśniki.
- Dzięki.
- Ale tytuł gówniany, nikt ci tego nie wyda. A jak wyda, to się nie sprzeda.
- Yhym – kolejny kęs, kolejny buch Dawida – zobaczymy.


Autor: MITOZA
Tytuł: Barszcz z uszkami


„Drogi Theo.
Stworzyć coś własnego, nieprzewidywalnego, to moje marzenie. By na starość zobaczyć podziw w oczach swoich wnuków, by wszyscy wiedzieli kim jest ten brodaty mężczyzna bez jednego ucha. Tyle już obrazów namalowałem, a w każdym pozostawiam cząstkę siebie. Jednak nadal nie dane mi było stworzyć arcydzieło. Ludzie i tak nie potrafią docenić mojej sztuki.
Pamiętasz tego francuskiego plamiarza płócien, Gauguina (oby umarł na tyfus)? Nie potrafił pojąć, kto jest lepszy, a wiadome było, że ja. Jego kolory zlewały się w jedną,  bezsensowną,  nic nie mówiącą kałużę. Wspominał coś o malowaniu żółtych ludzi. Pokłóciliśmy się. Miałem go dość i groził mi swym wyjazdem, ale przez trzy tygodnie nie mógł się zebrać. Przy kolejnej awanturze, groziłem mu brzytwą. Miałem nadzieję, że zrozumie aluzje. Dałem mu czas na rozmyślania, idąc do burdelu. Tam naszedł mnie genialny pomysł. Utnę sobie kawałek ucha, wtedy na pewno weźmie mnie za wariata i nie ma mowy, aby chciał zostać ze mną na miejscu. Tak też się stało. Pamiętam jak zbudziłem się w szpitalu. Podobno blisko było mi do śmierci, a czułem się jakbym zwyczajnie spał. Spytałem pensjonat gdzie Gauguin się podział. Odpowiedziano mi, że wyjechał do Paryża. Udało się, o jednego kłamcę w pobliżu mniej.
Tylko co dalej? Doceniam, że wspierasz mnie finansowo i mogę dzięki Tobie oddawać się mym pasjom. Powinniśmy się spotkać i porozmawiać, dawno Cię nie widziałem Bracie. Ludzie myślą, że jestem niestabilny psychicznie i mają rację. Lecz muszę ci się przyznać, że połowa tych przypadków była mym zwyczajnym udawaniem, w nadziei na odnalezienie natchnienia w szpitalach. Obserwując innych chorych mogłem oddać się artystycznej zadumie, toczyć wewnętrzne dysputy nad istotą piękna.
Ostatnio poczęstowano mnie dziwnymi ogórkami. Bez skórek i nasion, w paski pocięte. Miały taki dziwny, lekko chemiczny, trudny do wyrażenia smak. Nigdy wcześniej nie jadłem warzyw przyprawionych w ten sposób. Co ciekawe nie strułem się nimi w żaden sposób, choć częstował mnie nimi chłopak na bogatego nie wyglądający. Olśniło mnie wtedy i zrozumiałem co muszę namalować. Ogrody warzywne, lecz nie te co w Montartre. Poczekam aż nadejdzie lato i wyruszę w poszukiwaniu dostojnych upraw prostych chłopów. Tymczasem pochwalę Ci się: udałem się wczoraj do tego chłopaka od ogórków i zapytałem go jaki jest sposób ich przyrządzania. Dowiedziałem się, że porozcinał stare ogórki i wyciął wszystkie nadpsute kawałki a potem”
„Zaginiony list Van Gogha do jego brata! Czy to oni nauczyli świat przyrządzania pikli?” – tak zatytułowany artykuł przedstawiał dokładnie cały zachowany fragment listu. Redaktorzy zamiast skupić się na udawanym szaleństwie Vincenta, czy malarskich planach postawili na jego gastronomiczną działalność. Może za trzysta lat wspomną go jako ogórkowego artystę.


Autor: MAGDALENA IRENA

Beata bardzo dobrze rozpoczęła poniedziałkowy poranek. Zdołała szybko i bezboleśnie wstać z łóżka, zrobić i zjeść śniadanie a nawet wziąć prysznic. Gdy zapakowała do plecaka tysiąc potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy, zamknęła na dwa razy trzy zamki w drzwiach do swojej skromnej kawalerki i spokojnym krokiem poszła na przystanek autobusowy. Po chwili czekania stała już w zatłoczonym do granic możliwości autobusie linii 58, który miał zawieźć ją do centrum. Po przejechaniu jednego przystanku rozpoczęła się kontrola biletów. Beata zaśmiała się pod nosem słysząc jak brodaty facet (ubiór 9/10, włosy 7/10, uroda 8/10 w skali atrakcyjności) mamrocze, że znowu go złapią bez biletu. Nie do pomyślenia było dla niej to, jak ludzie potrafią bezmyślnie stracić pieniądze. Przecież 250zł piechotą nie chodzi, a tyle właśnie kosztowała jazda bez opłaconego przejazdu. Beata wiedziała, że pieniądze na drzewach rosną jedynie w Simsach, więc każdego piętnastego dnia kolejnego miesiąca z jej konta bankowego automatycznie wykonywał się przelew do transportu miejskiego. Było to bardzo wygodne, ale należało pamiętać, aby na koncie było wystarczająco dużo pieniędzy. Niestety w miniony piątek, Beata, korzystając z wielkiej promocji kupiła kozaki. Według reklamy zaoszczędziła 50 zł, ale w rzeczywistości straciła dużo więcej. Przelew na migawkę nie mógł zostać zrealizowany, gdyż na koncie była niewystarczająca kwota.
Beata stojąc w pobliżu drzwi zastanawiała się jak długo będzie musiała stać w swoich nowych, nierozchodzonych kozaczkach. Rozglądając się po autobusie, czy gdzieś nie zwolniło się miejsce zauważyła starą kobietę w łachmanach. Dziewczyna widywała już wcześniej tę kobietę, na przykład w kolejce w sklepie mięsnym (gdy jakiś młody-gniewny wyrwał Beacie portfel z rąk) czy w Tesco, kiedy zawalił się na nią regał z puszkami groszku, kukurydzy oraz fasoli i boleśnie ją posiniaczył. Widziała ją też w Karpaczu, w czasie nauki jazdy na snowboardzie, tuż przed tym jak skręciła kolano, a także wiele innych razy, kiedy po jakimś przykrym incydencie Beata myślała czy da się cofnąć czas. Gdy dziewczyna spojrzała na nią tego ranka poczuła chłód w sercu, chłód który zwiastował coś złego.
W końcu podszedł do niej kontroler biletów (mniej niż zero w skali atrakcyjności) i dziewczyna szybkim ruchem podała mu swoją migawkę. Kanar wyszczerzył pożółkłe zęby w pogardliwym uśmiechu i poinformował Beatę, jak i cały autobus, że nie ma ona ważnego biletu. Dodał też, że jest złodziejką i oszustką, która jak sęp żeruje na funduszach biednego transportu miejskiego. Beata zmieszała się i gdy zarumieniona rozejrzała po autobusie zauważyła, że wszyscy pasażerowie skierowali na nią swój wzrok. Ale tylko jedne oczy przykuły jej uwagę. Były to oczy przepełnione smutkiem oraz nienawiścią i należały do starej kobiety w łachmanach.  Kiedy autobus zatrzymał się na przystanku, kanar złapał dziewczynę mocno za ramię mówiąc, że takiego ładniutkiego ptaszka trzeba mocno trzymać, aby czasem nie wyfrunął. Beata zobaczyła, że obojętnym wzrokiem patrzy się na nią Miłosz, w którym durzyła się od dłuższego czasu. Początkowo mieli się ku sobie, ale nagle to się zmieniło, bo chłopak twierdził, że jej nie zna. Sytuacja w autobusie była dla Beaty nie do wytrzymania. Z jednej strony obleśny kanar, z drugiej łachmaniarka, a przyglądał się temu obiekt jej westchnień. Zapragnęła cofnąć się w czasie. Chłód, który czuła w sercu pogłębił się, a w czaszce rozległ się głos, jak dzwon skrzeczący „Uważaj czego pragniesz kochanieńka!”. Beata poczuła szarpnięcie w okolicy pępka, jakby ktoś docisnął jej kolczyk, który zrobiła sobie kilka miesięcy temu. Ucisk kanara zaczął maleć, odtrąciła jego rękę. Czuła, że świat wiruje i zapadła się w ciemność.
Beata czuła wszechogarniające zimno i zmęczenie. Otworzyła oczy i natychmiast je zamknęła. To co ujrzała nie mogło być prawdą. Pamiętała nieprzyjemne zajście w autobusie, a teraz leżała na ubitym końskimi kopytami śniegu wśród pachnących sosen i świerków.  Zaczęły drętwieć jej palce u rąk i stóp, więc szybko wstała. Usiłowała sobie przypomnieć, co zrobiłby Człowiek, który przetrwa wszystko albo Bear Grylls. Namiętnie oglądała ich programy na Discovery. Przypomniała sobie, że jedną z podstawowych zasad było nieodpoczywanie w zimnie. Ze zmęczenia mogłaby zasnąć i już się nie obudzić. Musiała więc iść do przodu. I nie tracić nadziei, bo tylko ona utrzymywała ją w marszu..
 Słońce wznosiło się w najwyższym punkcie nieba, gdy Beata padła na miękki puch. Zdawało jej się, że słyszy dzwoneczki. Wydało jej się śmieszne, że ostatnim, co usłyszy będzie taki wesoły dźwięk. Roześmiała się po cichu i usłyszała zawołanie: „Paniczu! Tam, w śniegu, ktoś leży!”. Ostatkiem sił poczuła, że czyjeś silne dłonie podnoszą ją ze śniegu i ponownie zapadła w ciemność.
Beatę obudził trzask ognia. Leżała przykryta trzema kołdrami, a obok niej w bujanym fotelu siedziała starowinka i haftowała przy świetle ze świec. Gdy zauważyła, że dziewczyna nie śpi, podała jej miskę bardzo tłustego rosołu, pikle oraz  ziołowy napar, po którym Beata ponownie zasnęła.
Gdy się obudziła, był ranek. W kominku wesoło trzaskał ogień, widać, że ktoś musiał o niego dbać w ciągu nocy. Beata powoli wstała, w śnieżnobiałej koszuli nocnej długiej aż do kostek podeszła do kominka. Podłoga zaskrzypiała i do komnaty weszła starowinka niosąc naręcze ubrań.
Dobry dzień, panienko, dobrzeć, że panienka juże wstała. Pomogie panience się przyodziać.” Po chwili Beata miała na sobie białe, gryzące pończochy, trzewiki do połowy łydki, bielunkę i pięknie haftowany wełniak. Zastanawiała się, dlaczego starowinka nazywa ją panienką i dziwnie mówi. Na dalsze rozmyślania nie miała czasu, gdyż kobieta poprowadziła ją do innego pomieszczenia, w którym czekało dwoje mężczyzn. Jeden z nich był stary i pomarszczony, w niebieskiej szacie aż do ziemi. Drugi, Miłorad, był  w kwiecie wieku, miał czarne niczym węgiel, kręcone włosy. Wypytywał ją, kim jest i skąd się wzięła. Beata powiedziała mu swoje imię i to, że prawdopodobnie zjawiła się tu z przyszłości. Bała się to wyznać, pomyślała, że stwierdzą u niej chorobę psychiczną. Mężczyzna stwierdził, że nie ma takiego imienia, że pomieszały jej się zmysły i ma na imię Beatrycze.
Stary mężczyzna w długiej szacie, którego dziewczyna w myślach przezwała czarodziejem, rozkazał przynieść wszystko, co przy niej znaleziono. Starowinka weszła do komnaty z dwudziestopierwszowiecznym plecakiem. Mężczyzna, który miał na imię Merlin, bez pytania o pozwolenie wyciągnął z niego kalendarz Beaty.  Po chwili rzekł coś, czego dziewczyna nie zrozumiała: „Miłoradzie, dzięki dziewczynie przywołam Twojego syna. Wezwij chłopaka”.  Gdy wspomniany wszedł do komnaty Beacie zakręciło się w głowie. To był Miłosz. Podbiegł do niej i chwycił w ramiona gdy zemdlona leciała na podłogę.
Beata poczuła w nozdrzach okropnie duszący zapach. To Merlin obudził ją dając do powąchania mieszankę ziół. Dziewczyna rozejrzała się. Obok niej siedział Miłosz. Byli w chłodnym pomieszczeniu, jakby piwnicy. Przy ścianach stały regały z księgami oprawionymi w skórę, czuć było zapach stęchlizny. Podszedł do nich Merlin trzymając w ręku manuskrypt. Polecił im trzymać się z daleka od jego żony, a jeśli tylko ją zauważą zakrzyknąć „a ty poczywaj!”. Rozkazał im złapać się za ręce. Miłosz założył plecak Beaty i razem słuchali tajemnych słów z manuskryptu. Poczuli szarpnięcie w okolicy pępka i  po chwili spacerowali po ulicy Piotrkowskiej podziwiając świąteczną iluminację.


Autor: KRASNOLUD

Autor pragnie wyraźnie zaznaczyć, że między opowiadaniem, a aktualnymi wydarzeniami zachodzi jedynie przypadkowa zbieżność i nic w poniższym tekście nie jest prawdą. Może szkoda.

18 listopada, Pałac Prezydencki, piwnica, 01:07
Premier Hanna Worek siedziała przy pustym stole, porządkując notatki. Prezes zwołał to spotkanie w nocy, by zmniejszyć ryzyko podsłuchu. Miał słabość do pory nocnej, zwłaszcza ostatnio. Razem z informacją o spotkaniu, wewnętrzny goniec partyjny przekazał także plik kartek, z którymi wszyscy powinni się zapoznać. Oczywiście zostały dostarczone na kilka godzin przed zebraniem. Prezes niewątpliwie przewidywał ruchy opozycji na kilka w przód, ale czasem zahaczało to o paranoję. I znacznie utrudniało życie.
Dlatego premier siedziała w pustym pomieszczeniu, godzinę przed wyznaczonym spotkaniem, czytając notatki i od czasu do czasu bawiąc się broszką. Czy to była kwestia późnej pory, czy stresu związanego z zaprzysiężeniem, w każdym razie słowa na kartkach zatracały sens z każdym kolejnym czytaniem, całkiem jak ustawy sejmowe.
- O cholera! Myślałem, że nikogo tu nie będzie. – Drzwi otworzył minister Kamyk. -  Chciałem to przeczytać. Wiesz, zabiegany jestem, koordynacja służb specjalnych to ciężki kawałek chleba. Wieczorne spotkania z Alojzym i prezesem… Ciężko znaleźć nawet chwilę.
Kamyk rzeczywiście wyglądał na zmęczonego, nawet oczy miał podkrążone, zresztą o ich dwójce było głośno w mediach. O nich wszystkich było głośno w mediach. Ten szum medialny… Hanna wolałaby, żeby wszystkie zmiany odbywały się po cichu, ale prezes zarządził.
To był dla niej największy szok, gdy po raz pierwszy porozmawiała z prezesem prywatnie. Okazał się być spokojnym, inteligentnym, opanowanym człowiekiem, jakby spadała z niego jakaś maska. Znikali „Polacy gorszego sortu”, czerwoni zdrajcy, czy obwianie o wszystko Partii Rządzącej Znacznym Elektoratem Demokratycznym. Dlaczego nie chciał tego pokazać w debacie publicznej? Tego Hanna nie widziała.
Kamyk usiadł naprzeciwko, wyciągnął notatki i jakieś ogórki kiszone, czy inne pikle.
 - Przepraszam, ale jestem w niedoczasie i do tego głodny. Chcesz?
 - Chętnie.
Siedzieli w milczeniu, pochylając się nad planami prezesa. Kamyk wyglądał na coraz bardziej przerażonego. Minuty upływały w ciszy, przerywanej sporadycznymi chrupnięciami ogórków, aż usłyszeli pukanie do drzwi.
 - Proszę!
Drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wszedł Fabian Kobza.
 - Witajcie. A gdzie reszta?
 - Nie wiemy czy w ogóle ktoś jeszcze przyjdzie. Czekamy na prezesa.
 - A Bąbel?
 - Alojzy ma inne sprawy do załatwienia – powiedział minister Kamyk.
 - Przeczytałeś? – spytała Hanna.
 - Tak. Ale nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem. Mam szczerą nadzieję, że nie.
 - Na szczęście, Fabianie, jestem już, by ci wszystko wytłumaczyć – Kobza usłyszał głos prezesa za swoimi plecami. – Naprawdę, ile razy mówiłem wam, że w trakcie tajnych spotkań drzwi się zamyka?
Prezes wszedł do środka, spojrzał z niesmakiem na pikle Kamyka i zamknął drzwi.

5 grudnia, Pałac Prezydencki, piwnica, 02:12
Premier Worek znów siedziała sama w pustym pomieszczeniu, na godzinę przed wyznaczonym spotkaniem, ale tym razem nie miała ze sobą żadnych notatek. To znaczy spoczywały one w torbie, na krześle obok, ponieważ nie chciała podpaść prezesowi. Nie mogła jednak zmusić się do czytania. Wcześniej przejrzała pobieżnie plan na nadchodzący tydzień (tydzień! Kiedyś planowali na miesiąc w przód i niewiele się zmieniało, zwłaszcza że opozycja nie reagowała), gdzieś między wypowiedzią dla TVP a konferencją prasową, ale nie miała siły na nic więcej. Zjawiła się godzinę wcześniej, by uniknąć jakichkolwiek spotkań, marzyła by odpocząć od politycznego zgiełku. Zawsze była raczej skromną osobą, nieśmiałą nawet. Rodzice, choć bardzo z niej dumni, powiedzieli, że jej nie poznają. Nie uświadomiła im, jak bardzo ją to zabolało. Ale cóż, jeśli chciała wygrać z Beatą i partią PRZED, a teraz nie mogła się wycofać z troskliwie stworzonego wizerunku. Zresztą, zawiodłaby w ten sposób prezesa, a tego nie chciała. Czuła do niego duży szacunek, który wzrastał za każdym razem, gdy z nim rozmawiała. Tylko dalej nie mogła zrozumieć jaki ma cel w tym całym… szumie i krzyku. Coraz więc Polaków odwracało się od Partii Ponad Podziałami, idąc w stronę emerytowanego porucznika Bluzy. Na razie odpływ poparcia był strumyczkiem, ale mógł zmienić się w prawdziwą Wisłę płynącą hej! po polskiej krainie, jeśli nie będą ostrożni. A nie byli. Prezesowe umiłowanie do nocy kazało im późno głosować nad ustawami, więc wszyscy byli nieprzytomni i gadali głupoty.  Fabian nie zaprzysiągł sędziów Trybunału i choć oczywiście było to słuszne (wybrała ich partia PRZED, może nie łamiąc, ale naginając konstytucję), to nie pomogło wcale na PR ich partii. A teraz jeszcze to…
 - Hanka, czy ty to czytałaś? – Do środka niemal wpadł minister Kamyk.
 - Nie do końca…
 - To jest jeszcze gorsze niż to co zrobiliśmy do tej pory! Zaprzysiężenie sędziów po nocy? Zapomnij. Baśka ma zrobić szum wokół wyroku trybunału, nawet zagrozić niewydrukowaniem. Alojzy ma wejść do siedziby NATO. Po nocy! Dlaczego wszystko robimy w nocy? Hanka oni nas znienawidzą. Zjedzą nas tam.
 - Mój drogi Marianie – odezwał się głos prezesa za plecami – nie wiesz, na czym polega dywersja? Media i opozycja skupią się na czymś innym, a my będziemy mogli zająć się naszym prawdziwym celem.
 - Ale, panie prezesie. Co jest naszym prawdziwym celem?
 - Tego, mój drogi Marianie, dowiesz się później. Tymczasem, Fabian już jest, zacznijmy nasze spotkanie.

20 grudnia, Pałac Prezydencki, piwnica, 01:53
Hanna spała przy stole, w dosyć niewygodnej pozycji, ale musiała odespać ostatnie tygodnie. Przed domem prezesa odbywały się demonstracje! I to przed upływem miesiąca po zaprzysiężeniu jej rządu! Żadne prognozy nie były ją w stanie na to przygotować. Pracowali ciężko i do późna, swojego męża nie widziała już czwarty dzień, dlatego łapała każdy możliwy moment na sen. Pozostali członkowie tajnych obrad chyba też nie wyrabiali się z czasem, bo nikt jeszcze nie przyszedł.
Na pięć minut przed czasem pojawił się minister Kamyk, usiadł bez słowa i zaczął przecierać okulary. Hanna obudziła się i spojrzała na towarzysza tych nocnych spotkań. Gdyby nie one, nie polubiłaby chyba tego miłego człowieka, który całkiem nieźle lawirował między władzami różnych służb specjalnych i był drugim człowiekiem, po prezesie, który był w stanie utemperować Alojzego Bąbla.
 - Czekamy jeszcze na prezesa i Fabiana – powiedział.
 - On tu mieszka, więc ma całkiem blisko.
 - Pewnie dlatego zawsze przychodzi tuż przed prezesem – uśmiechnął się Kamyk. Często to robił.
Równo o czasie drzwi się otworzyły i wszedł przez nie prezydent Fabian Kobza w towarzystwie prezesa. Usiedli przy stole i zapadła cisza. Wszyscy patrzyli z uwagą na prezesa, żeby dowiedzieć się jakie są plany na koniec roku i jaki cel wszystkiego co się teraz działo w Polsce. Jaka będzie reakcja Partii Ponad Podziałami na demonstracje KOTów?
 - Witajcie. Chciałbym wam na wstępie życzyć Wesołych Świąt Bożego Narodzenia, jest to ostatnie nasze spotkanie przed nimi. Chciałbym też wyjaśnić jaki jest prawdziwy cel mojego dojścia do władzy. Nie zrozumcie mnie źle, leży mi na sercu dobro Polski, ale cel z jakim wszedłem do polityki był inny. Wydawać by się mogło, że bardziej prozaiczny. Dawniej, gdy z bratem byliśmy jeszcze mali, zawsze na święta były pikle w zalewie miodowo-musztardowej. Smakowały niesamowicie, przepis przekazywany z dziada pradziada, nam akurat przez matkę. Potem przepis… ukradziono. Brzmi paranoicznie, ale taka jest prawda, żadne zgubienia, czy tam zalania sosem pomidorowym. Nie ma nigdzie kopii. Ten przepis, moi drodzy, musimy odzyskać. To jest dziedzictwo narodowe i ta kradzież to akt terroryzmu. Winnych trzeba znaleźć i prawomocnie ukarać.
 - Czyli te wszystkie cyrki są po to, żeby uzyskać przepis na ogórki?!
 - Nie na ogórki, tylko na pikle. W zalewie miodowo-musztardowej. To nie jest tylko obraza mojej rodziny. To udowodnienie, że złodzieje i terroryści mogą bezkarnie chodzić po polskiej ziemi. Chcę ten przepis odzyskać i ponadto upublicznić. Spróbujesz to zrozumiesz.
 - Panie prezesie. Z całym szacunkiem, ale po tym co robimy, nikną nasze szanse na reelekcję.
 - Nie chodzi o to, żeby nas wybrali na drugą kadencję. Chodzi o to, by teraz zebrać maksimum władzy, która będzie nam potrzebna, by znaleźć manuskrypt z przepisem i móc zatuszować nasz udział w tej sprawie. Teraz zarzucają nam niedemokratyczność i łamanie prawa, ale jeśli się dowiedzą, że to wszystko dla pikli… słodko-ostrych, rozpływających się w ustach pikli, przypominających smak dzieciństwa, którym nikt nie może się oprzeć… jeśli się dowiedzą, zarzucą nam niezrównoważenie psychiczne i odbiorą władzę już teraz. Dlatego musimy mieć media po swojej stronie, już podjęliśmy działania w sprawie przejęcia KRRiT, a dopóki tak nie będzie, niech zajmują się czym innym.
 - Panie prezesie. Z całym szacunkiem, ale jeśli dalej będziemy się tak zachowywać, to już nie będzie to kwestia reelekcji, ale dotrwania do końca tej kadencji. Nastroje społeczne nam nie sprzyjają.
 - Dlatego teraz będziemy łagodzić nasz wizerunek. Marianie, pilnuj proszę, by Alojzy nie wypowiadał się w mediach. Barbara wydrukowała w końcu wyrok TK, w czasie na to przeznaczonym, co podkreślimy. I przede wszystkim, w święta stajemy się spokojniejsi i bardziej uprzejmi dla opozycji. To jest oficjalna wytyczna dla wszystkich, wam teraz tylko przypominam.  Polacy mają krótką pamięć, zapomną co robiliśmy na początku, jeśli później będzie lepiej. Trzeba tylko dogadać się z Bluzą, żeby aż tak nam nie przeszkadzał, przejąć media, żeby pokazały nas w dobrym świetle i wszystko będzie dobrze. Zdobędziemy pikle, a i może nawet lepszą Polskę gdzieś znajdziemy.
 


niedziela, 13 grudnia 2015

MOTYW XX - ZAPOWIEDŹ

Motyw XX - to brzmi jak jubileusz.

I tak, jak zwykle garść infromacji:
Temat i objętość dowolna
Termin nadsyłania do 20.12,23:59
Na adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
I z okazji jubileuszu motyw..y. Dwa, które muszą się znaleźć w opowiadaniu, choć nie muszą być główną osią, ani występować koło siebie. To wybryk jednorazowy.
Zatem motywy: MANUSKRYPT i PIKLE

poniedziałek, 7 grudnia 2015

MOTYW XIX - ĆMA

Witamy starym składem w nowym miesiącu. Dzisiaj, w gratisie, mamy także wiersz.

Autor: MŁOTEK

Dostałem kiedyś kartkę urodzinową od dawnej przyjaciółki. Na siedemnaste urodziny. Było na niej siedemnaście życzeń. Jedno brzmiało: „I żebyś tak dużo nie myślał. Nie ma nic złego w bezcelowym patrzeniu na muchę, która chodzi po suficie”. Spodobał mi się ten tekst. Totalnie nie odkrywczy, ale jednocześnie nadający lżejsze podejście do życia. Więc patrzę. Patrzę na muchę wspinającą się po ścianie naprzeciw łóżka. Idzie powoli, a kiedy dociera do ramki obrazu, reprodukcji pewnych „Powidoków” Strzemińskiego,  wzlatuje w powietrze i po chwili ląduje na samym płótnie. Kroczy wzdłuż niebieskiej, zakręcającej wielokrotnie linii. Przyglądam się zegarkowi. Odwracam głowę i spoglądam na moją żonę, a przynajmniej tam gdzie powinna być. Znowu nie może spać i wnioskując z zapachu przyrządza z samego ranka omlet mięsny. Coś się stało. Jeszcze wczoraj, jak i poprzednie pięć lat była wegetarianką.
A ja nie jadam omletów.
(…)
Śpię. Coś za jasno. Serce by chciało, ale nie ciało. Jeszcze za wcześnie.
(…)
Nie pomyliłem się, w kuchni wita mnie Alicja w szortach i koszulce z podobizną Mozarta. Stoi przy kuchence i robi omlet. Na stoliku zwyczajne okrągłe talerze i zwyczajne przeźroczyste szklanki. Sok gruszkowy. Ciepłe, letnie powietrze wraz z rykiem samochodów wpada przez uchylony balkon do naszego jedynego pokoju. Kuchnia to za dużo powiedziane, od sypialni oddziela ją meblościanka. Mieszkamy w kawalerce.
- Jak tam kochanie, idziesz dziś się wspinać? Marek dzwonił i dopytywał o ciebie.
- Czemu smażysz omlety? Nie lubię omletów. – pytam prawie obrażonym  głosem.
- Wiem, są dla mnie. – twarz Alicji staje się wyraźnie przygaszona.
- Przecież ty nie jesz mięsa. I nie, nie idę.
- Szkoda, że nie idziesz. A nie skoczyłbyś do sklepu po masło? Akurat się skończyło. Wrócisz, pogadamy.
- Dobrze. – odpowiadam i całuję ją w policzek. Ubieram się pospiesznie i wychodząc wołam - Będę za pięć minut! Pędzę po starych, drewnianych schodach. Mijam pająka uważnie tworzącego swoją sieć. Nie zauważa mnie, ale tornado przelatuje przez jego pajęczynę. Gdyby mógł mnie zbluzgać pewnie by wykrzyczał „Spieprzaj dziadu! Zajęty jestem, a ty mi robotę niszczysz!”. To pająk z polskim charakterem.
(…)
Nadal za jasno. Nie mogę się już doczekać.
(…)
Wracam po dziesięciu minutach, w sklepie była kolejka. Pająk znów złorzeczy pod nosem, gdy mijam go w biegu. Otwieram z niepokojem drzwi mieszkania. Omlet podany na talerzu, na nim karbowana, zgięta w pół, zielona kartka. Zapisana. Niedobrze. Chowam masło do lodówki. Jednocześnie wyrzucam spleśniałą paprykę. W koszu na śmieci widzę dwie nieodpakowane kostki masła. No tak. Odeszła.
„Odchodzę. Kocham Cię, ale nie mogę z Tobą być. Popadłeś przy mnie w stagnację. Nie rozwijasz się, nie robisz nic ponad pracę i jakieś proste przyjemności jak wspinaczka. Ja się cały czas starałam, zachęcałam cię do nowych aktywności, wyciągałam na imprezy czy inne ciekawe spotkania, warsztaty. Umarłeś wewnątrz siebie mając trzydzieści lat. Nie potrafię tak żyć. Po prostu muszę coś zrobić nowego. Cierpię, ale odchodzę. Nie szukaj mnie.
                                                                                                                                             Smacznego”
Żadnego podpisu. Tylko smacznego. Zjebałem. Nie szkodzi. Cały list brzmi fałszywie, sztucznie. Nieprawda. Poszukam jej.
(…)
Dziesięć godzin nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Zadzwoniłem do wszystkich naszych wspólnych znajomych. Wypiłem trzy piwa. Bezskutecznie. Humor mi się nie poprawił, a Alicja się nie znalazła. Wypłakałem dużo łez. Teraz nie mogę płakać. Piję piąte piwo i czytam notkę kolejny raz. Dalej brzmi sztucznie. Dopiero teraz wpadam na pomysł by zadzwonić do jej siostry. O to co słyszę po drugiej stronie słuchawki:
-Daj sobie spokój. Pewnie znowu znalazła innego i do niego leci. Już raz tak zrobiła, przed tobą. Rzuciła swojego narzeczonego i pojechała do Anglii do swojej nowej miłości. A po miesiącu wróciła bo facet okazał się totalnym niewypałem. I wtedy poznała ciebie.
- Nie wspominała mi o tym.
- A ty byś wspominał na jej miejscu?
- Nie, pewnie nie. Wiesz gdzie jest teraz?
- Leci do Stanów. Mówiła mi, że możemy się Auu! Cholera, osa mnie ugryzła! Mówiła mi ostatnio, że możemy się dosyć długo nie zobaczyć, gdy poszła do łazienki, przegrzebałam jej portfel i zobaczyłam bilet do USA. Dobra, muszę kończyć bo mi ręka puchnie. Dzwonię na pogotowie. Kurde, a miałam iść na basen.
- Wiesz czy już poleciała?
- Nie, nie pamiętam godziny odlotu. Mam dla ciebie jedną radę. Daruj sobie. Ona zawsze coś odwala.
- Tak, wiem. Mówiłaś mi to na początku znajomości. A potem wziąłem z nią ślub. Idę jej szukać. Trzymaj się.
Wychodząc z domu trzaskam drzwiami. Mamy jedno lotnisko w mieście. Biorę taksówkę.
(…)
Wreszcie chłodniej. I tak jakby ciemniej. O, widać już gwiazdy. Zobaczę, co na zewnątrz.
(…)
Wracam do domu zmęczony poszukiwaniami. Siedzę na kanapie i myślę o życiu. Jest już dwudziesta trzecia. Bez sensu. Nie ma jej. Odleciała w południe. Balkon dalej otwarty.
(…)
Ile świateł! A co wyżej? Też światła! A co to tak w oddali świeci? Zobaczę. Jaka piękna kula! Okrągła! Świeci tak ładnie! A z drugiej strony? Też świeci. Nie mogę wlecieć do środka! Ale chcę. Jeszcze raz! Jeszcze! JESZCZE!
(…)
Włączam telewizor z kolejną puszką piwa w ręce.
Dziesiątą.
Przysypiam.
(…)
A co tak świeci inaczej? Takie długie. Sprawdzę.  O ciemno! Jasno!, znowu ciemniej. A tam dalej? Jak błyska! BOSKO! Tyle szczęścia! Euforia, błysk za błyskiem. Znowu ciemniej. Oj, coś zepsułam? Jak to. Działaj.
Świeci!!! Znowu świeci.! Migocze! Umieram w ekstazie.
(…)
Budzę się.  Ciemno za oknem, w pokoju jasno. Wyłączam telewizor i zabijam ćmę. Chuj. Jutro do pracy.
(…)
Stoję na lotnisku w Bufallo. Patrzę na otaczający mnie świat i coś mi nie pasuje. Na przykład brak obecności mojego męża. Uświadamiam sobie, że kocham tego idiotę i nie jestem w stanie bez niego żyć. Dzwonię do niego. Ta rozmowa zje mi wszystko co mam na koncie. Wreszcie odbiera:
- Tak? Kto mówi?
- Kochanie, śpisz jeszcze? Spóźnisz się do pracy. Wstawaj.
- Alicja?
- Wracam.
 
Tytuł: Zaćmienie

Idzie. Na czwartek przyjdzie,
Wieczorem, w nocy.
Gdy gwiazdy zasłona zakryje.
Abażur nowy.
Ćmy zapomnienia
Przy światła refleksach
Znikną. Zgasną.
W bitwie o tandetną lamperię

 
Autor: MITOZA
Tytuł: Kodeks ćmy


I.                    Nie pływaj w wodzie. Ćmy nie pływają. Ćmy toną.
II.                  Szanuj Atlasa swego, umrze szybciej niż ty, kolego.
III.                Światło daje szczęście, jest narkotykiem. Żyj nocą. Jest go mniej.
IV.                Nie lataj za dnia, umrzesz.
V.                  Śpij gdzie popadnie, cały świat jest Twój.
VI.                Mistrz Karpediem wie wszystko. W razie pytań do niego.
VII.              Wybory na kolejnego Karpediema odbywają się natychmiast po śmierci poprzedniego.
VIII.            W nocy też jest dużo światła. Baw się, ale uważaj. Na gigantów szczególnie. U nich strasznie świeci.
IX.                Ćmy przychodzą i odchodzą. Bardzo szybko. Nie opłakuj ćmy swej kolego.
X.                  Kropka. Kropka na skrzydle jest normalna. Nie przejmuj się.


- No i jak moje poczwareczki? Wszystko jasne?
- Taaaak! – odpowiedziały głośnie kolorowe gąsienice zebrane wśród traw.
- A kim jest Atlas? – spytał Enteuch.
- Atlas drogi chłopcze, to nasz kuzyn z dalekich krajów. Gdy już stanie się stuprocentową ćmą, nie może jeść z miłości. Dosłownie. Szuka partnerki a ta niego. Umrą w ciągu kilku dniu, albo znajdą się i po stworzeniu potomstwa umrą. Tyle że z miłości. Szczęśliwi.
- Ojej, to straszne. – odrzekła Heliozela.
- To niesamowite. I dlatego szanujcie Atlasa. Ty na przykład masz przed sobą jeszcze cały rok życia po przemianie. A on kilka dni głodówki. I jest największy. Mógłby was wszystkich unieść na swoich skrzydłach.
-Łaaał- Słońce świeciło całą swą mocą. Na szczęście mistrz był motylem.
-Dobrze, czy są jeszcze jakieś pytania, bo muszę lecieć…polatać. Nie? Świetnie.
- Mistrzu Karpediemie! Mistrzu Karpediemie! – Zawołał za odlatującym Enteuch. Ale mistrz już nie słyszał. Nie dowiedział się, że chłopiec chciałby spytać się o gigantów. Ale nie zdążył. Wszyscy poszli spać do kokonów, aby zbudzić się jako stuprocentowe ćmy.
-Ćmy, Ciemy, Ciemiory! Będziemy Ćmami, najlepszymi Ciamkokakmi! – śpiewały wszystkie razem.

Tylko Enteuch nie śpiewał. I cały czas myślał, ale nie wymyślił i zasnął.

****

Osiem miesięcy później zachodzące słońce oświetlało dziką jabłoń nieopodal równie dzikiej gruszki. Dwa dostojne drzewa pocierały o siebie gałęziami jakby grały w berka. Na jednej z nich wisiały kokony. Niegdyś było ich pięć. Ale teraz, po ostatnich wichurach ostały się tylko trzy. Heliozela, Stigmella c. i jej siostra Stigmella p. wychodziły by pierwszy raz wzbić się w powietrze.

- Ale jak mam latać?! – Panicznie pytała Stig p. - Normalnie – rzuciła jej siostra i radośnie wzbiła się w powietrze.

Ale Stig c nie wiedziała co znaczy normalnie. Spróbowała, spadła z gałęzi i się zabiła. Cóż, bywa.

Jej siostra i Helia poleciały w szaloną nocną przygodę szukać swoich partnerów życia.

Enteuch nie przeżył przepoczwarzenia. Piąta gąsienica, Ichneumonoidea, w skrócie Idea, okazała się być gąsienicznikiem.

W oddali Atlas błądził nad drzewami szukając małżonki. A ona jego. Wielkie,barwne skrzydła łopotały w powietrzu wypełnionym ciszą.


Autor: KRASNOLUD

- Karczmarzu! Piwo dla mojej kompanii!
- Już podaję. A pieniążki są?
- Są, są. – Podróżnik niechętnie sięgnął do sakwy i pochylił się w stronę oberżysty. – A nie dałoby się na kredyt?
Karczmarz pokazał kartkę nad ladą, ale wojownik albo nie bardzo umiał czytać albo bardzo nie chciał umieć.
- Nie dałoby się. Myślisz, że mało tu takich co chcą mi płacić przyszłym złotem? I jak myślisz, ilu z nich wróciło z leża smoka, by uregulować dług?
- Ale z nami będzie inaczej! Jesteśmy chronieni od ognia w siedemdziesięciu pięciu procentach!
Karczmarz chciał spytać, czy rozmówca w ogóle wie co to jest procent i ile go powinno być. Oraz czy są chronieni od zębów chociażby w jednej dziesiątej. Ale stłumił te chęci, bo wojownik jednak płacił, był prawdopodobnie najbardziej inteligentny z całej swojej bandy, a ta była dosyć spora. Była szansa zarobić, zanim pójdą próbować nie dać się zabić smokowi.
- Wolałbym żebyście zapłacili już teraz. Ale jeśli ubijecie smoka, chętnie dam wam stuprocentowe ceny.
Przywódca całej kompanii (choć może herszt bandy byłby lepszym określeniem) uśmiechnął się szeroko.
- To w takim razie jeszcze jakąś kolację. Musimy mieć sporo energii, by pokonać smoka.
***
- Karczmarzu, piwa! Ino żwawo. Podajcie do stołu.
Monety zabrzęczały na kontuarze zanim gospodarz zdążył coś powiedzieć, głównie dlatego, że był w szoku. Do jego zajazdu weszła grupa sześciu kobiet, w skórzanych i metalowych zbrojach. Był już niemłody, bez jednej nogi zjedzonej przez smoka dwadzieścia lat temu, oraz w żałobie po zmarłej niedawno żonie, ale ich widok i tak pobudził… pewne jego części, o których zapomniał.
- Tato. Może ja to załatwię – odezwał się dziewczęcy głos za jego plecami.
- Dobrze córeczko. Jestem już za stary na to wszystko.
Dziewczyna wzięła piwo i podeszła do stołu.
- Wasze piwo.
Cztery kobiety wzięły piwo i odsunęły się na drugi koniec stolika i szybko pogrążyły się w rozmowie, usilnie starając się zignorować świat dookoła.
- Jak masz na imię? – spytała przywódczyni całej grupy.
- Lymantria.
- Możesz stąd uciec, Lymantrio. Karczmarz nie ma prawa cię tu trzymać. Jeśli tylko źle cię traktuje, powiedz cokolwiek.
- Nie! To mój ojciec, poza tym…
- Nie możesz się zgadzać na takie traktowanie, weź przyszłość w swoje ręce. – Dowódczyni wydawała się nie słyszeć córki karczmarza.
- Ale mnie tu jest dobrze.
- Podróżuj z nami, w naszej grupie zawsze znajdzie się miejsce dla kobiety uwolnionej od męskiego reżimu.
- Ona mnie nie słyszy? – spytała do jedynej dziewczyny, która wydawała się słuchać.
- Boi się, że wypadnie z rytmu. Strasznie nie idą jej improwizowane przemowy, więc w końcu napisałyśmy jedną. Nauczyła się na pamięć, słowo w słowo, ale nie lubi żeby jej przerywać. Marnuje się tutaj, ze swoją pamięcią.
- Nie wydajesz się bardzo przekonana do pomysłu poszukiwania przygód.
- Wychowałam się na wsi, jestem tu tylko dlatego, że ojciec chciał mnie wyswatać z sąsiadem, do którego nic nie czułam. Banał. I teraz zastanawiam się czy dobrze zrobiłam. Próbuje mnie przekonać, że owszem, ale jakoś to do mnie nie przemawia. A teraz jeszcze ta sprawa ze smokiem…
Lymantrię przeszedł zimny dreszcz. W młodej dziewczynie wyczuła bratnią duszę, a żyła w gospodzie odpowiednio długo, by wiedzieć, jak kończą się próby wejścia do jaskini smoka.
- Musisz ją przekonać, że to niebezpieczne. Nikt go jeszcze nie pokonał.
- Wiem. Mówiłam. Wszystkim im mówiłam. Ale są przekonane, uparte, a większość z nich doświadczona. Ja nie.
Córka karczmarza popatrzyła na zrezygnowaną twarz dziewczyny.
- Możesz tu zostać. „Pod Ćmą” to bardzo porządna gospoda, przyda się więcej obsługi, a mnie ktoś w moim wieku. Do pogadania.
- Przecież nie mogę uciec. Gdzie? Znajdą mnie od razu.
- Możesz… możesz schować się u mnie w pokoju. – powiedziała Lymantria patrząc gdzieś w bok. Wojowniczka dalej mówiła o możliwościach kierowania swoim życiem, jeśli tylko przyłączy się do ich grupy. – Albo, jeśli rzeczywiście mówią prawdę, powiedz im, że to nie dla ciebie. Że nie jesteś typem, który macha mieczem i chcesz zostać. Albo… albo oczywiście odejść. Jeśli nie chcesz tu zostawać…
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Tak zrobię. To nie są złe osoby. Ani głupie. Tylko mają własne spojrzenie na świat, którym chętnie zaraziłyby resztę. Ale zrozumieją. Z chęcią zostanę z tobą. Pogadać. – Dziewczyna dalej się uśmiechała, a po chwili także twarz Lymantrii rozjaśnił uśmiech.
***
- Karczmarzu! Piwa!
- Już nalewam. Też na smoka?
- A i owszem, pomyślałem, że spróbuję szczęścia. Sławny się zrobił na cały kraj, tak jak i bogactwo, które ma w jaskini.
- Naprawdę? No kto by pomyślał.
- Już niedługo ta nędzna kreatura będzie was nawiedzać.
- Ale on nas nie nawiedza.
- Jak to? – spytał zdziwiony przybysz.
- Ano roztył się i urósł od zjadania tych wszystkich śmiałków i nie może wyjść z jaskini.
Gość patrzył się tępo w oberżystę i usiadł na stołku przy barze.
- Jak się w ogóle nazywasz? – spytał uprzejmie właściciel, podając mu piwo.
- Wątek. To taki dowcip, bo wszyscy w rodzinie są krawcami. Ja też. Bardzo śmieszne.
Tym razem karczmarz popatrzył tępo na swojego gościa. Wyglądał na biednego i absolutnie nieprzygotowanego, ale… słyszy się historie. Nie można długo prowadzić gospody w pobliżu leża smoka i nie przysłuchiwać się opowieściom bardów. A w tych opowieściach to zawsze tacy pokonują gada jakimś naciąganym sposobem.
- I w tym plecaku masz pewnie jakąś pułapkę na smoka?
- Tak. Człowiekopodobny kształt w sukni, wiadomo smok, dziewica, te sprawy. Jest wyładowany, kształt, nie smok, ostrą przyprawą z mojej wioski, z krzewów kapasainowych. Gad miał zeżreć, wybiec z jaskini, opić się wody i umrzeć z przewodnienia, ale jak nie jest w stanie wyjść ze swojego leża…
- Ty mi powiedz, co kazało ci sądzić, że nakarmienie ziejącego ogniem smoka czymś ostrym jest dobrym pomysłem?
Wątek ponuro patrzył w swoje piwo. Ale, jak wiadomo, po kilku głębszych przychodzą do głowy najlepsze pomysły i krawiec spytał:
- Nie chcesz może kupić pięciu korców przyprawy?
- Korców królewskich czy nadmorskich?
***
- Karczmarzu! Piwa dla mojej drużyny.
- Już podaję. A pieniążki są?
- Oczywiście. Za kogo mnie masz? – Rzeczywiście, rycerz wyglądał znacznie porządniej niż inni podróżnicy. W sumie, nie wyglądał jak rycerz, lekki półpancerz służył ochronie, ale nie pasował do postaci. Zachowywał się bardziej jak wielmoża na letnim pikniku.
- Ha! Zdziwiłby się pan, jak wielu chce płacić nieposiadanym jeszcze złotem. Od rana ustawiają się kolejki chętnych do zabicia smoka. A wszyscy goszczą w mojej karczmie.
- Interes się kręci, jak widzę. Cóż, ja nie przyjechałem zabić smoka.
Po tylu latach mieszkania pod górą zamieszkaną przez smoka karczmarz nauczył się rozpoznawać złe przeczucia. Ostatnim razem miał je, gdy smok jeszcze był w stanie wypełznąć z jaskini. W nocy wylazł i rzucił się na pierwszych spotkanych ludzi. Na szczęście byli to rycerze czekający na swoją kolej zabicia gada, a karczmarz z rodziną krył się w lesie.
- Co z tym piwem? No! – Wielmoża wyciągnął z sakwy pieniądze i rzucił dokładnie odliczoną sumę, nawet nie patrząc. Pieniądze wyglądały na świeżo wybite i nie używam. Karczmarzowi zrobiło się słabo. „To musi być mag” pomyślał.
- Przepraszam! – wykrzyknął za odchodzącym gościem. – W takim razie po co przybyliście?
- Ach, to proste. Jestem poborcą podatkowym.
Gospodarz odruchowo się napiął.
- Płacę wszystkie daniny. Mam na to księgi.
Komornik uśmiechnął się.
- Chętnie w nie spojrzę. Ale później. Nie przyjechałem po ciebie. Po prostu smok nie okazał rozliczenia majątkowego, nie płaci również podatku dochodowego. Skarb państwa nie może nie wykorzystać takiej okazji do wzbogacenia się. Zanieś, proszę, to piwo do naszego stołu.
***
- Karczmarzu! Pokoje dla mnie i mojej drużyny. Tym razem bez piwa, musimy być trzeźwi, by dobrze upilnować daniny. Poza tym, moje fundusze są już na wykończeniu – poborca podatkowy uśmiechnął się. Gdy to czynił nie wyglądał na komornika, ani, jak się zdawało, na jedynego pogromcę smoka
- Hej! Karczmarzu! Co się stało?
Do zdębiałego gospodarza podeszła córka i delikatnie posadziła ojca.
- To szok. Czy rzeczywiście udało wam się ściągnąć podatek ze smoka? Jest całkiem przywiązany do swojego złota.
- Był. Niestety, to przywiązanie okazało się być jego zgubą. Gdy tylko powiedziałem mu, że prawnie 16% całego skarbu należy do króla, nie mówiąc już o zaległych odsetkach, stałym podatku dochodowym, a także grzywnach za nierozliczenie poprzednich lat… cóż, padł na serce. Trochę to smutne, ale dzięki temu zdołamy spłacić dług publiczny. Dla was to dobra nowina, od dzisiaj, dzięki interwencji państwowych urzędników już nie musicie żyć w strachu! Jesteście bezpieczni od groźby smoka. Dlaczego cały czas mdlejecie?