Z wiarą w sercu, z nadzieją u boku, ogłaszamy kolejny motyw na opowiadanie.
Treść: Dowolna
Adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
Deadline: 08.09.19, 23:59
Motyw: NATRĘTNY MOTYW MUZYCZNY
niedziela, 25 sierpnia 2019
wtorek, 6 sierpnia 2019
MOTYW XLIII - PIEKARNIK
Piekło się, piekło i upiekło.
Autor: KRASNOLUD
Autor: KRASNOLUD
Okej. Wdech, wydech. Kurwa. Ból w żebrach był dojmujący,
ledwie pozwalał mi na oddech. Podniosłem lekko głowę, widziałem wszystko za
mgłą. Brama i ulica za nią dwoiła mi się w oczach, musiałem mocno oberwać. Na
szczęście w okolicy nie widziałem już nikogo, musieli sobie pójść. Alleluja,
sławmy Pana. Moi oprawcy znudzili się kopaniem słabszego. Podparłem się na rękach
i spróbowałem wstać, ale ból sprowadził mnie z powrotem na chodnik. Nikt nie
mówił, że będzie łatwo. Podczołgałem się do ściany, z trudem obróciłem na plecy
i podciągnąłem do siadu. Mimo, że opierałem się o cegły, świat zawirował mi
przed oczami. Żołądek podszedł mi do gardła i ostatkiem sił zdołałem przekręcić
głowę na bok, żeby nie zwymiotować na siebie. Sukces, Marek zawsze mówił, że należy
się cieszyć z małych rzeczy. Okej, co dalej? Pod drugą ścianą leżał mój plecak.
Może nie zabrali komórki? Po raz pierwszy w życiu pobłogosławiłem zbyt małe
kieszenie moich krótkich spodenek, w których nigdy nie mieścił mi się telefon.
Gdybym miał go przy sobie, nie przeżyłby spotkania trzeciego stopnia z tymi
troglodytami. W ten sposób miałem szansę. Spróbowałem wstać, ale zawroty głowy
i ból nogi sprowadził mnie całkiem dosłownie na ziemię. Wróciłem do czołgania
się. Plecak śmierdział moczem (tępe chuje), ale poza tym był cały. Wyciągnąłem
telefon i włączyłem. Trzy procent baterii, cudownie. Po chwili wahania
zadzwoniłem na 999. Zdołałem tylko podać przybliżony adres i swój stan, gdy
padła mi komórka. Cóż, Marek będzie musiał zaczekać. Zacznie się martwić, ale dopiero
gdy skończy robotę. Do tego czasu jego mózg będzie zajęty robieniem ciast, a
jego możliwości multi-taskingu są, ustalmy, zerowe. Cudowny pracoholik.
Uśmiechnąłem się i poczułem, że rusza mi się dolna dwójka. No kurwa pięknie.
Spróbowałem ocenić „straty”. Wstrząśnienie mózgu? Bardzo prawdopodobne. Złamane
żebra. Pomacałem się po boku. Prawdopodobne. Ręce działają. Nogi… lewa boli,
ale rusza się sprawnie. Prawe kolano nakurwiało i było opuchnięte – możliwe, że
coś pękło. Ale nie byłem jak Superman, mimo że moja koszulka twierdziła
inaczej, i nie miałem rentgena w oczach. Poza tym mnóstwo siniaków, trochę krwi
na twarzy i w sumie wszędzie, ale już nie czułem się, jakbym miał tutaj umrzeć.
Progres. Oparłem się mocniej o ścianę i ponieważ nie zostało mi nic do roboty,
czekałem i myślałem o przyjemnych rzeczach. Może Marek zostawił trochę ciasta
dla nas.
– Halo, niech pan się obudzi?! Czy to pan nas
wzywał? Halo, budzimy się!
Nie wiem, czy obudziło mnie potrząsanie za ramię, czy głęboki głos sanitariusza.
–Yyy, chyba? Tak? – zamrugałem oczami i spróbowałem skupić wzrok na nim. Łysy, ale sympatyczny. – Tak. Zostałem pobity. Trochę nie mogę się ruszyć.
Nie wiem, czy obudziło mnie potrząsanie za ramię, czy głęboki głos sanitariusza.
–Yyy, chyba? Tak? – zamrugałem oczami i spróbowałem skupić wzrok na nim. Łysy, ale sympatyczny. – Tak. Zostałem pobity. Trochę nie mogę się ruszyć.
– Paraliż? – spytała jakaś dziewczyna, też w
uniformie.
– Nie, tylko boli. Choć boli kurewsko. Pani
wybaczy język.
– Jestem przyzwyczajona – uśmiechnęła się. Też
się uśmiechnąłem i znów poczułem ząb. Szlag.
– Boję się,
ze żebra mi poszły. I prawe kolano. Poza tym głowa. Chyba próbowali na mnie
jakiejś terapii wstrząsowej.
– Kojarzy
pan, kto to był?
Co miałem
powiedzieć? Że wnuk sąsiadki skrzyknął kolegów, bo nie podobają mu się moje
„wybory” życiowe?
– Jakieś dresy.
– W sumie, dla nas bez znaczenia – odezwał się
znowu sanitariusz, razem z kierowcą trzymając nosze. – Niech pan z tym idzie na
policję. To znaczy, jak już my z panem skończymy. Niech pan się kładzie. Jakieś
uczulenia, choroby?
– Nie, akurat nie – powiedziałem już w
karetce.
Dziewczyna
wzięła mój plecak i wrzuciła do środka.
– Dobrze, podamy panu paracetamol –
powiedziała zatrzaskując drzwi ambulansu – Jezu, co tak cuchnie?
– Obawiam się, że to mogę być ja – odparłem
ponuro.
Sympatyczny
sanitariusz i miła lekarka z karetki (dziewczyna okazała się być panią doktor) położyli
mnie na leżance w SORze i poszli wykłócać się z dyżurnym. W jednym kącie ortopeda
opatrywał kogoś jeszcze bardziej
pokrwawionego niż ja, łóżko dalej leżała jakaś nieprzytomna kobieta. Poza tym
pusto, środa wieczór nie skłaniała ludzi do ryzykownych zachowań. Leki pomogły
i ból zelżał, ale nadal starałem się nie ruszać prawym kolanem.
Mój plecak
leżał na podłodze, ale nie mogłem go dosięgnąć. Może i był mokry i śmierdzący,
ale były w nim wszystkie moje rzeczy, poza tym to prezent od Marka. Nie
chciałem, żeby dostał nóg w szpitalu. Przede wszystkim jednak miał w sobie
komórkę i ładowarkę, a nad moją głową znajdowały się kontakty. Zwiesiłem nogi
za łóżko, pilnując żeby nie zgiąć prawego kolana. Posiedziałem chwilę, żeby
głowa się przyzwyczaiła do wirowania. Powoli zacząłem się zsuwać na lewą nogę,
ale niestety, wciąż było za daleko. Zebrałem się w sobie i zeskoczyłem na
podłogę, starając się asekurować.
Chuj, noga
się ugięła, w głowie zakręciło się jeszcze bardziej i wylądowałem na tyłku. Ból
był przeraźliwy! Ale chyba nic mi się nie stało. Stłumiłem przekleństwo, żeby
nikt się mną nie zainteresował, ale na próżno
– Co pan robi?! Powinien pan siedzieć! – usłyszałem
głos lekarki z karetki.
– Plecak. Muszę telefon podładować.
Spojrzała na
mnie z dezaprobatą, ale kliknęła coś i łóżko się obniżyło. Potem podała mi
rękę.
- Niech się pan o mnie oprze.
- Dziękuję bardzo.
Złapałem ją
i podciągnąłem się. Znów zawirowało mi w głowie, ale dziewczyna zdołała mnie
podtrzymać. Była niespodziewanie silna, jak na swoją posturę. Choć, jak
większość osób, była ode mnie niższa. Udało mi się wdrapać z powrotem na
materac, mimo że znów bolały mnie żebra i noga. W tym czasie lekarka sięgnęła
po mój plecak, wygrzebała z niego ładowarkę z telefonem i podłączyła. Komórka
zaczęła łapać prąd.
– Dziękuję. Dziękuję bardzo, nawet nie wie
pani, jak mi pani pomogła.
– Nie ma za co. Ktoś się o pana martwi?
– Jeśli się jeszcze nie martwi, to teraz
zacznie. – uśmiechnąłem się głupio.
– Dziewczyna?
– …Druga połówka niewątpliwie. Jeszcze raz
dziękuję. Dobrze wiedzieć, że nie wszyscy na świecie chcą człowieka pobić.
Zlustrowała
wzrokiem moje krótki spodenki, błękitny top i włosy, które w poprzednim życiu
porządnie uczesałem, po czym rzuciła:
– Nie ma problemu. Musimy trzymać się razem.
Zapadła
chwila ciszy, po czym uśmiechnęliśmy się do siebie porozumiewawczo i przybiliśmy
żółwika.
– Spokojnego
dyżuru!
– Zdrowia!
Wyszła z
sali. Zostałem sam z lekarzem i pokrwawionym pacjentem. Pasek baterii wolno
pełzł w gorę. Włączyłem komórkę. Marek mówił, żeby nigdy nie rozmawiać przez
telefon, gdy się ładuje, ale teraz będzie musiał mi wybaczyć.
– Hej.
– O, właśnie miałem do ciebie dzwonić, słuchaj
nie uwierzysz co się stało, piekarnik nam się rozwalił, zaczął dymić, nie wiem
czemu, ledwo udało mi się to to odłączyć, masakra totalna, ciasto się spaliło,
dymu pełno, co tu się odjaniepawliło…
– Marek – przerwałem mu. – Marek, Maruś, Kocie.
Jestem w szpitalu. Pobili mnie. Przyjedź do mnie. Proszę.
Cisza.
– … Trzymaj
się. Zaraz u ciebie będę.
Autor: KAWKA
Tytuł: STEK BZDUR
Jechałem właśnie tramwajem. Miałem coś do załatwienia na drugim końcu miasta. Udało mi się zająć miejsce siedzące, więc automatycznie zatopiłem uwagę w ekranie telefonu. Kątem oka zarejestrowałem jednak zbliżającą się w moją stronę, zakapturzoną postać. Zerknąłem więc dyskretnie w tamtym kierunku. Białe skarpety, dresowe spodnie i spojrzenie obiecujące wpierdol każdemu, kto stanie mu na drodze jednoznacznie sugerowały kłopoty. Starając się nie zwracać na siebie uwagi potencjalnego napastnika, głębiej nasunąłem na oczy rondo kapelusza i za wszelką cenę starałem się wtopić w fotel. Mój wyrok został odroczony, pan Białe Skarpety usiadł na przeciwko, bokiem do kierunku jazdy, a więc przodem do mnie. Przełknąłem ślinę. Powolutku odłożyłem telefon i schowałem moje sine dłonie do kieszeni płaszcza.
Może mnie nie zauważy.
Może mnie nie zauważy.
Może mnie nie...
- Ty! Zdejmij no na chwilę ten kapelutek!
Gulp. Ok, czas na plan B. Zacząłem udawać głuchoniemego, który przypomniał sobie, że powinien wysiąść dwa przystanki temu i niezgrabnie ruszyłem w kierunku drzwi. Byłem niemal u celu, kiedy olbrzymie łapsko opadło na moje ramię.
- Nie chcemy tu takich jak ty! Wracaj tam, skąd przyszedłeś. - słysząc te słowa poczułem jak unoszę się nad ziemią, po czym akurat w chwili, gdy drzwi się otworzyły, wyleciałem na zewnątrz. W locie wiatr zerwał moje nakrycie głowy. Otrząsnąłem się i rozejrzałem dookoła. Siedziałem na chodniku obok przystanku, a dookoła mnie stali podróżni. Docierały do mnie urywki rozmów.
Spojrz, kolejny.
To takie nienaturalne.
Jak im nie wstyd tak chodzić po ulicach w biały dzień.
Wstałem z godnością i wyłowiłem z kałuży kapelusz, żeby ponownie ukryć szwy, a wraz z nimi moją tajemnicę.
Dalszą drogę pokonałem szybkim krokiem, nie miałem czasu na to całe przedstawienie z powłóczeniem nogami. Być może trochę przesadziłem przeskakując po trzy stopnie na schodach prowadzących do urzędu, do którego zmierzałem. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że się spieszyłem. Przez ten incydent z tramwajem, dotarłem tutaj w okolicach zamknięcia.
- Pan.. Robbins?
- Zgadza się.
- Nieumarły od 23 marca bieżącego roku?
- Zgadza się.
- Cóż.. W końcu odpowiedział pan na nasze wezwanie.
- Przyjechałem z powodu pogróżek, które regularnie wysyłacie na moją pocztę.
- Mógł się ich pan spodziewać, ignorując przez pół roku nasze powiadomienia.
- Najwidoczniej nie mam zbyt żywej wyobraźni.
- Czy możemy przejść do rzeczy? Odkąd.. Odkąd pan wrócił, nieustannie dostajemy na pana skargi. Widziano pana w komunikacji miejskiej!
- Byłem wtedy incognito. Proszę nie patrzeć na mnie w ten sposób, naprawdę potrafię się świetnie kamuflować.
- Podobno zapomina pan również powłóczyć nogami.
- Na boga, to serce mi wysiadło a nie nogi. Moje nogi są w porządku, nie wykoślawiły mi się od parogodzinnego niedotlenienia.
- Zdajemy sobie z tego sprawę, jednak decydując się na nasze usługi, musiał pan podpisać regulamin. Jeżeli nie będzie go pan przestrzegał..
- Czytałem ten wasz regulamin. Jest idiotyczny. Niby jak mam cieszyć się życiem, jeśli przez cały czas mam zachowywać się, jakbym był upośledzony? Niech pan powie, czy widział pan kiedykolwiek zombie, który idzie z wyciągniętymi przed siebie rękami, kiedy nikt na niego nie patrzy?
- To byłoby niemożliwe, bo wtedy ja bym patrzył.
- Dokładnie. To się nie zdarza.
- Ludzie czują się bezpiecznie, kiedy widzą, że wolno się poruszacie. Czują, że w razie czego mieliby nad wami przewagę. To samo z możliwościami intelektualnymi. Wiadomo, że zombie nie są zbyt bystrzy, dlatego nikomu nie przychodzi do głowy, żeby martwić się o to, że zajmiecie im jakieś posady. To był jedyny sposób, żeby uniknąć masowych protestów.
- Ach tak? Przez całą tą zabawę w stereotypy bezustannie znajdujemy się w złym świetle. Wszyscy patrzą na mnie jakbym nie miał nic lepszego do roboty niż obmyślać, jak dobrać się do ich mózgów. Dlaczego mózgi? Co to za bzdura! Jak niby gołymi rękami otworzyć czaszkę?
- Panie Robbinsie, proszę się uspokoić i podpisać oświadczenie, że otrzymał pan ode mnie pierwsze upomnienie dotyczące pańskiego zachowania i..
- Tak, tak. Byle szybko. Przypomniało mi się, że zostawiłem włączony piekarnik.
Jechałem właśnie tramwajem. Miałem coś do załatwienia na drugim końcu miasta. Udało mi się zająć miejsce siedzące, więc automatycznie zatopiłem uwagę w ekranie telefonu. Kątem oka zarejestrowałem jednak zbliżającą się w moją stronę, zakapturzoną postać. Zerknąłem więc dyskretnie w tamtym kierunku. Białe skarpety, dresowe spodnie i spojrzenie obiecujące wpierdol każdemu, kto stanie mu na drodze jednoznacznie sugerowały kłopoty. Starając się nie zwracać na siebie uwagi potencjalnego napastnika, głębiej nasunąłem na oczy rondo kapelusza i za wszelką cenę starałem się wtopić w fotel. Mój wyrok został odroczony, pan Białe Skarpety usiadł na przeciwko, bokiem do kierunku jazdy, a więc przodem do mnie. Przełknąłem ślinę. Powolutku odłożyłem telefon i schowałem moje sine dłonie do kieszeni płaszcza.
Może mnie nie zauważy.
Może mnie nie zauważy.
Może mnie nie...
- Ty! Zdejmij no na chwilę ten kapelutek!
Gulp. Ok, czas na plan B. Zacząłem udawać głuchoniemego, który przypomniał sobie, że powinien wysiąść dwa przystanki temu i niezgrabnie ruszyłem w kierunku drzwi. Byłem niemal u celu, kiedy olbrzymie łapsko opadło na moje ramię.
- Nie chcemy tu takich jak ty! Wracaj tam, skąd przyszedłeś. - słysząc te słowa poczułem jak unoszę się nad ziemią, po czym akurat w chwili, gdy drzwi się otworzyły, wyleciałem na zewnątrz. W locie wiatr zerwał moje nakrycie głowy. Otrząsnąłem się i rozejrzałem dookoła. Siedziałem na chodniku obok przystanku, a dookoła mnie stali podróżni. Docierały do mnie urywki rozmów.
Spojrz, kolejny.
To takie nienaturalne.
Jak im nie wstyd tak chodzić po ulicach w biały dzień.
Wstałem z godnością i wyłowiłem z kałuży kapelusz, żeby ponownie ukryć szwy, a wraz z nimi moją tajemnicę.
Dalszą drogę pokonałem szybkim krokiem, nie miałem czasu na to całe przedstawienie z powłóczeniem nogami. Być może trochę przesadziłem przeskakując po trzy stopnie na schodach prowadzących do urzędu, do którego zmierzałem. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że się spieszyłem. Przez ten incydent z tramwajem, dotarłem tutaj w okolicach zamknięcia.
- Pan.. Robbins?
- Zgadza się.
- Nieumarły od 23 marca bieżącego roku?
- Zgadza się.
- Cóż.. W końcu odpowiedział pan na nasze wezwanie.
- Przyjechałem z powodu pogróżek, które regularnie wysyłacie na moją pocztę.
- Mógł się ich pan spodziewać, ignorując przez pół roku nasze powiadomienia.
- Najwidoczniej nie mam zbyt żywej wyobraźni.
- Czy możemy przejść do rzeczy? Odkąd.. Odkąd pan wrócił, nieustannie dostajemy na pana skargi. Widziano pana w komunikacji miejskiej!
- Byłem wtedy incognito. Proszę nie patrzeć na mnie w ten sposób, naprawdę potrafię się świetnie kamuflować.
- Podobno zapomina pan również powłóczyć nogami.
- Na boga, to serce mi wysiadło a nie nogi. Moje nogi są w porządku, nie wykoślawiły mi się od parogodzinnego niedotlenienia.
- Zdajemy sobie z tego sprawę, jednak decydując się na nasze usługi, musiał pan podpisać regulamin. Jeżeli nie będzie go pan przestrzegał..
- Czytałem ten wasz regulamin. Jest idiotyczny. Niby jak mam cieszyć się życiem, jeśli przez cały czas mam zachowywać się, jakbym był upośledzony? Niech pan powie, czy widział pan kiedykolwiek zombie, który idzie z wyciągniętymi przed siebie rękami, kiedy nikt na niego nie patrzy?
- To byłoby niemożliwe, bo wtedy ja bym patrzył.
- Dokładnie. To się nie zdarza.
- Ludzie czują się bezpiecznie, kiedy widzą, że wolno się poruszacie. Czują, że w razie czego mieliby nad wami przewagę. To samo z możliwościami intelektualnymi. Wiadomo, że zombie nie są zbyt bystrzy, dlatego nikomu nie przychodzi do głowy, żeby martwić się o to, że zajmiecie im jakieś posady. To był jedyny sposób, żeby uniknąć masowych protestów.
- Ach tak? Przez całą tą zabawę w stereotypy bezustannie znajdujemy się w złym świetle. Wszyscy patrzą na mnie jakbym nie miał nic lepszego do roboty niż obmyślać, jak dobrać się do ich mózgów. Dlaczego mózgi? Co to za bzdura! Jak niby gołymi rękami otworzyć czaszkę?
- Panie Robbinsie, proszę się uspokoić i podpisać oświadczenie, że otrzymał pan ode mnie pierwsze upomnienie dotyczące pańskiego zachowania i..
- Tak, tak. Byle szybko. Przypomniało mi się, że zostawiłem włączony piekarnik.
W końcu dotarłem do mojego mieszkania. Gdy tylko uchyliłem drzwi do mych nozdrzy dotarł smród spalenizny. Cholera by to! Przedarłem się przez kłęby dymu i wyłączyłem gaz, po czym niechętnie otworzyłem drzwiczki, żeby ocenić, co zostało z mojej dzisiejszej kolacji. Smutny, bezkształtny kawałek węgla do niczego się już nie nadawał. A przecież tak się namęczyłem, żeby wydłubać go z czaszki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)