Po długiej przerwie: Ta-dam!
Autor: HANIA
Zebraliśmy się tu wszyscy, by połączyć tych dwoje świętym
węzłem małżeńskim..’
Te słowa rozpocząć miały nowe życie.
Ona zawsze o tym marzyła, On uległ jej namowom, chciał ją
uszczęśliwić.
Ona i On, młoda para u progu wspólnego życia.
Ona ,typowa marzycielka. Zaplanowała ten dzień co do
najmniejszego szczegółu. Równie dokładnie zaplanowała całe ich dalsze życie.
Długa biała suknia, tradycyjna, nic szczególnego. Wzruszeni
goście, płacząca mama w pierwszym rzędzie. Ksiądz wygłasza piękne kazanie, nakładają
obrączki, potem On może pocałować pannę młodą. Skromne wesele, wąskie grono
znajomych, rodziny właściwie brak, Ona ma tylko mamę, On z rodziną nie
utrzymuje kontaktu. Noc poślubna w ich dwupokojowym mieszkanku, jak to się
mówi, ciasne, ale własne, na początek wystarczy. Będą tu szczęśliwi.
On nigdy nie planował ślubu. Widział od dziecka jak to
funkcjonuje. Ojciec tłukł matkę, ale przecież są małżeństwem. Święty węzeł
małżeński. Węzeł, który splatał dwie osoby w chorej relacji, węzeł, którego nie
można rozluźnić z obawy, że to wszystko się rozsypie. Węzeł, którego nie można
przeciąć, bo przecież jest święty, nienaruszalny. Nie, On tego nie chciał. Nie
chciał powtórzyć schematu, dlatego uciekł.
Ale potem Ona stanęła na jego drodze. Pełna nadziei, niepoważna.
Z absurdalnymi dla niego pragnieniami. Pokochał ją i po kilku wspólnych latach
małżeństwo wydawało się być oczywistą konsekwencją. Dla Niej na pewno.
Nigdy nie miała szczęśliwej rodziny. Z bólem przyznawała, że
w ogóle nie miała rodziny. Była tylko Ona i mama. Wychowała ją samotnie.
Kolejna smutna historia. Piękna dziewczyna z dobrego domu młodo zachodzi w
ciążę. Rodzice nie chcą, by urodziła to dziecko, przecież zniszczy sobie życie.
Więc dziewczyna ucieka. Ucieka z nadzieją,
że wspólnie z ukochanym wychowają maleństwo, będą szczęśliwi. Tylko że
chłopak jeszcze nie chce być tatusiem, jest młody, całe życie przed nim. A
dziewczyna jest zbyt dumna, by wrócić do domu. Sama wychowa to dziecko. A jej córka już zawsze będzie miała
świadomość, że samym faktem swego istnienia zniszczyła komuś życie.
Dlatego Ona obiecała sobie, że założy rodzinę, która będzie
szczęśliwa jak żadna inna dotąd. Jej dzieci będą najbardziej kochanymi dziećmi
na świecie. Przede wszystkim będą chciane i oczekiwane.
On nie chciał mieć dzieci. Nie wiedział, czy byłby w stanie
kochać małego człowieczka, całkowicie od niego uzależnionego. Maleństwa, które
wszystko komplikuje. Czuł ,że małżeństwo i dzieci są właśnie tym chorym węzłem,
który nie pozwala dwójce ludzi powiedzieć sobie dość, który oplata ich mocno
niezdrowymi zależnościami.
On chciał Jej, a Ona chciała ślubu i dzieci. Jej pragnienia
stały się ich wspólnymi.
Rozmawiali o tym. Obiecywali sobie, że ich więzy będą
zdrowe. Przecież się kochają.
Ona i On, młode małżeństwo.
Początki zawsze są trudne, ale przecież wszystko się ułoży.
Ona i ten jej optymizm. On zarabia nienajgorzej, a Ona jakoś łączy swoje pół
etatu i studia. Poczekają trochę z tymi dziećmi. Odłożą na większe mieszkanie,
może wezmą kredyt.
On myśli, że Ona jest szczęśliwa. Dał jej wszystko, o czym
marzyła. No dobrze, może dzieciak pojawił się trochę za szybko, Ona musiała
zrezygnować z pracy, odłożyć studia. Ale
do tego zawsze można wrócić. Gdy przygotowywała mniejszy z pokoi na pokój
dziecięcy, wyglądała na szczęśliwą.
Ona nie była szczęśliwa. Przecież nie tak to miało wyglądać.
On musiał więcej pracować, wracał zmęczony i nie miał dla niej czasu. Ona
starała się być troskliwą żoną i nie dodawać mu kolejnych zmartwień. Nie powie
mu o swoich odczuciach. To minie. Urodzi dziecko, posiedzi trochę w domu, mama
na pewno jej pomoże. Potem Ona wróci do pracy, skończy studia. Wrócą do
realizacji marzeń.
Ona i On, małżeństwo z dwójką dzieci.
Ona nigdy nie wróciła do pracy. Po porodzie mama pomagała
jej jak mogła. Przyszła jednak choroba, a Ona wiedziała, że musi spłacić dług
wdzięczności u rodzicielki. Mama wprowadziła się do ich małego mieszkanka. Było
im ciężko, ale Ona wciąż wierzyła, że wciąż jeszcze mają szansę na spełnienie
marzeń.
On nie mówił nic. Wiedział, że jest Jej ciężko, małe dziecko
i chora mama, a jego nigdy nie ma przy niej. Nienawidził pracy, która odciągała
go od Niej, ale nie było innego wyjścia.
Ona znienawidziła siebie za to, że na wiadomość o drugiej
ciąży rozpłakała się, lecz nie były to łzy szczęścia. Jej marzenia, ich
marzenia stały się odległe jak nigdy dotąd. Czas mijał, a węzeł milczenia
zaplatał się wokół nich.
Praca, której On nienawidził, stała się teraz schronieniem i
ucieczką. Nie potrafił też kochać dzieci, które tak Ją zmieniły.
Ona nienawidziła siebie coraz bardziej. Jej dzieci nie były
najbardziej kochanymi dziećmi na świecie. Nie były nawet dziećmi chcianymi.
On miał już dość. Czuł, że Ona wini go za wszystko, nie
rozumiał tego, ale widział, że tak jest. Kolejna kłótnia, uderzył ją. Poszedł spać
ze świadomością, że przynajmniej zasłużył na poczucie winy, z którym żył od
dawna i żyć będzie dalej.
Ona i On, połączeni świętym węzłem małżeńskim. Na zawsze. Bo
tego węzła nie można przecież poluźnić ani przeciąć, co Bóg złączył, człowiek
niech nie rozdziela.
Autor: KRASNOLUD
Moje palce z łatwością wiążą węzeł. Podciągam krawat do szyi
i jeszcze raz krytycznie patrzę na siebie w lustrze. Poprawiam kołnierzyk
koszuli i poły marynarki. Jestem gotowy by iść na rozmowę. Pracowałem już, ale
były to doraźne prace, typu rozdawanie ulotek, czy odsmażanie frytek w
McDonaldzie. Teraz jednak oferta jest poważna, mógłbym zacząć pracować i
zarabiać w zawodzie. Stresuję się zatem coraz bardziej. Wiem, że to mi szkodzi,
więc łykam tabletki z melisy. Dziesięć głębokich wdechów i jestem gotowy do
wyjścia. Biorę ze sobą aktówkę od taty, sprawdzam dwa razy, czy nie zostawiłem
włączonego żelazka i zamykam za sobą drzwi. Wychodząc przed klatkę mijam
chłopaczka z jasnoniebieskimi oczami, który przykleja ofertę sprzedaży lub
kupna mieszkania do tablicy ogłoszeń.
- Nie martw się. To
przecież nic nie znaczy.
- „Dziękujemy,
zadzwonimy do pana”? Nie mam szans.
- Tak. Ale to jeszcze
nie tragedia. Będą jeszcze inne oferty pracy.
- Tak, w macu. Albo
do rozdawania ulotek na ulicy. Szczyt marzeń każdego magistra.
- Nie jojcz. Wszyscy
wiedzą jak jest z pracą po studiach humanistycznych. Widziały gały co brały.
Zresztą na pracy świat się nie kończy. Uczuciowo, mam wrażenie, nie narzekasz.
Jak twoja dziewczyna?
- Nie narzekam. Widzę
się z nią w czwartek. Jedyny jasny punkt w tym tygodniu. Serio, gdyby nie ona,
to już dawno łykałbym jakieś prozaki czy inne anafranile albo wisiał zamiast
komunistów na drzewach.
- Wiesz, czasem mnie
przerażasz.
- Dlaczego. Nie chcę
nic złego zrobić innym. Ej, widzisz tego chłopaka, co stoi tam na przystanku?
- Którego? Stary, to
jest węzeł komunikacyjny, tu są tłumy ludzi.
- Tam stoi, patrz
gdzie ci pokazuję.
- I co z nim? Znajomy
jakiś?
- Nie. Tylko jego
oczy... Stoi kawałek od nas, a i tak widać, że są strasznie niebieskie.
Nienaturalnie wręcz.
- Nie widzę. Jak dla
mnie jest całkiem zwyczajny. Serio, nie zwróciłbym na niego w życiu uwagi.
- Słuchaj, nic z tego
nie wyjdzie.
- Co? Z czego?
- Z tego naszego
związku
- Dlaczego? Przecież
świetnie się dogadujemy.
- Niby tak. Ale ty
już byś się chajtał. Ale ja ani myślę wieszać się na węźle małżeńskim. Chcę
nałapać życia.
- I tylko dlatego?
Mogę zaczekać.
- Możesz? Mam
wrażenie, że ostatnio o niczym innym nie mówisz.
- Przestanę.
Naprawdę.
- To nie tylko.
- Co jeszcze? Na
pewno da się coś z tym zrobić.
- Ja... mam wrażenie,
że już nic do ciebie nie czuję. Coś się skończyło, uschło. To nie twoja wina.
To coś ze mną. Coś się zmieniło i nie umiem nawet powiedzieć co. Ale nie radzę
sobie z tym.
- Nie radzisz sobie z
tym, że przestałaś mnie kochać?!
- Ja...
- I sama doszłaś do
takich wniosków?
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli tego
chłopaka z niebieskimi oczami, który stoi pod twoim oknem!
- Jakiego... Pierwszy
raz go widzę! Nie wiem, co to za jeden!
- Czyżby? Może go
spytam, co on na to?!
- A idź w cholerę.
Moje palce z łatwością wiążą węzeł. Przypominam sobie dawne
wiadomości, gdy uczyłem się ich wszystkich na pamięć. To była ciekawostka, ale
jak się okazało najpotrzebniejsza.
Trzynaście splotów. Wsadzam rękę w pętle i sprawdzam, czy
się zaciska. Działa. Zawieszam linę na haku od żyrandola, mając nadzieję, że
utrzyma mój ciężar. Ostatnie drobiazgi
położone na wierzchu, by łatwo można było je znaleźć. Podstawiam krzesło
i ostrożnie przekładam głowę przez pętlę.
Słyszę kroki i chwilę później drzwi do mojego pokoju się
otwierają. Zostawiłem mieszkanie otwarte, by nie utrudniać pracy tym, co tu
przyjdą. Nie spodziewałem się gości przed końcem.
W drzwiach stoi chłopak z niebieskimi oczami. Ich kolor jest
tak intensywny, że niemal świecą. Nic nie mówi. Patrzy tylko na mnie z pewnego
rodzaju wyczekiwaniem i dezaprobatą. Podchodzi do stołu i obraca w palcach
nieotwarte opakowanie leku. Stoję zadziwiony i nie ruszam się. Obserwuję.
- Nie myślałem, że
pójdzie tak łatwo. Widzisz. Może nie powinienem ci nic mówić. Albo powinienem
meandrować, krążyć wokół tematu. Nie chce mi się. Nie jestem cierpliwy ani
miłosierny. Nie ma znaczenia, kim jestem, nie zrozumiesz tego. Rzecz sprowadza
się do jednego - nie mam duszy – podszedł do mnie – Ale nie szkodzi. Wezmę ją
od ciebie.
I kopnął krzesło.
Autor: MŁOTEK
Tytuł: Słodkie bułki
Zygmunt nie był
sadystą. Nie był również oprawcą. Był stolarzem i świetnym kochankiem swojej
żony, Agaty. Uwielbiał wracać do domu późnym popołudniem. Zmęczony po tworzeniu
przedmiotów chroniących jego duszę od zapomnienia przytulał się do niej, kiedy
gotowała obiad w kuchni. Agata zawsze go wyganiała, bo wciskał się z łapskami
do pichcenia. Jego ukochana była przedszkolanką, która nie znosiła zewnętrznej
ingerencji w swe gastronomiczne dzieła sztuki. Czule skarcony pstryczkiem w nos
zaszywał się w łazience. Po gorącym prysznicu suszył włosy, lub nie, i
podziwiał przez moment swoje ciało w lustrze. Lubił poruszać ramionami i
patrzeć na działanie mięśni. Gdy para z lustra znikła, wracał do Agaty.
Przytulał się do niej, odgarniał włosy i powoli drażnił jej zakończenia nerwowe
pocałunkami pleców i karku. Chwilę
później całowali się już namiętnie, pieścili wzajemnie. Uprawiali miłość.
Dynamicznie, innym razem powoli. Zygmunt miał wiele pomysłów. Rzucali w siebie
mąką, korzystali z bitej śmietany. Czasem podduszał Agatę, traktował
przedmiotowo. Lubiła czuć się przez niego zdominowana. Czasem rozgotował im się
makaron, albo steki na obiad podawali wyłącznie well-done. Szczęśliwi, ale nie
zawsze najedzeni.
Kiedy Agata wróciła do mieszkania po spotkaniu z koleżankami,
na stole w salonie leżała mała paczuszka. „Wyszedłem do sklepu, zaczekaj na
mnie :)”. Z zaciekawieniem zerknęła do środka. Koronkowe, czerwone stringi, i
erotyczny biustonosz zmysłowo podkreślający biust, ale wcale go nie
zasłaniający. Przymierzyła bez zastanowienia z podnieceniem przeglądając się w
lustrze i czekając na dalszy ciąg wydarzeń. Zygmunt wcale nie poszedł do
sklepu. Czekał na nią w łazience. Spędził w niej pięćdziesiąt dwie minuty zanim
Agata weszła do środka. Od razu, gdy minęła próg rzucił się na nią, złapał za
nadgarstki i zaczął całować. Na początku krzyknęła z przerażenia, a chwilę
potem poddała mu się, pozwoliła się prowadzić w grze uniesień i erotyzmu.
Oplotła go nogami w biodrach i tak przeszli aż do sypialni. Tam rzucił ją na
łóżko i brutalnie się z nią obchodząc sprawiał jej mokrą przyjemność. Kilka
minut później założył jej przepaskę na oczy i tak oślepioną przywiązał za ręce
do rury od kaloryfera. Wystarczająco delikatnie aby nie obetrzeć cienkiej skóry
na nadgarstkach, ale na tyle mocno i skutecznie by się sama nie uwolniła.
Pieścił jej ciało. Czuła przyjemność docierającą do niej z najróżniejszych
miejsc ciała i nagle zrobiło jej się gorąco na piersi. Zaskoczona wyprężyła się
jak kot i szybko wciągnęła powietrze. Nie spodziewała się wosku. Chwilowy
przestrach, zaraz zamienił się we wzniecający rozkosz gorąc. Nie mogła
powstrzymać się od jęków przyjemności. Cały świat wirował dookoła niej w rytm
posuwistych ruchów. Robiło jej się coraz cieplej. Nie wiedziała co się dzieje.
W przeciągu sekundy cała górna część ciała, poczynając od twarzy aż po biust,
zaczęła ją parzyć i uczucie bólu rosło coraz dalej. Nie mogła nic zrobić, była
przywiązana. Zatraciła swą świadomość w ogarniającej ją ciemności.
Trzy lata wcześniej poprzedni lokatorzy mieszkania, dwóch
przyjaciół, kulturystów, w tym pokoju urządzili sobie siłownie. Jeden z nich
podnosił sztangę z ciężarami na ławeczce. Rok przed tym treningiem pewnemu
Japończykowi uciekł pociąg, przez co spóźnił się do pracy i będąc zestresowanym
nie zauważył błędu w systemie maszyny, która tworzyła plastikowe zakrętki do
sztang. Zmiana szerokości gwintu o jedną dziesiątą milimetra spowodowała, że
rok później, podczas treningu na ławeczce, zakrętka, po wielu wykonanych już
obrotach, niezauważalnie zsunęła się ze sztangi. Za dwudziestym piątym
powtórzeniem siedemdziesięciokilogramowego ciężaru jeden z talerzy przesunął
się i spadł ze sztangi. Andrzejowi na szczęście nic się nie stało. Talerz,
upadając, wgniótł lekko rurę od kaloryfera i osłabił jej konstrukcję. Po trzech
latach, w czasie zimowego uniesienia dwójki kochanków, rura pękła zalewając ich
gorącą wodą. Kobieta przywiązana do
kaloryfera mocno się poparzyła, zanim jej małżonek ją oswobodził. Przeżyła.
Oślepła na jedno oko. Jej dekolt i twarz zostały ozdobione kilkoma bliznami.
Zygmunt dalej ją zaskakuje swoimi seksualnymi pomysłami. Ewa, ich córka ma
teraz dziesięć lat. Jej marzeniem jest żeglować po morzu. Pilnie uczy się od
harcerzy klarować łódki, stawiać żagle i wiązać węzły. Nie je słodkich bułek ze
sklepiku szkolnego.
Autor: SZYSZKA
Tytuł: Demon Maxwella
Wątłe palce
otworzyły książkę. Wewnątrz znajdowały się zdjęcia – był to rodzinny album.
Babcia przewróciła parę kartek. Wodząc palcem po fotografiach, podjęła:
–
Widzisz, wnusiu, tak babcia wyglądała w twoim
wieku.
Dziewczyna
przyglądała się z łagodnym uśmiechem, trzymając na kolanach kubek z herbatą.
Babcia przewróciła parę kolejnych kartek.
–
O! Tutaj są twoje. –
Wskazała na zdjęcie przedstawiające berbecia w pieluszkach. – Kto by pomyślał,
osiemnaście lat minęło. Tu chrzciny, tu pierwsza komunia... - mówiła trochę do
dziewczyny, a trochę do siebie samej, przesuwając palec po fotografiach.
Herbata
stygła. Wersalka poskrzypywała, jakby ukradkiem. Zegar cichutko tykał,
odmierzając przesypujący się czas. Kobiety oglądały obrazki z przeszłości. Były
tam białe sukienki, dziecięce minki i efekt czerwonych oczu. Dziewczyna bawiła
się swoim warkoczem, odłożywszy kubek z herbatą na stolik.
–
Ostatnie są z balu gimnazjalnego, reszta jest
pewnie u was – powiedziała babcia i przełożyła stronę. - A to co takiego? -
Pochwyciła kartkę papieru, która wysunęła się z albumu.
Pokrywało ją staranne, foremne pismo.
–
Ach, to przepis mojej mamy na jej słynne ciasto
czekoladowe. Wszędzie tego szukałam!
Dziewczyna
nagle się ożywiła.
–
Pokaż, proszę, buniu. - Babcia podała jej
kartkę. - Jaki piękny charakter pisma.
–
Tak, to prawda. Mama, czyli twoja prababcia,
zawsze usiłowała mnie również nauczyć
kaligrafii, ale nic z tego. Nauczycielka z niej była słaba, ale jej wypieki –
to co innego. Ty też lubisz piec, prawda?
–
Bardzo - odpowiedziała dziewczyna, wciąż
lustrując intensywnie przepis.
Babcia
spojrzała na zegar.
–
O, to już dziewiętnasta? No, proszę, jak ten
czas leci. Włącz telewizor, dobrze? Zaraz będą wiadomości.
*
–
Uważaj na siebie, dobrze, buniu? Słyszałaś, co
mówili w telewizji.
–
O mnie się nie martw, dziecko, ja już i tak
stoję nad grobem.
–
Nie mów tak...
Cisza.
–
Masz na myśli tę sektę, hm? - Dziewczyna skinęła
głową. - Daj spokój, jak zwykle wyolbrzymiają sprawę. Dam głowę, że to jakiś
pojedynczy wariat. Zamkną go w psychuszce i będzie spokój. Koniec świata!
Koniec świata! - babcia przedrzeźniała mężczyznę pokazanego w telewizji. – Też
mi coś! Wiesz, ile ja przeżyłam „końców świata”? - Zaśmiała się. Dziewczyna
odpowiedziała tym samym.
–
No, dobrze, buniu. To ja już będę szła.
–
Do zobaczenia, wnusiu.
Dziewczyna
weszła do windy. Babcia stała jeszcze przez chwilę w progu, przysłuchując się
dźwiękowi zjeżdżającej platformy, a potem zamknęła drzwi.
*
Dziewczyna
wchodziła po schodach. Kiedy zbliżała się do piętra, na którym mieszkała
babcia, doszły ją odgłosy ciężkich butów dudniących o stopnie. W chwilę potem
minęła dwóch policjantów. Weszła na piętro. Zobaczyła stojącą przed uchylonymi
drzwiami babcię. Ta stała nieruchomo, wpatrzona w coś niewidocznego.
–
Buniu, co się stało?
Babcia westchnęła.
–
Chodź do środka, zaraz wszystko ci opowiem.
Kobiety
znalazły się w środku. Ciepła cisza mieszkania zastąpiła pogłos klatki
schodowej. Dziewczyna, siedząc na fotelu w salonie, przysłuchiwała się, jak
babcia krząta się w kuchni. Była zaniepokojona. W końcu babcia weszła do
pokoju, niosąc dwa kubki wypełnione gorącą herbatą. Postawiła je na stoliku i
usiadła z drugiej strony, naprzeciw swojej wnuczki. Wpatrywała się przez chwilę
w parę unoszącą się z kubka, a potem zaczęła opowiadać.
*
–
To już wszystko w tym wydaniu wiadomości... -
zdążył powiedzieć prezenter, zanim babcia wyłączyła telewizor. Mruknęła z
niesmakiem.
–
Znowu te głupoty. Tylko ta sekta i sekta.
Oglądać się nie da.
–
To wcale nie głupoty, buniu. Jeden z tych ludzi
pojawił się na naszym osiedlu. Raz nawet podbiegł do mnie i krzyczał mi w twarz
jakieś niesłychane rzeczy. Coś o kochanku, który rozwiąże węzeł. Bałam się, że
zrobi mi krzywdę...
Cisza.
–
Może to jakiś zwykły menel, a tobie się wydaje,
że to jeden z nich, bo się boisz, hm?
–
Nie, na pewno nie – miał taki sam tatuaż na
dłoni, jak pokazywali w telewizji.
Babcia
westchnęła i pokręciła głową.
–
Co się z tym światem porobiło. Do mnie się
włamali, u was grasuje jakiś wariat...
Znowu
zapadła cisza. Dziewczyna spuściła lekko głowę. Obracała w palcach czubek
warkocza.
–
Cały czas się zastanawiam – podjęła po chwili –
o co mogło chodzić z tym włamaniem. Mówisz, że wyszłaś do sklepu, a jak wróciłaś,
to zauważyłaś, że z zamkiem jest coś nie tak. To znaczy, że musieli cię
obserwować. Nie widziałaś nikogo podejrzanego na klatce, albo przed blokiem?
–
Nie przypominam sobie. Pewnie ktoś taki był, ale
nie pamiętam.
–
Na dodatek nic nie zginęło. To mnie najbardziej
dziwi.
–
Policja powiedziała, że ktoś pewnie spłoszył
złodzieja, zanim zdążył cokolwiek ukraść.
–
Ale kto by to miał być? Przecież pod
trzydziestką nikt nie mieszka, a pan z trzydzieści dwa wychodzi rano i wraca
dopiero w nocy, sama mi mówiłaś.
Babcia
wzruszyła ramionami. Dziewczyna wyjrzała przez okno. Wiosenny dzień dopiero
teraz zaczynał leniwie chylić się ku końcowi. Jakaś grupka dzieci wracała
zmęczona z pobliskiego boiska. Wtedy dziewczynę coś tknęło. Kierowana dziwnym
przeczuciem, podeszła do szuflady, gdzie zawsze znajdował się rodzinny album.
Otworzyła ją. Była pusta.
–
Ukradli album, buniu. Ukradli album...
–
A na co komu nasz album rodzinny?
–
Nie mam pojęcia. Policja to przeoczyła?
–
Najwyraźniej.
–
Co to wszystko znaczy?
–
Znaczy, że ten złodziej to był jakiś wariat.
Zrezygnowana,
dziewczyna usiadła z powrotem na fotelu.
–
A, buniu. Zapomniałam zapytać. Co kupiłaś?
–
Oj, widzisz. Ja też zapomniałam przez ten cały
galimatias. Chciałam ci zrobić niespodziankę, więc kupiłam składniki na ciasto.
Dziewczyna
uśmiechnęła się szeroko.
–
Zawsze o wszystkim myślisz, buniu.
Babcia też
się uśmiechnęła.
–
To co, idziemy do kuchni?
*
Dziewczyna
zapukała do drzwi. W lewej ręce trzymała foliówkę, w której schowała brytfankę
z ciastem. Po chwili drzwi się uchyliły. Zobaczyła twarz swojego chłopaka.
Uśmiechał się, ale widać było, że próbuje coś zamaskować.
–
Wszystko w porządku? - spytała.
Jego wzrok
strzelił w lewo.
–
Właściwie to nie. Wejdź. - Jego głos lekko
drżał.
Otworzył
drzwi szerzej. Ledwo dziewczyna przestąpiła próg, ktoś gwałtownie wciągnął ją
do środka. Chciała krzyknąć, ale usta zakryła jej obca dłoń. Dopiero teraz
zobaczyła, że za jej chłopakiem stoi mężczyzna. Było ich dwóch.
–
Zamknij drzwi – powiedział spokojnie, celując do
chłopaka z pistoletu. Ten wykonał polecenie.
–
Zabierz jej torbę i połóż na ziemi.
Chłopak
położył dłoń na dłoni dziewczyny. Spojrzał jej w oczy. Puściła. Potem
posłusznie położył torbę na podłodze. Mężczyzna cały czas do niego mierzył.
–
Obiecaj, że nie będziesz krzyczeć, to cię puści
– zwrócił się do dziewczyny.
Pokiwała
głową na tak. Trzymający ją osiłek zdjął dłoń z jej ust. Dyszała.
–
Grzeczna dziewczynka – skwitował.
–
Co to ma być? Kim wy w ogóle jesteście?
Mężczyzna z
pistoletem, nie spuszczając z oka chłopaka, pokazał jej lewą dłoń. Widniał na
niej tatuaż – osiem strzał wychodzących z jednego punktu, każda w innym
kierunku.
W kącikach oczu dziewczyny pojawiły się łzy.
–
To wy ukradliście album?
Kultyści
spojrzeli na siebie. Ten z bronią uśmiechnął się paskudnie.
–
Tak, to my. To znaczy, nie my osobiście, tylko
nasi. Pewnie chcesz wiedzieć po co? - zapytał i nie czekając, ciągnął dalej: -
Musieliśmy się upewnić, że ty to naprawdę ty.
–
Ja czyli kto? Czego ode mnie chcecie?
–
Nosicielka, nosicielka. - trzymający ją oblech
szeptał jej do ucha, chichocząc. - Świat jest spleciony jak gobelin, kochanie.
Tak, jak gobelin. Wszędzie są takie, takie, takie sploty i węzełki, rozumiesz?
Wszystko pieczołowicie wydziergane. Ale, ale, ale – znalazła się luźna nitka,
niteczka, kochanie moje, rozumiesz? To o ciebie chodzi, o twój warkocz,
nosicielka, nosicielka węzła.
Dziewczyna
drżała, a typ dalej ględził, niemalże się śliniąc.
–
Nie wierzysz? Patrz, nie wierzy. Nie wierzy! -
Śmiał się jak opętany. - A pamiętasz album, pamiętasz album, kochanie moje, no?
Takie zdjęcia tam były, i ty na nich byłaś, i wszędzie twój warkocz, ani
jednego bez warkocza, taka piękna byłaś, taka luźna niteczka od zawsze,
luźniutka.
Przywołała
fotografie do pamięci. Mężczyzna mówił prawdę.
–
To tylko przypadek!
Kultysta zaśmiał się.
–
Ty wciąż nie wierzysz, wciąż nie wierzysz,
kochanie moje? To zaraz uwierzysz, ty głupia suko, zaraz uwierzysz. – spocony tłuścioch dyszał jej do ucha przez
zęby.
–
Zamknij się, kurwa – Mężczyzna trzymający
pistolet podniósł wyraźnie głos, ale nie krzyczał. - Tego właśnie w tobie nie
lubię. Ledwo zacznie się coś dziać, a ty się, kurwa, zachowujesz, jak jakaś
jebana małpa w rui. Uspokój się.
–
Ale to zaraz, to zaraz już, warkoczyk i...i...
–
I co, i co? Powiedziałem już – zamknij ryj i nie
śliń się tak. Tylko mi przeszkadzasz.
Oblech wciąż
mamrotał coś pod nosem, nie mógł się całkowicie uspokoić. Na twarzy tego z
bronią malowało się obrzydzenie.
–
Nieważne. Dość tego. Teraz twoja wielka chwila,
młody. No, rozwiązuj – powiedział i dźgnął chłopaka w plecy lufą pistoletu. -
Tylko żadnych sztuczek. Ten debil już zdążył wyprowadzić mnie z równowagi.
–
Poczekaj – powiedziała dziewczyna, wgapiona w
torbę leżąca na podłodze. Po chwili dodała: - Chciałam zapytać. Po co to
robicie?
Twarz
mężczyzny z bronią przybrała wyraz zadumania.
–
A wiesz, to nawet miłe. Ci z telewizji nigdy nie
pytali. - Zaśmiał się. - Nie wiem, czy zrozumiesz. Ogólnie rzecz biorąc, chodzi
o to, że na świecie jest pełno cierpienia. Roi się od tego. Każdy człowiek
doświadcza go w życiu, choćby był nie wiem jakim szczęściarzem, czy tego chce,
czy nie. I żadnym wysiłkiem nie da się tego cierpienia zlikwidować, czy chociaż
wymiernie pomniejszyć. Kiedy się zsumuje szczęście i cierpienie, choćby nie
wiem co, zawsze wynik będzie przygniatająco ujemny. To jak entropia.
Zmniejszysz ją w jednym układzie – w większym i tak rośnie.
–
I dlatego trzeba zniszczyć świat? Szczęście nie
na tym polega, żeby w ogóle nie cierpieć.
–
Oszczędź mi swoich głodnych kawałków. Mówiłem,
że nie zrozumiesz. - Skrzywił się, a po chwili dodał: - Choćby twoja babcia.
Chodzisz do niej, żeby ją pocieszyć, ale przecież dobrze wiesz, że kiedy cię
nie ma, to ona czeka tylko na śmierć. To jest to szczęście?
Łzy spłynęły po policzkach dziewczyny. Krzyknęła:
–
Nic o niej nie wiesz, ty jebany bydlaku.
Słyszysz? - W tym momencie osiłek znowu nakrył jej usta.
–
Ej, ej, ej. Spokojnie. Zostaw – powiedział
kultysta do swojego kompana. Ten zabrał dłoń. Dziewczyna już nie krzyczała,
szlochała tylko jak dziecko.
–
Posłuchaj, rozwiąże ci ten warkocz i będzie po
wszystkim. Przecież świat się nie skończy. Ten gość jest pojebany. Chyba mu nie
wierzysz? - Nagle odezwał się chłopak.
–
No to już, rozwiązuj. Chyba się już nagadaliśmy,
co? - sarknął mężczyzna z pistoletem.
Chłopak
podszedł powoli do roztrzęsionej dziewczyny. Osiłek nieco się odsunął, żeby
chłopiec mógł sięgnąć po warkocz. Kiedy go dotknął, dziewczyna zaczęła się
szarpać i wrzeszczeć. Osiłek natychmiast ją skrępował.
–
Widzisz? Instynktownie się broni, bo wie, co się
stanie.
Chłopak zaciął
usta.
–
A co, jeśli was nie posłucham? Jeśli mnie
zabijecie, to gówno zrobicie.
–
Nie zgrywaj bohatera. Nie musimy cię od razu
zabijać. Są inne metody motywacji.
Chłopak zagryzł zęby. Przecież nic się nie stanie, powtarzał
sobie w głowie.
–
Kochanie, nie szarp się, błagam. Zrobię, co mi
każą i będzie po wszystkim. Niech to się wreszcie skończy. Proszę cię. -
Patrzył jej głęboko w oczy.
Znowu
dotknął jej warkocza. Tym razem nie reagowała. Łzy spływały strumieniami po jej
policzkach. Poczuła, kiedy ściągnął gumkę. Pierwszy splot włosów puścił.
–
Widzisz, nic się nie stało. Nic się nie stało! -
wykrzyczał z ulgą. Uśmiechał się histerycznie, po czole spływał mu pot. - Nic
się nie... - urwał nagle, rozdziawiając szeroko usta. Twarz miał jak na moment
przed zderzeniem z rozpędzonym pociągiem.
Dziewczynę
zaraziło jego nagłe przerażenie. Nagle poczuła, że ucisk na jej twarzy minął.
Spojrzała na dłoń trzymającego ją osiłka. Już jej nie było. Spostrzegła, że
jego ręka rozplata się na włókna, coraz mniejsze i mniejsze, aż stają się zbyt
małe, by je zobaczyć. Oswobodziła się i odskoczyła w tył. Chwyciła za warkocz,
ale włosy i tak się rozplatały, jak gdyby obdarzone niezależną wolą. Kultysta,
który ją trzymał, śmiał się, wołał i wył, niemalże w ekstazie:
–
Już za późno! Dokonało się! Dokonało się!
Dokonało się!
Patrzyła jak
ciało osiłka traci kształt, rozpruwane niby sweter na niezliczone niteczki.
Potem kultysta z bronią zaczął rozlatywać się w miliardy strun. Jedna za drugą,
pojawiały się dziury w ścianach i podłodze. Na zewnątrz zacierały się ulice,
chodniki, drzewa, chmury; ludzie kotłowali się w panice. Dziewczyna z trudem
uspokoiła rozedrgane oczy i spojrzała na chłopaka. Wciąż stał w przedpokoju,
sparaliżowany strachem. Wyciągnęła do niego rękę. On zrobił to samo, ale zanim
ich dłonie zdążyły się zetknąć, jego palce uleciały już w niebyt. Cofnął się
gwałtownie i uniósł ręce przed siebie. Patrzył jak rozsupłują się nieuchronnie,
ostatecznie. Nie mógł wydusić słowa. Zniknęły już jego nogi, tors powoli się
rozmywał. Spojrzał na nią ostatni raz, jak gdyby chciał powiedzieć
„Przepraszam”. I już go nie było.
Dziewczyna
opadła na jeszcze nietknięty skrawek podłogi. Zawiesiła pusty wzrok na jedynej
rzeczy, która oprócz niej istniała – brytfance z ciastem, które mieli dzisiaj zjeść.
Istniało jeszcze przez kilka sekund. Dziewczyna straciła czucie w lewej dłoni.
To już.
Autor: PUDEL
Przez niewielkie okna powoli wdzierał się niepokojący szum
czegoś, co nie było wiatrem.
– Adamie?
Głos zdawał się być zbyt cichy, żeby wygrać z hałasem i
sięgnąć poza ogromne pomieszczenie. Nie było w nim jednak ani krzty niepewności
– tak, jakby dotarcie do adresata było tylko kwestią czasu.
Zmęczony blask kilku świec nie był w stanie pokonać
ciemności – na ścianach komnaty tańczyły niewyraźne cienie, potęgując wrażenie
niebezpieczeństwa.
W powietrzu unosił się zimny zapach samotności.
– Adamie?
Głos odbił się od ścian niewyraźnym echem i rozpłynął w
pustce.
Nie dało się nie zauważyć niepokoju na twarzy Mistrza.
...
Coś poruszyło się w ciemności. Niedługo potem wyłoniła się z
niej ubrana na szaro postać, bezszelestnie pokonująca kolejne stopnie schodów. Z
każdym krokiem pokorne światło pozwalało zobaczyć nowe szczegóły, ale Mistrz
nawet nie podniósł wzroku – 'znał go zbyt dobrze, żeby mieć jakiekolwiek
wątpliwości. Stał przed nim Adam, ostatni jego uczeń – i jedyny żywy człowiek w
promieniu co najmniej stu kilometrów.
– Oto jestem – powiedział.
Miękki, jednostajny głos niemalże nie wzbudził echa – ciche
słowa znikęły bez śladu równie szybko, jak się pojawiły.
Mistrz nawet nie drgnął, cierpliwie czekając, aż młodzieniec
zajmie miejsce naprzeciw niego.
Chwila niespokojnego milczenia.
– Już czas. – Uważny obserwator dostrzegłby w oczach starca
cień zwątpienia. – Dowiesz się wszystkiego. Jutro... Może być już za późno.
Adam pokornie skinął głową.
Przez bardzo krótki, nieuchwytny moment zdawał się wyglądać jak
gliniana lalka.
Chwila zawahania.
– Bardzo długo liczyłem na to, że 'coś się zmieni - zaczął
Mistrz. - Że ktoś nas odnajdzie. Że jest coś, o czym nie wiem. Ale teraz widzę
jasno – w tę noc każda, nawet błaha myśl może wyznaczyć granicę między życiem a
śmiercią.
Oddech.
– I kilka słów jestem ci winien.
Nagły podmuch zgasił jedną ze świec.
Adam nawet na nią nie spojrzał. Pokornie schylony, w
skupieniu czekał na kolejne słowa.
– Umiesz się bronić. To bardzo wiele znaczy – chwila ciszy.
– Ale obawiam się, że nie wystarczy. 'Musisz wiedzieć, jak to się zaczęło...
Niepewność. Lęk.
– To moja wina – wyszeptał.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby spodziewał się
zobaczyć kogoś jeszcze.
– Musisz wiedzieć – podjął – że człowiek inteligentny to
ten, który zadaje trafne pytania. Ale prawdziwa mądrość zaczyna się dopiero
wtedy, kiedy wiesz, na które z nich nie wolno odpowiadać.
Nie-wiatr za oknem przybierał na sile. Wzrok Mistrza skupił
się na roztańczonych płomieniach.
– "Jak zrozumieć drugiego człowieka?" "Jak
zmienić swoją naturę?" "Dokąd zmierza wszechświat?" Nie bałem
się ich. A one... nie bały się mnie.
Uczeń nie powiedział ani słowa. Mistrz zmarszczył czoło.
– To było wiele lat temu, oczywiście. I, zrządzeniem Losu,
znalazłem odpowiedź.
Podniósł głowę, aby spojrzeć w jakiś nieokreślony punkt
odległy w czasie i przestrzeni.
– Węzeł gordyjski. Kiedy na niego patrzysz... widzisz to,
jak bardzo jest splątany. Nie zastanawiasz się nad tym, jak można na to
spojrzeć inaczej. A rozwiązanie zagadki jest banalne: sznur jest prosty. To
rzeczywistość wokół niego jest skręcona. Z jego perspektywy to wszechświat jest
chory i nieuporządkowany. Jesteśmy do niego bardzo podobni - szaleńcy, którzy
nie potrafią spojrzeć na rzeczywistość taką, jaka jest.
Głos mistrza szybko rozpłynął się w nicości. Adam poruszył
się niespokojnie.
– Masz rację. Na pewno nie jestem pierwszym, który to
zauważył. Ale mimo to patrzenie na własny umysł tak, jakby znajdował się poza
rzeczywistością nie jest niczym niezwykłym. I gdybym nie dostrzegł błędu w
takim rozumowaniu, nie zaszedłbym tak daleko.
Przenikliwe, niepokojące zimno. Gęsta, dławiąca ciemność
zdawała się stopniowo wdzierać do pomieszczenia.
– 'Los chciał, żebym stawiał kolejne kroki – zauważył, że
mówi coraz szybciej. - Długoletnie niedofinansowane badania, wiele trudnych
chwil, ale - co najważniejsze - poczucie celu, potężna pasja ciągnąca nas do
przodu. Ostatecznie – przełom. Coś, co nie udało się nikomu innemu – substancja
psychoaktywna, która pozwala "rozwikłać" swój umysł – stopniowo
odrzucać wszystkie niepotrzebne sploty, a potem formować go na nowo.
Usłyszał swój głos. Z przerażeniem zauważył, że czai się w
nim duma. Adam zdawał się nie zwracać na to uwagi. Szum nie-wiatru nasilił się.
Mistrz przybliżył się do ucznia i podjął, głośniej niż przed chwilą.
– Szczyt marzeń? Być może. Ale już od pierwszego udanego
eksperymentu towarzyszył mi trudny do opisania niepokój – i z każdym kolejnym
sukcesem narastał. Eliminacja kolejnych błędów poznawczych. Modyfikacja
wspomnień. Niemal bluźniercze zmiany osobowości. Spojrzenie na świat oczami
innego człowieka. Kiedy moi współpracownicy cieszyli się z przekraczania
kolejnych granic, ja szukałem drogi ucieczki.
Rozejrzał się niespokojnie, wpatrując się uważnie w cienie
tańczące po ścianach komnaty. Starał się nie okazywać po sobie lęku, chociaż
nie przychodziło mu to łatwo.
– Gdyby nie to, jak trudno wbić nóż w plecy swojemu
ukochanemu dziecku, zapewne udałoby mi się zatrzymać to szaleństwo. Niestety,
nie zdążyłem. Szukali dalej. Pragnęli znaleźć Boga - oddech. – I znaleźli. Ale
nie rozpoznali go.
Uczeń pokornie skinął głową, ale nie powiedział ani słowa.
– Azathoth. Ślepy bóg szaleńców i głupców. "Ten, który
mówi". A oni nie przestali szukać – więc słuchali.
Znów rozejrzał się po pomieszczeniu, zupełnie jakby
spodziewał się kogoś zobaczyć.
Po raz pierwszy od wielu lat czuł się zagubiony i bezradny.
– Próbowałem ich zatrzymać –
podjął drżącym głosem - bezskutecznie. Uciekłem.
Robiło się coraz zimniej. W lodowatym powietrzu wyraźnie
było widać każdy jego oddech.
– Nie chciałem widzieć, jak pijani swoim sukcesem odpływają
w otchłań szaleństwa. Nie chciałem widzieć, jak własnymi rękami budują świat, w
którym teraz żyjemy.
Spojrzał na kamienną twarz towarzysza, próbując wyczytać z niej
jakieś emocje.
– Dlatego tu jesteśmy. W tym miejscu udało mi się stworzyć
bezpieczne schronienie – i wciąż wierzę, że uda nam się je utrzymać.
Hałas nasilał się. Ciemność sięgała coraz dalej. Przez
chwilę wydawało mu się, że w oczach ucznia pojawił się wyrzut.
– Jedno jest pewne. Nie możemy iść w tym kierunku, co 'oni.
Musimy zapomnieć.
Nagły podmuch nie-wiatru gasi wszystkie świece. Ryk pustki
nie pozwala się skupić.
– Gdzieś musi być jakiś inny bastion!
Czuje, że jest już za późno, ale wciąż krzyczy. W jego
zachrypłym głosie słychać desperację.
– Musimy rozumieć mniej! Tylko tak zdołamy odeprzeć
katastrofę!
Cisza.
Niewyraźny odgłos bosych stóp kierujących się ku wyjściu z
komnaty.
...
Cichy jęk konającego Mistrza.