poniedziałek, 26 października 2015

MOTYW XVI - DONICZKA

Zaczynamy powoli, bo tylko dwa opowiadania, ale i tak: enjoy!

Autor: MŁOTEK



Do Niczka
Niczku. Do niczego ta doniczka. Przecieka, a podstawki brak. Z nią tak jak z Tobą.
                                                                                                                                                             Eleonora

Do Eleonory
Eleonoro ukochana. Wiedziałaś co bierzesz. Nie spodziewaj się po dziurawej doniczce za dolara, że stanie się solidną kamienną donicą. Mogę Ci ją przemalować, zakleić dziury, ale nadal będzie tak samo wielka i nie pomieści Twej palmy afrykańskiej.
                                                                                                                                                             Niczek

Do Niczka
Oj Niczku. Ty Nic nie rozumiesz. Albo ta doniczka zmieści palmę, albo ją wyrzucę. Nie ma innej możliwości. A jak relacje między Tobą i Twoją siostrą? Dalej uważa cię za nieudacznika, mimo że tak dużo osiągnąłeś?
                                                                                                                                                             Eleonora

Do Eleonory
Eleonoro. Nie ma nawet najmniejszej szansy na to, aby udało Ci się wepchnąć do niej tak dużą roślinę. Z siostrą nie utrzymuję kontaktu, wspominałem ci kilka razy. Doceniam, że okazujesz zainteresowanie tą sprawą. Zwrotów doniczek niestety nie przyjmujemy, ale jak wspominałem mógłbym nad nią spędzić trochę czasu. Zapewne spodoba Ci się po modernizacji.
                                                                                                                                                             Niczek

Do Niczka
No i Niczku się zepsuła doniczka. Popękała. Ale nie martw się, wczoraj kupiłam wielką donicę, specjalnie zmierzyłam czy palma będzie pasować. Wszystko się zgadza. Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Gdybym miała kłopoty z nową donicą dam znać. Herbatniki z herbatą i koncertem fortepianowym w cenie spotkania.
                                                                                                                                                            Eleonora

Do Eleonory
Eleonoro. Wiesz jak lubię słuchać sonaty b-moll Chopina w Twoim wykonaniu. Niestety nie będę w stanie pomóc z donicą. Nie znam się na obróbce kamienia. Trzecią część sonaty będziesz musiała zagrać sama. Może kiedyś Cię odwiedzę. Słyszałem, że w Austrii rośnie zapotrzebowanie na doniczki, akurat takie, jakimi dysponuję. Niesamowity zbieg okoliczności. Nie pisz do mnie. Będę teraz często w podróży i dużo pracy przede mną.
Niczek
Do Niczka.
Witaj Niczku. Palma pięknie rośnie. Nigdy nie widziałam u niej tak lśniących liści. Musisz przyjechać i zobaczyć na własne oczy.
                                                                                                                                                             Eleonora

Do Niczka.
Niczku, brakuje mi Twoich pomysłowych napraw. Donica świetnie się trzyma, ale mógłby ją ktoś odmalować. Co o tym sądzisz? Pisała do mnie Twoja siostra. Martwi się o Ciebie.
                                                                                                                                                             Eleonora

Do Niczka
Mój drogi. Korzenie palmy przebiły donicę w jednym miejscu. Trzeba coś z tym zrobić. Marsz żałobny, tak przez nas uwielbiany ostatnio brzmi coraz smutniej. Żyjesz? Daj jakiś znak.
                                                                                                                                                            Eleonora

Do Eleonory
Droga Pani.
Nie zajmuję się kamiennymi donicami. Nie znam się na tym. Interes kwitnie. Prosiłem abyś nie pisała. Moja siostra nie mogła do Ciebie napisać., gdyż zmarła siedem miesięcy temu. Nie byłem na jej pogrzebie. W sumie była dla mnie obcą kobietą. Kończy mi się miejsce na Twoje listy w teczce. Nie pisz.
                                                                                                                                                             Nicze

Do Niczka
Tęsknię. Wróć do mnie. Palma zniszczyła donicę. Może gdy przyjedziesz odwiedziłbyś mnie z nowym prototypem swych doniczek?
                                                                                                                                                             Wiecznie Twoja
Eleonora 



Autor: KRASNOLUD


Fi weszła do pokoju nie zapalając światła. Latarnia za oknem była wystarczająco jasna, by nie wpadła na łóżko. Zrzuciła plecak i zwaliła się na krzesło. Zapaliła lampkę i krąg światła pokazał podręczniki na biurku i kawałek parapetu z doniczką i kubkiem na długopisy. Powinna wziąć się za naukę, ale była zmęczona, tak cholernie zmęczona. Sięgnęła do doniczki wypełnionej w połowie szklanymi kulkami. Zawsze się nimi bawiła, gdy tylko nie czuła się dobrze. Czasem nawet to pomagało.
Telefon w spodniach zadzwonił. Nie chciało jej się odbierać, ale jeśli to był Przemek, to bardzo uparcie będzie dzwonił do późna.
Przemek.
 - Tak?
 - Chcesz iść ze mną karmić łabędzie?
 - Przemek, jest dwudziesta druga i połowa listopada.
 - Sądzisz, że jesienią łabędzie nie jedzą?
 - Sądzę, że nie są w stanie jednocześnie spać i jeść.
 - Chcesz się przekonać?
 - Zmęczona jestem.
 - No weź. Ze mną się nie spotkasz?
Przed chwilą chciała tylko położyć się spać. Ale Przemek i tak zawsze był ją w stanie wyciągnąć na takie wycieczki. Taka magia. Instant motywacja, wystarczy dodać wody.
 - Za piętnaście minut, będę nad stawem.
***
 - Opowiadaj co u ciebie. Dawnośmy się nie widzieli. – powiedział Przemek, gdy już się przywitali. Zaczął iść brzegiem stawu, wypatrując łabędzi. Fi po prostu szła
 - A tam dawno. Miesiąc?
 - Trzy co najmniej. Gdy się ostatni raz widzieliśmy zastanawiałaś się, jak będzie na studiach. Jak, właściwie?
Fi wzruszyła ramionami.
 - Nijak. Przyznam szczerze, że poza większą ilością godzin to nie odczuwam wielu zmian. Patrz, tam są.
Rzeczywiście, pod wierzbą płaczącą spało stado łabędzi. Niektóre jeszcze pływały, ale były to pojedyncze osobniki. Weszli na mostek w pobliżu, mijając śpiącego pana w kaszkiecie, który trzymał jabłko w ręku. Przemek wyciągnął paczkę ziaren słonecznika i zaczął sypać łabędziom.
 - Myślisz, że one to jedzą?
 - Podobno chleb jest niezdrowy dla nich.
 - Zadziwia mnie twoja wiedza.
 - Bo ja w ogóle jestem zadziwiającym człowiekiem. Mów co u ciebie? Studia nic ciekawego, co z Wojtkiem?
 - Z Wojtkiem wszystko dobrze. Myślałam, że jak wyjedzie do Krakowa na studia, ten związek się rozpadnie. Ale nie, jest naprawdę dobrze.
Stali chwilę w ciszy, Przemek rzucał słonecznika i patrzył jak łabędzie jedzą. Na drugiej ławce usiadł mężczyzna w płaszczu. Był garbaty albo niósł plecak pod prochowcem.
 - Tak naprawdę to kończy się listopad i to zawsze jest dla mnie ciężki okres. Najpierw Wszystkich Świętych, dwunastego urodziny i siedemnastego rocznica śmierci Piotrka. Jeszcze się mnie to rusza. Nie mogę sobie z tym poradzić, do niczego zebrać.
 - Był ważny. Jasne, że jego śmierć będzie cię ruszać. Byłoby gorzej, gdybyś nic nie czuła.
 - Ale nawet po dwóch latach?
 - Fi, to był twój brat. Jeszcze długo, dłuugo będzie cię to dotykać. Trzeba to przetrwać i tyle.
Znów stali w milczeniu. Nieforemny pan w płaszczu przypatrywał się panu w kaszkiecie. Łabędzie wyłapywały ziarno. Wszechświat działał dalej, ignorując ludzi na mostku.
 - Patrzę na tę doniczkę z sukcesami i... Wiesz, to był prezent od niego. Wrzuć kulkę za każdy sukces jaki ci się trafił. A gdy będzie ci kiepsko, pomyśl ile już rzeczy ci się udało… Czasem działa, ale w listopadzie myślę tylko ile rzeczy się spieprzyło mimo tych kulek.
***
 - Cieszę się, że udało nam się spotkać.
 - Brzmiało jakbyś tego potrzebowała.
W drodze na mostek minęli stragan z jabłkami. Sprzedawca miał wyjątkowo rude włosy, przykuwały wzrok nawet z daleka. Ominęli go, zajmując swoje stałe miejsce.
 - Wojtek mnie zostawił.
Przemek w ciszy rzucał ziarno łabędziom.
 - To źle. Dlaczego?
 - Chyba znalazł sobie kogoś.
 - Zawsze wiedziałem, że nie należy jeździć do Krakowa.
 - Taak… Kraków to złe miejsce.
Fi zabrała torebeczkę i zaczęła karmić łabędzie. Choć wszystkie garnęły się do ziarna rzucanego przez Przemka, od niej odpływały.
 - Wracając do Wojtka…
 - Nie jestem pewna czy chcę do niego wracać…
 - Wiem, zachował się niefajnie.
 - Zachował się chujowo.
 - Tak, to też. W każdym razie… cóż, czas leczy rany i inne tandetne hasełka. W końcu przestaniesz się przejmować.
 - Tak. Ale kiedy.
Przemek nieporadnie wzruszył ramionami.
- Chodź, kupię ci jabłko. Tyle mogę.
Odwrócili się do barierki i łabędzi, które w międzyczasie wyjadły całe ziarno i radośnie ignorowały ludzi.
Gdy dotarli do straganu dostrzegli kaszkiet leżący przy skrzynce z jabłkami i Fi przypomniała sobie śpiącego na ławce mężczyznę. Zabawne. Przemek wyciągnął portfel, ale zanim się odezwał, przed straganem pojawił się człowiek w źle dopasowanym prochowcu. Miał jakiś nieforemny kształt na plecach, ni to garb, ni plecak. Bezczelnie wcisnął się przed nich i zaczął kłócić z rudym. Intensywnie gestykulował, aż spod płaszcza wypadło mu kilka białych piórek. Wyglądało na to, że scena się przedłuży, więc Przemek i Fi odeszli.
***
Fi stała na mostku i gapiła się na staw. Był pusty. Nie było żadnego łabędzia, tylko kłęby puchu i pierza. Jednak niektóre pióra, choć białe, były zbyt długie jak na łabędzie. Fi zastanawiała się, co mogło się stać tym ptakom, dlaczego ich tu nie ma i podejrzewała najgorsze.
 - Cześć – usłyszała za sobą głos Przemka. Nie brzmiał jednak tak radośnie jak zwykle.
 - Hej. Jak myślisz, co się stało?
 - Zdechły.
 - Co? Jak to?
 - Ano. Widziałem truchła, kawałek dalej. Sporo krwi. Może jakiś pies się na nie rzucił?
 - Straszne
– Dzień dobry! Może chce pani jabłko z logo naszej firmy? – Rudy w kaszkiecie, stał za Fi, trzymając na wyciągniętej dłoni jabłko z jakąś jasną plamą. Być może było to właśnie logo.
 - Mama uczyła mnie, by nie brać niczego od obcych.
 - Pierdolona edukacja.
Przemek rozejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł nieforemnego. Dziwne. Zawsze byli dwaj.
 - Ja chętnie wezmę – powiedział.
 - To jabłko nie jest dla pana.
Mężczyzna poszedł sobie, nie mówiąc nic więcej.
 - Czy ty ogarniasz, co się stało?
 - Czy ja ogarniam cokolwiek w swoim życiu? – odparła zamyślona Fi. – Ale pewnych jego fragmentów nie ogarniam bardziej. I to jeden z nich.
Stali w ciszy, a Przemek odruchowo rzucał ziarna słonecznika do wody, choć nie miał kto ich łapać.
 - Tak naprawdę to chciałem powiedzieć, że wyjeżdżam.
 - Co? Jak to?
 - Tak. Do USA. Rodzinne sprawy. Na pewno na rok. Może dłużej, cholera wie.
 - Nie! Nie możesz ty też mnie zostawić. Kurwa, tak się nie robi!
 - Wiem. Jest mi głupio, nawet nie wiesz jak bardzo. Ale nic nie mogę zrobić. Masz. – Wręczył jej jakąś kartkę. – To mój adres.
Fi odruchowo przeczytała.
 - Myślałam, że nazywasz się Przemysław?!
 - Nie. Remigiusz Przemyk. Komuś się zsyntezowało, a ja nie dementuję. Przemek ma w sobie jakieś uspokajające szumienie.
 - Ty pewnie mojego też nie pamiętasz.
 - Imienia?
 - Uhm. Ewa.
 - Rzeczywiście. Jeśli Ewa, dlaczego Fi?
 - Bo tak.
 - To zawsze wiele wyjaśnia.
Milczeli, bo co jeszcze można było powiedzieć.
***
Fi patrzyła w okno, z brodą opartą o rękę i myślała o facetach obecnych w jej życiu. Brakowało jej tylko papierosa w dłoni, zamiast tego bezmyślnie bawiła się kulkami w doniczce. Brat Piotrek, który zmarł dwa lata temu, Wojtek, który ją zostawił i Przemek, który wyjechał. Wszystkie możliwe formy opuszczenia. Pomyślała, że ludzie właściwie tylko tracą, nigdy nie zyskują. Moment zyskiwania ginie w pamięci, jakbyśmy przychodzili na gotowe, jakby czynność zyskiwania była poza nami. Dotyczy nas tylko strata. To wkurwiające. Nie powinno tak być.
***
 - Dokąd to? – spytała mama.
 - Idę do parku karmić martwe łabędzie.
***
 - Dzień dobry! Jedno jabłko poproszę.
 - Już daję.
 

poniedziałek, 19 października 2015

MOTYW XVI - ZAPOWIEDŹ

Mimo długiej przerwy udało się zamieścić poprzedni motyw, a dziś mamy już dla Was całkiem nowiuśki.

 - jak zwykle swoboda objętościowa i tematyczna
 - opowiadania nadsyłamy, jak zwykle, na opowiadaniezmotywem@gmail.com
 - deadline to 25.10.15, 23:59 (niedziela)
 - Motyw: DONICZKA

Zachęcamy do pisania, jeśli  nie opowiadań, to chociaż komentarzy.

poniedziałek, 12 października 2015

MOTYW XV - WĘZEŁ

Po długiej przerwie: Ta-dam!

Autor: HANIA


Zebraliśmy się tu wszyscy, by połączyć tych dwoje świętym węzłem małżeńskim..’
Te słowa rozpocząć miały nowe życie.
Ona zawsze o tym marzyła, On uległ jej namowom, chciał ją uszczęśliwić.
Ona i On, młoda para u progu wspólnego życia.
Ona ,typowa marzycielka. Zaplanowała ten dzień co do najmniejszego szczegółu. Równie dokładnie zaplanowała całe ich dalsze życie.
Długa biała suknia, tradycyjna, nic szczególnego. Wzruszeni goście, płacząca mama w pierwszym rzędzie. Ksiądz wygłasza piękne kazanie, nakładają obrączki, potem On może pocałować pannę młodą. Skromne wesele, wąskie grono znajomych, rodziny właściwie brak, Ona ma tylko mamę, On z rodziną nie utrzymuje kontaktu. Noc poślubna w ich dwupokojowym mieszkanku, jak to się mówi, ciasne, ale własne, na początek wystarczy. Będą tu szczęśliwi.
On nigdy nie planował ślubu. Widział od dziecka jak to funkcjonuje. Ojciec tłukł matkę, ale przecież są małżeństwem. Święty węzeł małżeński. Węzeł, który splatał dwie osoby w chorej relacji, węzeł, którego nie można rozluźnić z obawy, że to wszystko się rozsypie. Węzeł, którego nie można przeciąć, bo przecież jest święty, nienaruszalny. Nie, On tego nie chciał. Nie chciał powtórzyć schematu, dlatego uciekł.
Ale potem Ona stanęła na jego drodze. Pełna nadziei, niepoważna. Z absurdalnymi dla niego pragnieniami. Pokochał ją i po kilku wspólnych latach małżeństwo wydawało się być oczywistą konsekwencją. Dla Niej na pewno.
Nigdy nie miała szczęśliwej rodziny. Z bólem przyznawała, że w ogóle nie miała rodziny. Była tylko Ona i mama. Wychowała ją samotnie. Kolejna smutna historia. Piękna dziewczyna z dobrego domu młodo zachodzi w ciążę. Rodzice nie chcą, by urodziła to dziecko, przecież zniszczy sobie życie. Więc dziewczyna ucieka. Ucieka z nadzieją,  że wspólnie z ukochanym wychowają maleństwo, będą szczęśliwi. Tylko że chłopak jeszcze nie chce być tatusiem, jest młody, całe życie przed nim. A dziewczyna jest zbyt dumna, by wrócić do domu. Sama wychowa to dziecko.  A jej córka już zawsze będzie miała świadomość, że samym faktem swego istnienia zniszczyła komuś życie.
Dlatego Ona obiecała sobie, że założy rodzinę, która będzie szczęśliwa jak żadna inna dotąd. Jej dzieci będą najbardziej kochanymi dziećmi na świecie. Przede wszystkim będą chciane i oczekiwane.
On nie chciał mieć dzieci. Nie wiedział, czy byłby w stanie kochać małego człowieczka, całkowicie od niego uzależnionego. Maleństwa, które wszystko komplikuje. Czuł ,że małżeństwo i dzieci są właśnie tym chorym węzłem, który nie pozwala dwójce ludzi powiedzieć sobie dość, który oplata ich mocno niezdrowymi zależnościami.
On chciał Jej, a Ona chciała ślubu i dzieci. Jej pragnienia stały się ich wspólnymi.
Rozmawiali o tym. Obiecywali sobie, że ich więzy będą zdrowe. Przecież się kochają.
Ona i On, młode małżeństwo.
Początki zawsze są trudne, ale przecież wszystko się ułoży. Ona i ten jej optymizm. On zarabia nienajgorzej, a Ona jakoś łączy swoje pół etatu i studia. Poczekają trochę z tymi dziećmi. Odłożą na większe mieszkanie, może wezmą kredyt.
On myśli, że Ona jest szczęśliwa. Dał jej wszystko, o czym marzyła. No dobrze, może dzieciak pojawił się trochę za szybko, Ona musiała zrezygnować  z pracy, odłożyć studia. Ale do tego zawsze można wrócić. Gdy przygotowywała mniejszy z pokoi na pokój dziecięcy, wyglądała na szczęśliwą.
Ona nie była szczęśliwa. Przecież nie tak to miało wyglądać. On musiał więcej pracować, wracał zmęczony i nie miał dla niej czasu. Ona starała się być troskliwą żoną i nie dodawać mu kolejnych zmartwień. Nie powie mu o swoich odczuciach. To minie. Urodzi dziecko, posiedzi trochę w domu, mama na pewno jej pomoże. Potem Ona wróci do pracy, skończy studia. Wrócą do realizacji marzeń.
Ona i On, małżeństwo z dwójką dzieci.
Ona nigdy nie wróciła do pracy. Po porodzie mama pomagała jej jak mogła. Przyszła jednak choroba, a Ona wiedziała, że musi spłacić dług wdzięczności u rodzicielki. Mama wprowadziła się do ich małego mieszkanka. Było im ciężko, ale Ona wciąż wierzyła, że wciąż jeszcze mają szansę na spełnienie marzeń.
On nie mówił nic. Wiedział, że jest Jej ciężko, małe dziecko i chora mama, a jego nigdy nie ma przy niej. Nienawidził pracy, która odciągała go od Niej, ale nie było innego wyjścia.
Ona znienawidziła siebie za to, że na wiadomość o drugiej ciąży rozpłakała się, lecz nie były to łzy szczęścia. Jej marzenia, ich marzenia stały się odległe jak nigdy dotąd. Czas mijał, a węzeł milczenia zaplatał się wokół nich.
Praca, której On nienawidził, stała się teraz schronieniem i ucieczką. Nie potrafił też kochać dzieci, które tak Ją zmieniły.
Ona nienawidziła siebie coraz bardziej. Jej dzieci nie były najbardziej kochanymi dziećmi na świecie. Nie były nawet dziećmi chcianymi.
On miał już dość. Czuł, że Ona wini go za wszystko, nie rozumiał tego, ale widział, że tak jest. Kolejna kłótnia, uderzył ją. Poszedł spać ze świadomością, że przynajmniej zasłużył na poczucie winy, z którym żył od dawna i żyć będzie dalej.
Ona i On, połączeni świętym węzłem małżeńskim. Na zawsze. Bo tego węzła nie można przecież poluźnić ani przeciąć, co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela.



Autor: KRASNOLUD

Moje palce z łatwością wiążą węzeł. Podciągam krawat do szyi i jeszcze raz krytycznie patrzę na siebie w lustrze. Poprawiam kołnierzyk koszuli i poły marynarki. Jestem gotowy by iść na rozmowę. Pracowałem już, ale były to doraźne prace, typu rozdawanie ulotek, czy odsmażanie frytek w McDonaldzie. Teraz jednak oferta jest poważna, mógłbym zacząć pracować i zarabiać w zawodzie. Stresuję się zatem coraz bardziej. Wiem, że to mi szkodzi, więc łykam tabletki z melisy. Dziesięć głębokich wdechów i jestem gotowy do wyjścia. Biorę ze sobą aktówkę od taty, sprawdzam dwa razy, czy nie zostawiłem włączonego żelazka i zamykam za sobą drzwi. Wychodząc przed klatkę mijam chłopaczka z jasnoniebieskimi oczami, który przykleja ofertę sprzedaży lub kupna mieszkania do tablicy ogłoszeń.

 - Nie martw się. To przecież nic nie znaczy.
 - „Dziękujemy, zadzwonimy do pana”? Nie mam szans.
 - Tak. Ale to jeszcze nie tragedia. Będą jeszcze inne oferty pracy.
 - Tak, w macu. Albo do rozdawania ulotek na ulicy. Szczyt marzeń każdego magistra.
 - Nie jojcz. Wszyscy wiedzą jak jest z pracą po studiach humanistycznych. Widziały gały co brały. Zresztą na pracy świat się nie kończy. Uczuciowo, mam wrażenie, nie narzekasz. Jak twoja dziewczyna?
 - Nie narzekam. Widzę się z nią w czwartek. Jedyny jasny punkt w tym tygodniu. Serio, gdyby nie ona, to już dawno łykałbym jakieś prozaki czy inne anafranile albo wisiał zamiast komunistów na drzewach.
 - Wiesz, czasem mnie przerażasz.
 - Dlaczego. Nie chcę nic złego zrobić innym. Ej, widzisz tego chłopaka, co stoi tam na przystanku?
 - Którego? Stary, to jest węzeł komunikacyjny, tu są tłumy ludzi.
 - Tam stoi, patrz gdzie ci pokazuję.
 - I co z nim? Znajomy jakiś?
 - Nie. Tylko jego oczy... Stoi kawałek od nas, a i tak widać, że są strasznie niebieskie. Nienaturalnie wręcz.
 - Nie widzę. Jak dla mnie jest całkiem zwyczajny. Serio, nie zwróciłbym na niego w życiu uwagi.

 - Słuchaj, nic z tego nie wyjdzie.
 - Co? Z czego?
 - Z tego naszego związku
 - Dlaczego? Przecież świetnie się dogadujemy.
 - Niby tak. Ale ty już byś się chajtał. Ale ja ani myślę wieszać się na węźle małżeńskim. Chcę nałapać życia.
 - I tylko dlatego? Mogę zaczekać.
 - Możesz? Mam wrażenie, że ostatnio o niczym innym nie mówisz.
 - Przestanę. Naprawdę.
 - To nie tylko.
 - Co jeszcze? Na pewno da się coś z tym zrobić.
 - Ja... mam wrażenie, że już nic do ciebie nie czuję. Coś się skończyło, uschło. To nie twoja wina. To coś ze mną. Coś się zmieniło i nie umiem nawet powiedzieć co. Ale nie radzę sobie z tym.
 - Nie radzisz sobie z tym, że przestałaś mnie kochać?!
 - Ja...
 - I sama doszłaś do takich wniosków?
 - Co masz na myśli?
 - Mam na myśli tego chłopaka z niebieskimi oczami, który stoi pod twoim oknem!
 - Jakiego... Pierwszy raz go widzę! Nie wiem, co to za jeden!
 - Czyżby? Może go spytam, co on na to?!
 - A idź w cholerę.

Moje palce z łatwością wiążą węzeł. Przypominam sobie dawne wiadomości, gdy uczyłem się ich wszystkich na pamięć. To była ciekawostka, ale jak się okazało najpotrzebniejsza.
Trzynaście splotów. Wsadzam rękę w pętle i sprawdzam, czy się zaciska. Działa. Zawieszam linę na haku od żyrandola, mając nadzieję, że utrzyma mój ciężar. Ostatnie drobiazgi  położone na wierzchu, by łatwo można było je znaleźć. Podstawiam krzesło i ostrożnie przekładam głowę przez pętlę.
Słyszę kroki i chwilę później drzwi do mojego pokoju się otwierają. Zostawiłem mieszkanie otwarte, by nie utrudniać pracy tym, co tu przyjdą. Nie spodziewałem się gości przed końcem.
W drzwiach stoi chłopak z niebieskimi oczami. Ich kolor jest tak intensywny, że niemal świecą. Nic nie mówi. Patrzy tylko na mnie z pewnego rodzaju wyczekiwaniem i dezaprobatą. Podchodzi do stołu i obraca w palcach nieotwarte opakowanie leku. Stoję zadziwiony i nie ruszam się. Obserwuję.
 - Nie myślałem, że pójdzie tak łatwo. Widzisz. Może nie powinienem ci nic mówić. Albo powinienem meandrować, krążyć wokół tematu. Nie chce mi się. Nie jestem cierpliwy ani miłosierny. Nie ma znaczenia, kim jestem, nie zrozumiesz tego. Rzecz sprowadza się do jednego - nie mam duszy – podszedł do mnie – Ale nie szkodzi. Wezmę ją od ciebie.
I kopnął krzesło.



Autor: MŁOTEK
Tytuł: Słodkie bułki

Zygmunt nie  był sadystą. Nie był również oprawcą. Był stolarzem i świetnym kochankiem swojej żony, Agaty. Uwielbiał wracać do domu późnym popołudniem. Zmęczony po tworzeniu przedmiotów chroniących jego duszę od zapomnienia przytulał się do niej, kiedy gotowała obiad w kuchni. Agata zawsze go wyganiała, bo wciskał się z łapskami do pichcenia. Jego ukochana była przedszkolanką, która nie znosiła zewnętrznej ingerencji w swe gastronomiczne dzieła sztuki. Czule skarcony pstryczkiem w nos zaszywał się w łazience. Po gorącym prysznicu suszył włosy, lub nie, i podziwiał przez moment swoje ciało w lustrze. Lubił poruszać ramionami i patrzeć na działanie mięśni. Gdy para z lustra znikła, wracał do Agaty. Przytulał się do niej, odgarniał włosy i powoli drażnił jej zakończenia nerwowe pocałunkami  pleców i karku. Chwilę później całowali się już namiętnie, pieścili wzajemnie. Uprawiali miłość. Dynamicznie, innym razem powoli. Zygmunt miał wiele pomysłów. Rzucali w siebie mąką, korzystali z bitej śmietany. Czasem podduszał Agatę, traktował przedmiotowo. Lubiła czuć się przez niego zdominowana. Czasem rozgotował im się makaron, albo steki na obiad podawali wyłącznie well-done. Szczęśliwi, ale nie zawsze najedzeni.
Kiedy Agata wróciła do mieszkania po spotkaniu z koleżankami, na stole w salonie leżała mała paczuszka. „Wyszedłem do sklepu, zaczekaj na mnie :)”. Z zaciekawieniem zerknęła do środka. Koronkowe, czerwone stringi, i erotyczny biustonosz zmysłowo podkreślający biust, ale wcale go nie zasłaniający. Przymierzyła bez zastanowienia z podnieceniem przeglądając się w lustrze i czekając na dalszy ciąg wydarzeń. Zygmunt wcale nie poszedł do sklepu. Czekał na nią w łazience. Spędził w niej pięćdziesiąt dwie minuty zanim Agata weszła do środka. Od razu, gdy minęła próg rzucił się na nią, złapał za nadgarstki i zaczął całować. Na początku krzyknęła z przerażenia, a chwilę potem poddała mu się, pozwoliła się prowadzić w grze uniesień i erotyzmu. Oplotła go nogami w biodrach i tak przeszli aż do sypialni. Tam rzucił ją na łóżko i brutalnie się z nią obchodząc sprawiał jej mokrą przyjemność. Kilka minut później założył jej przepaskę na oczy i tak oślepioną przywiązał za ręce do rury od kaloryfera. Wystarczająco delikatnie aby nie obetrzeć cienkiej skóry na nadgarstkach, ale na tyle mocno i skutecznie by się sama nie uwolniła. Pieścił jej ciało. Czuła przyjemność docierającą do niej z najróżniejszych miejsc ciała i nagle zrobiło jej się gorąco na piersi. Zaskoczona wyprężyła się jak kot i szybko wciągnęła powietrze. Nie spodziewała się wosku. Chwilowy przestrach, zaraz zamienił się we wzniecający rozkosz gorąc. Nie mogła powstrzymać się od jęków przyjemności. Cały świat wirował dookoła niej w rytm posuwistych ruchów. Robiło jej się coraz cieplej. Nie wiedziała co się dzieje. W przeciągu sekundy cała górna część ciała, poczynając od twarzy aż po biust, zaczęła ją parzyć i uczucie bólu rosło coraz dalej. Nie mogła nic zrobić, była przywiązana. Zatraciła swą świadomość w ogarniającej ją ciemności.
Trzy lata wcześniej poprzedni lokatorzy mieszkania, dwóch przyjaciół, kulturystów, w tym pokoju urządzili sobie siłownie. Jeden z nich podnosił sztangę z ciężarami na ławeczce. Rok przed tym treningiem pewnemu Japończykowi uciekł pociąg, przez co spóźnił się do pracy i będąc zestresowanym nie zauważył błędu w systemie maszyny, która tworzyła plastikowe zakrętki do sztang. Zmiana szerokości gwintu o jedną dziesiątą milimetra spowodowała, że rok później, podczas treningu na ławeczce, zakrętka, po wielu wykonanych już obrotach, niezauważalnie zsunęła się ze sztangi. Za dwudziestym piątym powtórzeniem siedemdziesięciokilogramowego ciężaru jeden z talerzy przesunął się i spadł ze sztangi. Andrzejowi na szczęście nic się nie stało. Talerz, upadając, wgniótł lekko rurę od kaloryfera i osłabił jej konstrukcję. Po trzech latach, w czasie zimowego uniesienia dwójki kochanków, rura pękła zalewając ich gorącą wodą. Kobieta  przywiązana do kaloryfera mocno się poparzyła, zanim jej małżonek ją oswobodził. Przeżyła. Oślepła na jedno oko. Jej dekolt i twarz zostały ozdobione kilkoma bliznami. Zygmunt dalej ją zaskakuje swoimi seksualnymi pomysłami. Ewa, ich córka ma teraz dziesięć lat. Jej marzeniem jest żeglować po morzu. Pilnie uczy się od harcerzy klarować łódki, stawiać żagle i wiązać węzły. Nie je słodkich bułek ze sklepiku szkolnego. 



Autor: SZYSZKA
Tytuł: Demon Maxwella
 
            Wątłe palce otworzyły książkę. Wewnątrz znajdowały się zdjęcia – był to rodzinny album. Babcia przewróciła parę kartek. Wodząc palcem po fotografiach, podjęła:
                    Widzisz, wnusiu, tak babcia wyglądała w twoim wieku.
            Dziewczyna przyglądała się z łagodnym uśmiechem, trzymając na kolanach kubek z herbatą. Babcia przewróciła parę kolejnych kartek.
                    O! Tutaj są twoje.    Wskazała na zdjęcie przedstawiające berbecia w pieluszkach. – Kto by pomyślał, osiemnaście lat minęło. Tu chrzciny, tu pierwsza komunia... - mówiła trochę do dziewczyny, a trochę do siebie samej, przesuwając palec po fotografiach.
            Herbata stygła. Wersalka poskrzypywała, jakby ukradkiem. Zegar cichutko tykał, odmierzając przesypujący się czas. Kobiety oglądały obrazki z przeszłości. Były tam białe sukienki, dziecięce minki i efekt czerwonych oczu. Dziewczyna bawiła się swoim warkoczem, odłożywszy kubek z herbatą na stolik.
                    Ostatnie są z balu gimnazjalnego, reszta jest pewnie u was – powiedziała babcia i przełożyła stronę. - A to co takiego? - Pochwyciła kartkę papieru, która wysunęła się z albumu.
Pokrywało ją staranne, foremne pismo.
                    Ach, to przepis mojej mamy na jej słynne ciasto czekoladowe. Wszędzie tego szukałam!
            Dziewczyna nagle się ożywiła.
                    Pokaż, proszę, buniu. - Babcia podała jej kartkę. - Jaki piękny charakter pisma.
                    Tak, to prawda. Mama, czyli twoja prababcia, zawsze  usiłowała mnie również nauczyć kaligrafii, ale nic z tego. Nauczycielka z niej była słaba, ale jej wypieki – to co innego. Ty też lubisz piec, prawda?
                    Bardzo - odpowiedziała dziewczyna, wciąż lustrując intensywnie przepis.
            Babcia spojrzała na zegar.
                    O, to już dziewiętnasta? No, proszę, jak ten czas leci. Włącz telewizor, dobrze? Zaraz będą wiadomości.
                                                                                  *
                    Uważaj na siebie, dobrze, buniu? Słyszałaś, co mówili w telewizji.
                    O mnie się nie martw, dziecko, ja już i tak stoję nad grobem.
                    Nie mów tak...
            Cisza.
                    Masz na myśli tę sektę, hm? - Dziewczyna skinęła głową. - Daj spokój, jak zwykle wyolbrzymiają sprawę. Dam głowę, że to jakiś pojedynczy wariat. Zamkną go w psychuszce i będzie spokój. Koniec świata! Koniec świata! - babcia przedrzeźniała mężczyznę pokazanego w telewizji. – Też mi coś! Wiesz, ile ja przeżyłam „końców świata”? - Zaśmiała się. Dziewczyna odpowiedziała tym samym.
                    No, dobrze, buniu. To ja już będę szła.
                    Do zobaczenia, wnusiu.
            Dziewczyna weszła do windy. Babcia stała jeszcze przez chwilę w progu, przysłuchując się dźwiękowi zjeżdżającej platformy, a potem zamknęła drzwi.

                                                                                   *
            Dziewczyna wchodziła po schodach. Kiedy zbliżała się do piętra, na którym mieszkała babcia, doszły ją odgłosy ciężkich butów dudniących o stopnie. W chwilę potem minęła dwóch policjantów. Weszła na piętro. Zobaczyła stojącą przed uchylonymi drzwiami babcię. Ta stała nieruchomo, wpatrzona w coś niewidocznego.
                    Buniu, co się stało?
Babcia westchnęła.
                    Chodź do środka, zaraz wszystko ci opowiem.
            Kobiety znalazły się w środku. Ciepła cisza mieszkania zastąpiła pogłos klatki schodowej. Dziewczyna, siedząc na fotelu w salonie, przysłuchiwała się, jak babcia krząta się w kuchni. Była zaniepokojona. W końcu babcia weszła do pokoju, niosąc dwa kubki wypełnione gorącą herbatą. Postawiła je na stoliku i usiadła z drugiej strony, naprzeciw swojej wnuczki. Wpatrywała się przez chwilę w parę unoszącą się z kubka, a potem zaczęła opowiadać.
                                                                      
                                                                                  *

                    To już wszystko w tym wydaniu wiadomości... - zdążył powiedzieć prezenter, zanim babcia wyłączyła telewizor. Mruknęła z niesmakiem.
                    Znowu te głupoty. Tylko ta sekta i sekta. Oglądać się nie da.
                    To wcale nie głupoty, buniu. Jeden z tych ludzi pojawił się na naszym osiedlu. Raz nawet podbiegł do mnie i krzyczał mi w twarz jakieś niesłychane rzeczy. Coś o kochanku, który rozwiąże węzeł. Bałam się, że zrobi mi krzywdę...
            Cisza.
                    Może to jakiś zwykły menel, a tobie się wydaje, że to jeden z nich, bo się boisz, hm?
                    Nie, na pewno nie – miał taki sam tatuaż na dłoni, jak pokazywali w telewizji.
            Babcia westchnęła i pokręciła głową.
                    Co się z tym światem porobiło. Do mnie się włamali, u was grasuje jakiś wariat...
            Znowu zapadła cisza. Dziewczyna spuściła lekko głowę. Obracała w palcach czubek warkocza.
                    Cały czas się zastanawiam – podjęła po chwili – o co mogło chodzić z tym włamaniem. Mówisz, że wyszłaś do sklepu, a jak wróciłaś, to zauważyłaś, że z zamkiem jest coś nie tak. To znaczy, że musieli cię obserwować. Nie widziałaś nikogo podejrzanego na klatce, albo przed blokiem?
                    Nie przypominam sobie. Pewnie ktoś taki był, ale nie pamiętam.
                    Na dodatek nic nie zginęło. To mnie najbardziej dziwi.
                    Policja powiedziała, że ktoś pewnie spłoszył złodzieja, zanim zdążył cokolwiek ukraść.
                    Ale kto by to miał być? Przecież pod trzydziestką nikt nie mieszka, a pan z trzydzieści dwa wychodzi rano i wraca dopiero w nocy, sama mi mówiłaś.
            Babcia wzruszyła ramionami. Dziewczyna wyjrzała przez okno. Wiosenny dzień dopiero teraz zaczynał leniwie chylić się ku końcowi. Jakaś grupka dzieci wracała zmęczona z pobliskiego boiska. Wtedy dziewczynę coś tknęło. Kierowana dziwnym przeczuciem, podeszła do szuflady, gdzie zawsze znajdował się rodzinny album. Otworzyła ją. Była pusta.
                    Ukradli album, buniu. Ukradli album...
                    A na co komu nasz album rodzinny?
                    Nie mam pojęcia. Policja to przeoczyła?
                    Najwyraźniej.
                    Co to wszystko znaczy?
                    Znaczy, że ten złodziej to był jakiś wariat.
            Zrezygnowana, dziewczyna usiadła z powrotem na fotelu.
                    A, buniu. Zapomniałam zapytać. Co kupiłaś?
                    Oj, widzisz. Ja też zapomniałam przez ten cały galimatias. Chciałam ci zrobić niespodziankę, więc kupiłam składniki na ciasto.
            Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
                    Zawsze o wszystkim myślisz, buniu.
            Babcia też się uśmiechnęła.
                    To co, idziemy do kuchni?

                                                                                  *
            Dziewczyna zapukała do drzwi. W lewej ręce trzymała foliówkę, w której schowała brytfankę z ciastem. Po chwili drzwi się uchyliły. Zobaczyła twarz swojego chłopaka. Uśmiechał się, ale widać było, że próbuje coś zamaskować.
                    Wszystko w porządku? - spytała.
            Jego wzrok strzelił w lewo.
                    Właściwie to nie. Wejdź. - Jego głos lekko drżał.
            Otworzył drzwi szerzej. Ledwo dziewczyna przestąpiła próg, ktoś gwałtownie wciągnął ją do środka. Chciała krzyknąć, ale usta zakryła jej obca dłoń. Dopiero teraz zobaczyła, że za jej chłopakiem stoi mężczyzna. Było ich dwóch.
                    Zamknij drzwi – powiedział spokojnie, celując do chłopaka z pistoletu. Ten wykonał polecenie.
                    Zabierz jej torbę i połóż na ziemi.
            Chłopak położył dłoń na dłoni dziewczyny. Spojrzał jej w oczy. Puściła. Potem posłusznie położył torbę na podłodze. Mężczyzna cały czas do niego mierzył.
                    Obiecaj, że nie będziesz krzyczeć, to cię puści – zwrócił się do dziewczyny.
            Pokiwała głową na tak. Trzymający ją osiłek zdjął dłoń z jej ust. Dyszała.
                    Grzeczna dziewczynka – skwitował.
                    Co to ma być? Kim wy w ogóle jesteście?
            Mężczyzna z pistoletem, nie spuszczając z oka chłopaka, pokazał jej lewą dłoń. Widniał na niej tatuaż – osiem strzał wychodzących z jednego punktu, każda w innym kierunku.
W kącikach oczu dziewczyny pojawiły się łzy.
                    To wy ukradliście album?
            Kultyści spojrzeli na siebie. Ten z bronią uśmiechnął się paskudnie.
                    Tak, to my. To znaczy, nie my osobiście, tylko nasi. Pewnie chcesz wiedzieć po co? - zapytał i nie czekając, ciągnął dalej: - Musieliśmy się upewnić, że ty to naprawdę ty.
                    Ja czyli kto? Czego ode mnie chcecie?
                    Nosicielka, nosicielka. - trzymający ją oblech szeptał jej do ucha, chichocząc. - Świat jest spleciony jak gobelin, kochanie. Tak, jak gobelin. Wszędzie są takie, takie, takie sploty i węzełki, rozumiesz? Wszystko pieczołowicie wydziergane. Ale, ale, ale – znalazła się luźna nitka, niteczka, kochanie moje, rozumiesz? To o ciebie chodzi, o twój warkocz, nosicielka, nosicielka węzła.
            Dziewczyna drżała, a typ dalej ględził, niemalże się śliniąc.
                    Nie wierzysz? Patrz, nie wierzy. Nie wierzy! - Śmiał się jak opętany. - A pamiętasz album, pamiętasz album, kochanie moje, no? Takie zdjęcia tam były, i ty na nich byłaś, i wszędzie twój warkocz, ani jednego bez warkocza, taka piękna byłaś, taka luźna niteczka od zawsze, luźniutka.
            Przywołała fotografie do pamięci. Mężczyzna mówił prawdę.
                    To tylko przypadek!
Kultysta zaśmiał się.
                    Ty wciąż nie wierzysz, wciąż nie wierzysz, kochanie moje? To zaraz uwierzysz, ty głupia suko, zaraz uwierzysz.  – spocony tłuścioch dyszał jej do ucha przez zęby.
                    Zamknij się, kurwa – Mężczyzna trzymający pistolet podniósł wyraźnie głos, ale nie krzyczał. - Tego właśnie w tobie nie lubię. Ledwo zacznie się coś dziać, a ty się, kurwa, zachowujesz, jak jakaś jebana małpa w rui. Uspokój się.
                    Ale to zaraz, to zaraz już, warkoczyk i...i...
                    I co, i co? Powiedziałem już – zamknij ryj i nie śliń się tak. Tylko mi przeszkadzasz.
            Oblech wciąż mamrotał coś pod nosem, nie mógł się całkowicie uspokoić. Na twarzy tego z bronią malowało się obrzydzenie.
                    Nieważne. Dość tego. Teraz twoja wielka chwila, młody. No, rozwiązuj – powiedział i dźgnął chłopaka w plecy lufą pistoletu. - Tylko żadnych sztuczek. Ten debil już zdążył wyprowadzić mnie z równowagi.
                    Poczekaj – powiedziała dziewczyna, wgapiona w torbę leżąca na podłodze. Po chwili dodała: - Chciałam zapytać. Po co to robicie?
            Twarz mężczyzny z bronią przybrała wyraz zadumania.
                    A wiesz, to nawet miłe. Ci z telewizji nigdy nie pytali. - Zaśmiał się. - Nie wiem, czy zrozumiesz. Ogólnie rzecz biorąc, chodzi o to, że na świecie jest pełno cierpienia. Roi się od tego. Każdy człowiek doświadcza go w życiu, choćby był nie wiem jakim szczęściarzem, czy tego chce, czy nie. I żadnym wysiłkiem nie da się tego cierpienia zlikwidować, czy chociaż wymiernie pomniejszyć. Kiedy się zsumuje szczęście i cierpienie, choćby nie wiem co, zawsze wynik będzie przygniatająco ujemny. To jak entropia. Zmniejszysz ją w jednym układzie – w większym i tak rośnie.
                    I dlatego trzeba zniszczyć świat? Szczęście nie na tym polega, żeby w ogóle nie cierpieć.
                    Oszczędź mi swoich głodnych kawałków. Mówiłem, że nie zrozumiesz. - Skrzywił się, a po chwili dodał: - Choćby twoja babcia. Chodzisz do niej, żeby ją pocieszyć, ale przecież dobrze wiesz, że kiedy cię nie ma, to ona czeka tylko na śmierć. To jest to szczęście?
Łzy spłynęły po policzkach dziewczyny. Krzyknęła:
                    Nic o niej nie wiesz, ty jebany bydlaku. Słyszysz? - W tym momencie osiłek znowu nakrył jej usta.
                    Ej, ej, ej. Spokojnie. Zostaw – powiedział kultysta do swojego kompana. Ten zabrał dłoń. Dziewczyna już nie krzyczała, szlochała tylko jak dziecko.
                    Posłuchaj, rozwiąże ci ten warkocz i będzie po wszystkim. Przecież świat się nie skończy. Ten gość jest pojebany. Chyba mu nie wierzysz? - Nagle odezwał się chłopak.
                    No to już, rozwiązuj. Chyba się już nagadaliśmy, co? - sarknął mężczyzna z pistoletem.
            Chłopak podszedł powoli do roztrzęsionej dziewczyny. Osiłek nieco się odsunął, żeby chłopiec mógł sięgnąć po warkocz. Kiedy go dotknął, dziewczyna zaczęła się szarpać i wrzeszczeć. Osiłek natychmiast ją skrępował.
                    Widzisz? Instynktownie się broni, bo wie, co się stanie.
            Chłopak zaciął usta.
                    A co, jeśli was nie posłucham? Jeśli mnie zabijecie, to gówno zrobicie.
                    Nie zgrywaj bohatera. Nie musimy cię od razu zabijać. Są inne metody motywacji.
Chłopak zagryzł zęby. Przecież nic się nie stanie, powtarzał sobie w głowie.
                    Kochanie, nie szarp się, błagam. Zrobię, co mi każą i będzie po wszystkim. Niech to się wreszcie skończy. Proszę cię. - Patrzył jej głęboko w oczy.
            Znowu dotknął jej warkocza. Tym razem nie reagowała. Łzy spływały strumieniami po jej policzkach. Poczuła, kiedy ściągnął gumkę. Pierwszy splot włosów puścił.
                    Widzisz, nic się nie stało. Nic się nie stało! - wykrzyczał z ulgą. Uśmiechał się histerycznie, po czole spływał mu pot. - Nic się nie... - urwał nagle, rozdziawiając szeroko usta. Twarz miał jak na moment przed zderzeniem z rozpędzonym pociągiem.
            Dziewczynę zaraziło jego nagłe przerażenie. Nagle poczuła, że ucisk na jej twarzy minął. Spojrzała na dłoń trzymającego ją osiłka. Już jej nie było. Spostrzegła, że jego ręka rozplata się na włókna, coraz mniejsze i mniejsze, aż stają się zbyt małe, by je zobaczyć. Oswobodziła się i odskoczyła w tył. Chwyciła za warkocz, ale włosy i tak się rozplatały, jak gdyby obdarzone niezależną wolą. Kultysta, który ją trzymał, śmiał się, wołał i wył, niemalże w ekstazie:
                    Już za późno! Dokonało się! Dokonało się! Dokonało się!
            Patrzyła jak ciało osiłka traci kształt, rozpruwane niby sweter na niezliczone niteczki. Potem kultysta z bronią zaczął rozlatywać się w miliardy strun. Jedna za drugą, pojawiały się dziury w ścianach i podłodze. Na zewnątrz zacierały się ulice, chodniki, drzewa, chmury; ludzie kotłowali się w panice. Dziewczyna z trudem uspokoiła rozedrgane oczy i spojrzała na chłopaka. Wciąż stał w przedpokoju, sparaliżowany strachem. Wyciągnęła do niego rękę. On zrobił to samo, ale zanim ich dłonie zdążyły się zetknąć, jego palce uleciały już w niebyt. Cofnął się gwałtownie i uniósł ręce przed siebie. Patrzył jak rozsupłują się nieuchronnie, ostatecznie. Nie mógł wydusić słowa. Zniknęły już jego nogi, tors powoli się rozmywał. Spojrzał na nią ostatni raz, jak gdyby chciał powiedzieć „Przepraszam”. I już go nie było.
            Dziewczyna opadła na jeszcze nietknięty skrawek podłogi. Zawiesiła pusty wzrok na jedynej rzeczy, która oprócz niej istniała – brytfance z ciastem, które mieli dzisiaj zjeść. Istniało jeszcze przez kilka sekund. Dziewczyna straciła czucie w lewej dłoni. To już.
           


 Autor: PUDEL


Przez niewielkie okna powoli wdzierał się niepokojący szum czegoś, co nie było wiatrem.
– Adamie?
Głos zdawał się być zbyt cichy, żeby wygrać z hałasem i sięgnąć poza ogromne pomieszczenie. Nie było w nim jednak ani krzty niepewności – tak, jakby dotarcie do adresata było tylko kwestią czasu.
Zmęczony blask kilku świec nie był w stanie pokonać ciemności – na ścianach komnaty tańczyły niewyraźne cienie, potęgując wrażenie niebezpieczeństwa.
W powietrzu unosił się zimny zapach samotności.
– Adamie?
Głos odbił się od ścian niewyraźnym echem i rozpłynął w pustce.

Nie dało się nie zauważyć niepokoju na twarzy Mistrza.

...

Coś poruszyło się w ciemności. Niedługo potem wyłoniła się z niej ubrana na szaro postać, bezszelestnie pokonująca kolejne stopnie schodów. Z każdym krokiem pokorne światło pozwalało zobaczyć nowe szczegóły, ale Mistrz nawet nie podniósł wzroku – 'znał go zbyt dobrze, żeby mieć jakiekolwiek wątpliwości. Stał przed nim Adam, ostatni jego uczeń – i jedyny żywy człowiek w promieniu co najmniej stu kilometrów.

– Oto jestem – powiedział.
Miękki, jednostajny głos niemalże nie wzbudził echa – ciche słowa znikęły bez śladu równie szybko, jak się pojawiły.

Mistrz nawet nie drgnął, cierpliwie czekając, aż młodzieniec zajmie miejsce naprzeciw niego.

Chwila niespokojnego milczenia.

– Już czas. – Uważny obserwator dostrzegłby w oczach starca cień zwątpienia. – Dowiesz się wszystkiego. Jutro... Może być już za późno.

Adam pokornie skinął głową.
Przez bardzo krótki, nieuchwytny moment zdawał się wyglądać jak gliniana lalka.

Chwila zawahania.

– Bardzo długo liczyłem na to, że 'coś się zmieni - zaczął Mistrz. - Że ktoś nas odnajdzie. Że jest coś, o czym nie wiem. Ale teraz widzę jasno – w tę noc każda, nawet błaha myśl może wyznaczyć granicę między życiem a śmiercią.
Oddech.
– I kilka słów jestem ci winien.

Nagły podmuch zgasił jedną ze świec.
Adam nawet na nią nie spojrzał. Pokornie schylony, w skupieniu czekał na kolejne słowa.

– Umiesz się bronić. To bardzo wiele znaczy – chwila ciszy. – Ale obawiam się, że nie wystarczy. 'Musisz wiedzieć, jak to się zaczęło...

Niepewność. Lęk.

– To moja wina – wyszeptał.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby spodziewał się zobaczyć kogoś jeszcze.

– Musisz wiedzieć – podjął – że człowiek inteligentny to ten, który zadaje trafne pytania. Ale prawdziwa mądrość zaczyna się dopiero wtedy, kiedy wiesz, na które z nich nie wolno odpowiadać.

Nie-wiatr za oknem przybierał na sile. Wzrok Mistrza skupił się na roztańczonych płomieniach.

– "Jak zrozumieć drugiego człowieka?" "Jak zmienić swoją naturę?" "Dokąd zmierza wszechświat?" Nie bałem się ich. A one... nie bały się mnie.

Uczeń nie powiedział ani słowa. Mistrz zmarszczył czoło.

– To było wiele lat temu, oczywiście. I, zrządzeniem Losu, znalazłem odpowiedź.

Podniósł głowę, aby spojrzeć w jakiś nieokreślony punkt odległy w czasie i przestrzeni.

– Węzeł gordyjski. Kiedy na niego patrzysz... widzisz to, jak bardzo jest splątany. Nie zastanawiasz się nad tym, jak można na to spojrzeć inaczej. A rozwiązanie zagadki jest banalne: sznur jest prosty. To rzeczywistość wokół niego jest skręcona. Z jego perspektywy to wszechświat jest chory i nieuporządkowany. Jesteśmy do niego bardzo podobni - szaleńcy, którzy nie potrafią spojrzeć na rzeczywistość taką, jaka jest.

Głos mistrza szybko rozpłynął się w nicości. Adam poruszył się niespokojnie.

– Masz rację. Na pewno nie jestem pierwszym, który to zauważył. Ale mimo to patrzenie na własny umysł tak, jakby znajdował się poza rzeczywistością nie jest niczym niezwykłym. I gdybym nie dostrzegł błędu w takim rozumowaniu, nie zaszedłbym tak daleko.

Przenikliwe, niepokojące zimno. Gęsta, dławiąca ciemność zdawała się stopniowo wdzierać do pomieszczenia.

– 'Los chciał, żebym stawiał kolejne kroki – zauważył, że mówi coraz szybciej. - Długoletnie niedofinansowane badania, wiele trudnych chwil, ale - co najważniejsze - poczucie celu, potężna pasja ciągnąca nas do przodu. Ostatecznie – przełom. Coś, co nie udało się nikomu innemu – substancja psychoaktywna, która pozwala "rozwikłać" swój umysł – stopniowo odrzucać wszystkie niepotrzebne sploty, a potem formować go na nowo.

Usłyszał swój głos. Z przerażeniem zauważył, że czai się w nim duma. Adam zdawał się nie zwracać na to uwagi. Szum nie-wiatru nasilił się. Mistrz przybliżył się do ucznia i podjął, głośniej niż przed chwilą.

– Szczyt marzeń? Być może. Ale już od pierwszego udanego eksperymentu towarzyszył mi trudny do opisania niepokój – i z każdym kolejnym sukcesem narastał. Eliminacja kolejnych błędów poznawczych. Modyfikacja wspomnień. Niemal bluźniercze zmiany osobowości. Spojrzenie na świat oczami innego człowieka. Kiedy moi współpracownicy cieszyli się z przekraczania kolejnych granic, ja szukałem drogi ucieczki.

Rozejrzał się niespokojnie, wpatrując się uważnie w cienie tańczące po ścianach komnaty. Starał się nie okazywać po sobie lęku, chociaż nie przychodziło mu to łatwo.

– Gdyby nie to, jak trudno wbić nóż w plecy swojemu ukochanemu dziecku, zapewne udałoby mi się zatrzymać to szaleństwo. Niestety, nie zdążyłem. Szukali dalej. Pragnęli znaleźć Boga - oddech. – I znaleźli. Ale nie rozpoznali go.

Uczeń pokornie skinął głową, ale nie powiedział ani słowa.

– Azathoth. Ślepy bóg szaleńców i głupców. "Ten, który mówi". A oni nie przestali szukać – więc słuchali.

Znów rozejrzał się po pomieszczeniu, zupełnie jakby spodziewał się kogoś zobaczyć.
Po raz pierwszy od wielu lat czuł się zagubiony i bezradny.

– Próbowałem ich zatrzymać –  podjął drżącym głosem - bezskutecznie. Uciekłem.

Robiło się coraz zimniej. W lodowatym powietrzu wyraźnie było widać każdy jego oddech.

– Nie chciałem widzieć, jak pijani swoim sukcesem odpływają w otchłań szaleństwa. Nie chciałem widzieć, jak własnymi rękami budują świat, w którym teraz żyjemy.

Spojrzał na kamienną twarz towarzysza, próbując wyczytać z niej jakieś emocje.

– Dlatego tu jesteśmy. W tym miejscu udało mi się stworzyć bezpieczne schronienie – i wciąż wierzę, że uda nam się je utrzymać.

Hałas nasilał się. Ciemność sięgała coraz dalej. Przez chwilę wydawało mu się, że w oczach ucznia pojawił się wyrzut.

– Jedno jest pewne. Nie możemy iść w tym kierunku, co 'oni. Musimy zapomnieć.

Nagły podmuch nie-wiatru gasi wszystkie świece. Ryk pustki nie pozwala się skupić.

– Gdzieś musi być jakiś inny bastion!

Czuje, że jest już za późno, ale wciąż krzyczy. W jego zachrypłym głosie słychać desperację.

– Musimy rozumieć mniej! Tylko tak zdołamy odeprzeć katastrofę!

Cisza.

Niewyraźny odgłos bosych stóp kierujących się ku wyjściu z komnaty.

...

Cichy jęk konającego Mistrza.