niedziela, 28 stycznia 2018

MOTYW XXXVI - ZAPOWIEDŹ

Niniejszym oznajmia się:

Na 23:59, 11.02.2018 (za dwa tygodnie)
Dowolną formę literacką
Na adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
Należy wysłać.

Motywem tym razem jest: GEKON

poniedziałek, 15 stycznia 2018

MOTYW XXXV - ZĘBY

Także ten. Tego no. I w ogóle.

Autor: KRASNOLUD


Zęby wilka były niesamowite i chłopak nie mógł oderwać od nich wzroku. Opłaciło się siedzieć bez ruchu kilka godzin na bezpiecznej ambonie, by zobaczyć jak stary wilk samotnik przyszedł zjeść udziec sarny, przywiązany do drzewa obok.  Basior był szczwany i doświadczony, długo kręcił się i węszył za człowiekiem i wnykami. Jednak Jeremi nie ustawił żadnych sideł. Chciał się tylko przyjrzeć.
I teraz mógł przyglądać się do woli, jak wilcze szczęki odrywają kawały mięsa z sarniny, jak pracując mięśnie pod szarawą sierścią, jak błyszczą chciwe jedzenia oczy.

Bo nie mógł stać się wilkiem, dopóki ich nie pozna.

Mógł mówić, że to jego przeznaczenie, że każdy najmłodszy syn z jego rodu stawał się wilkiem. Nikt nie pamiętał dlaczego, czy to klątwa, czy błogosławieństwo, czy to ofiara, czy ochrona.
Ale prawda była taka, że chłopak siedzący na ambonie po prostu cholernie chciał być kimś innym niż był. Kimś silnym. Samodzielnym. Sprytnym na tyle, by omijać pułapki, nieważne przez kogo zastawiane.

Jeremi chciał być wilkiem.

Basior skończył posiłek, lekko i szybko oddalił się z polanki. Chłopak długo jeszcze czekał, a w końcu zwinnie zszedł z podwyższenia i poszedł w przeciwnym kierunku.
Dom stał na skraju lasu, oddzielony od niego mocnym płotem. Był jakby bramą graniczną między światem ludzi, a królestwem przyrody. I jak każda granica, nie należał nigdzie. Z wnętrza dobiegał hałas jaki może stwarzać tylko chmara przekrzykujących się dzieciaków, swoje dokładały też dojone właśnie w oborze krowy. Był ranek, wstawał dzień. Jeremi przemknął się do kuchni, gdzie zwinął pajdę chleba i poszedł na poddasze. Nie spał całą noc, więc dobrze byłoby się choć trochę przespać. I tak nie był potrzebny przy pracy.

Jeremiemu śniły się wilki.

***

 - Za błędy systemu, oby zawsze były po naszej stronie!
Świeżo upieczony magister, Jeremi Kocięba, po długim użeraniu się z polską edukacją na szczeblu wyższym, w końcu mógł odetchnąć z ulgą. Obronił pracę z anglistyki na piątkę, jako jeden z ostatnich, i w końcu mógł to oblać z resztą znajomych z grupy. Jedyna libacja na jaką mógł sobie teraz pozwolić, gdy w pracy cały czas trwał chaos reorganizacji, Szymek skończył dwa lata, a Marta była w ciąży.
Fakt, że bliższe kontakty utrzymywał tylko z Arkiem, Jackiem, Krzyśkiem i Joanną, więc w pubie była ich garstka. No i z Martą, ale ona chwilowo siedziała w domu.
Wznieśli toast i napili się.
 - To panie magistrze, jakie plany na teraz? – odezwał się Arek, który obronił się jeszcze w maju.
 - Nie mów do mnie „magistrze”, bo się czuję jak aptekarz.
 - Jako aptekarz masz zawsze lepsze widoki na pracę niż jako anglista. Zostajesz na uniwerku, robisz doktorat?
 - Nie, kuzyn Marty ma biuro tłumaczeń i akurat zwalnia im się wakat…
 - Czyli nepotyzm, jak zwykle – zaśmiał się Jacek.
 - Jak zwykle. Zresztą, jak akurat mam z nimi kontakt, to dlaczego nie korzystać?
 - Jasne. A twoja rodzina? – dopytywał Arek.
 - Co: moja rodzina?
 - Dalej się do ciebie nie odzywa?
 - Nie. Nie zadzwonili nawet na urodziny Szymka. Ostatni raz widziałem matkę na jego chrzcinach – odpowiedział Jeremi, smętnie patrząc w swoje piwo.
 - Właściwie czemu?
 - A skąd mnie wiedzieć. – Wzruszył ramionami. – Wyjechałem ze wsi, to się poczuli zagrożeni, że nie wrócę. Nie wróciłem, to się obrazili.
 - Trudno, nie chcą cię, ich strata. Teraz masz rodzinę tutaj – powiedziała Joanna, stukając własną szklanką o jego. – Za ludzi, którym na nas zależy.
Wypili. Nieprzyjemny temat gdzieś znikł i wróciło obgadywanie profesorów i rozmowy o przyszłości. Tej jasnej i pełnej marzeń, ta prawdziwa wróci gdzieś z porannym kacem. Na razie w spokoju mogli pogadać i się pośmiać, a nawet, po którymś piwie, Joanna wyciągnęła Jeremiego na parkiet.

Zbliżała się trzecia. Joanna z Krzyśkiem się zwinęli, Jacek poszedł podrywać barmankę i aktualnie pokazywał kciuk w górę, czyli nie należało na niego czekać.
 - Mój transport przyjechał – odezwał się Arek. – Podwieźć cię?
 - Nie, to i tak nie mój kierunek. Poza tym zostało mi jeszcze piwo do wypicia. Ale dzięki.
Arek pokiwał głową, przybił żółwika i wyszedł. Jeremi został sam ze szklanką. Cieszył się, że w końcu uporał się ze studiami, że mógł się zobaczyć z ludźmi, ale Jezu słodki, jaki był zmęczony. Pracą, Szymkiem, Martą. A gdy urodzi się drugie dziecko, o wyspaniu się będzie mógł tylko pomarzyć. Jeremi westchnął, dopił piwo i wyszedł przed bar poszukać taksówki. Na ulicy nie było nikogo, o tej porze nikt się w te okolice nie zapuszczał. Zaczął iść w kierunku większych ulic z nadzieją, że gdzieś po drodze zauważy postój taxi. Doszedł do skrzyżowania, na którym nie wiedzieć czemu jeszcze paliły się światła, przystanął i spojrzał na księżyc, który właśnie wyszedł zza chmur.
W tym momencie poczuł nagły ból w kręgosłupie, tak przenikliwy, że aż upadł. Nogi ani ręce nie były w stanie utrzymać jego ciężaru, płuca – zrobić wdechu. Z wielkim trudem łapał hausty zimnego powietrza, czując ból, promieniujący z pleców aż do koniuszków palców. Chciał krzyczeć, ale gardło nie działało jak powinno. Próbował patrzeć na świat, ale świat tracił kolory i ostrość. Próbował zrozumieć co się dzieje, ale myśli nie chciały się wiązać. W tej ostatniej chwili, nie zdołał nawet skupić się na dziecku.

Jeremi Kocięba zmienił się w wilka.



Autor: FISHU


            Pamiętam jakby to było wczoraj, w sumie było to relatywnie niedawno.
Po skończonych maturach wreszcie mogłem zacząć żyć, spotykać się z ludźmi, czytać książki, oglądać filmy i robić wszystko co chcę, jednym słowem kupa wolnego czasu. Co prawda przygotowywałem się do zdania prawka, musiałem pozałatwiać kilka rzeczy i napisać sensowne CV, oraz przygotować się do wyjazdu, ale mimo tego wreszcie poczułem lato. Pewnie każdemu zdarzyło się kiedyś zrobić w wolnym czasie coś codziennego, od czego trzymał się zdala w roku szkolnym: upiec ciastka, ugotować coś, pomóc komuś, skosić trawę, pomalować płot. Także ja poczułem przyciąganie tego typu, nieodpartą chęć zrobienia czegoś codziennego, wymagającego wysiłku, ale z jakiejś przyczyny satysfakcjonującego. Być może to tylko wina tego, że na co dzień jestem leniwą bułą, a zamiast zrobić coś super na obiad, mimo wszystko wolę coś obejrzeć, albo skupić się na swoich hobby. Tamtego właśnie dnia, w przygotowaniu na „dorosłe” życie, nadal w wirze obowiązków, ale jednak zamykając za sobą pewien rozdział życia, tknęło mnie nagle na wyrzucenie starych gratów. Rutynowe sprzątanie: ścierki, odkurzacz, detergenty, wietrzenie, a potem zanurkowanie w skrywające najróżniejsze tajemnice szafy, szafki, szafeczki i szufladki. O ile pierwsza część poszła mi wmiarę sprawnie i zajęła raptem 2-3 godziny rekreacyjnego chodzenia w tę i we wtę, żeby pokój wreszcie błyszczał, o tyle kolejna okazała się istnym wyzwaniem.
Liczne książki, kserówki, zeszyty z którymi jakoś nie chciałem się rozstwawać. To się może jeszcze przyda, to można sprzedać następnym klasom, to będzie mi przypominało jak było, tamto jeszcze można wykorzystać i tak dalej. Powoli jednak opróżniałem szuflady jedna po drugiej, odkładając część notatek na jedną stertę, a drugą na stos ofiarny. Miejsca robiło się więcej i więcej, torba na makulaturę pęczniała bardziej i bardziej. Powoli odkrywałem dawno zapomniane przedmioty, drobniaki i inne duperele leżące na dnie, a wśród nich odkryłem jajko. W rogu jednej z nich, na samym dole ukryte było plastkiowe jajko niespodzianka, oczywiście bez czekolady... w każdym razie jajko. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jego zawartość, która może być nieco odpychająca. Otóż w środku owego jajka skrzętnie przechowywałem kiedyś swoje mleczaki.
Nie pamiętam już czy czekałem aż kurs zęba wzrośnie i będzie mnie stać na więcej słodyczy, czy robiłem to z czystej kolekcjonerskiej pasji. Jednak ze wszystkich przedmiotów akurat ten jeden najbardziej przypomniał mi okres mojego dzieciństwa. Nie powiem, w porównaniu z ostatnim parszywym, kilkuletnim okresem nazwanym szczytnie „liceum”, tamten był niczym kraina tęczowych jednorożców. Zacząłem sobie przypominać jaki człowiek był wtedy głupi, naiwny, jak planował zostać strażakiem, żołnierzem, inżynierem, lekarzem, przechodząc po kolei przez wszystkie „super” zawody. Siedząc tak w pokoju i przypominając sobie to wszystko zacząłem sobie uświadamiać, że w sumie mimo upływu kilku, może nawet kilkunastu lat, człowiek wcale się bardzo nie zmienił. Może był trochę bardziej ostrożny, może próbował myśleć dorośle, brać odpowiedzialność za to co robi, planował przyszłość patrząc na nią w miarę realnie. Tylko w tym wszystkim to „realnie” brzmiało bardzo smutno. Jako dziecko odniosłem najwięcej sukcesów, a mimo tak beznadziejnie dziecinnych wręcz marzeń, w sumie były one teraz dość godne podziwu. Obecnie znając, a przynajmniej troszkę, prawa rządzące tym światem, nawet nie śmiałbym się porywać na takie rzeczy, tym bardziej że były logicznie niemożliwe, niedookreślone, słowem dziecinne.
Wszyscy cały czas chcą, aby człowiek dorósł, był odpowiedzialny i mają rację, ale niestety w tym procesie tracimy cząstkę siebie, tego niepoprawnego marzyciela, nieustraszonego zdobywcę. Ostatnimi czasy targały mną sprzeczne emocje, z jednej strony powinienem iść na „porządne” studia, żeby znaleźć „pewną” pracę, tylko że ja czułem potrzebę realizowania się w inny sposób. Od zawsze miałem w sobie coś z artysty, a od kilku lat w miarę sprawnie się w tym realizowałem. Nie chciałem całkowicie tego stracić, stać się dorosłym, porzucić marzenia, sztukę, pewną wolność, własny świat. Właśnie tego dnia zrozumiałem, że to byłoby zabicie tego wewnętrznego dziecka, zabranie sobie resztek wolności. Na swojej drodze spotkałem wielu ludzi, którzy porzucili w sobie wszelkie resztki tego dobrego, marzycielskiego dziecka, bo stali się „dorośli”, bo „świat ich zmienił”. Teraz zostało w nich tylko wredne, złe dziecko, udające pseudodorosłego geniusza, niespełnione, złe na cały świat. Ja sam balansowałem na bardzo cienkiej granicy i nieustannie groził mi upadek w otchłań. Serio... wcale nie żartuję. Otaczający mnie świat był taki smutny i szary, perspektywny na przyszłość nijakie, a „dorosłość” już z daleka wyglądała na jeden wielki labirynt, dodatkowo usiany wilczymi dołami i ogromnymi głazami toczącymi się wprost na mnie, wiecie, jak w jakimś filmie. Właśnie będąc w psychicznym potrzasku między pracą, a pasją, natrafiłem na tych kilka mleczaków, które przypomniały mi co jest ważne w życiu, a co tak łatwo stracić. Wtedy też zdecydowałem, że nie poddam się i niech każdy mówi to co chce, w końcu większość ciągle gada byle co.

A dzisiaj?
Dzisiaj jestem poważanym artystą, nikt nie uważa mnie za dziecko, chociaż ja sam za takiego się uważam. Śpiewam, gram, poezjuję, komponuję, czasem nawet podróżuję. Dopiero teraz świat nabrał barw, dopiero teraz koloruję go nutami i słowami, a może tylko nakładam na niego własne nakładki? Lecz inni ludzie też je widzą, też czują to co daję, więc przestały być tylko „moimi” nakładkami. Nie da się zmienić świata, nie da się zmienić ludzi, ale można pokazać im obrazy piękniejsze od oryginałów. Cieszę się, że pozostałem dzieckiem.



*Powyższy tekst nie jest ani pamiętnikiem, ani dziennikiem, a wiele faktów zostało zmyślonych :)


Autor: KAWKA
Tytuł: ANIOŁY CZYTAJĄ W MYŚLACH 

Anioł Ciemności i Król Życia spotkali się podczas burzy. Nie była to normalna ulewa. Wiatr strącał na ziemie całe lasy, a niebo ani na chwilę nie gasło.
Huk grzmotów był tak potężny, że nikt nie słyszał tamtej rozmowy.

Deszcz zaczął padać nad ranem, wtedy był jeszcze niepozorny. Anioł Ciemności czytał Makbeta, Król natomiast zaciekle walczył o swoje królestwo.

W ziemię zaczęły uderzać pierwsze błyskawice. Król Życia leżał wyczerpany i powoli odzyskiwał przytomność. Przy każdej próbie zaczerpnięcia głębszego oddechu czuł w klatce piersiowej przeszywający ból. Miał wrażenie, że deszcz pada w środku jego czaszki. Całe jego ciało trzęsło się od dreszczy i potwornie bolało go gardło. Mimo to uśmiechnął się delikatnie. Wciąż żyje!

Anioł odłożył swoją lekturę na bok. Burza nie pozwalała mu się skupić na ulubionym fragmencie. Trzask łamanych gałęzi i miliona kropli bębniących o ziemię w pewien sposób go fascynowały. Jego uwagę przyciągnął nagle jednostajny, cichy dźwięk. Ktoś go wzywał. Skierował się w kierunku jego źródła.

Król uchylił w końcu powieki i wzdrygnął się. Wtedy pierwszy raz ujrzał Anioła Ciemności. Na początku, zamiast twarzy, zobaczył szczerzącą się do niego trupią czaszkę. Postać była cała w bieli, wyglądała jakby była zrobiona z porcelany, a wzdłuż pleców spływały jej falami długie, czarne jak noc włosy. Król doszedł do wniosku, że obudził się jednak w zaświatach.
- W czym mogę pomóc?- spytała zjawa krzyżując ręce na piersi.
- Wody..- wychrypiał.
- Wody?- zdziwił się Anioł.- Mogę podać, ale nie wiem, czy panu nie zaszkodzi.
- Wody, proszę- rozpaczliwie powtórzył. Anioł tym czasem zniknął mu z pola widzenia. Po chwili wrócił z jakimś naczyniem i wsunął mu w usta plastikową słomkę.
- Oddziałowa nie powinna wiedzieć, że tu jestem- mamrotał, ale Król był w tym czasie zajęty, podejmował nieudolną próbę pociągnięcia łyka z podanej mu szklanki.
- Co?- zakasłał.
- Mówiłam, że szybko wybudził się pan z narkozy. Jak się pan czuje?
- Jak przekłuty balon- zabulgotał zgodnie z prawdą. Wzrok powoli mu się wyostrzał, zauważył wtedy, że biała szata, w którą był ubrany jego anioł, w rzeczywistości przypominała bardziej lekarski fartuch. Co więcej, postać ta wyglądała na całkiem ładną dziewczynę.- W jednej chwili człowiek żyje pełnią życia i chodzi po górach (I to nie po byle jakich! Ukraińskie Bieszczady, wszędzie dookoła dzicz i cykanie świerszczy!), a w następnej czuje piekący ból po prawej stronie brzucha. Mówili mi, że miałem dużo szczęścia, że zdążyłem na czas z tą operacją.
Czarnowłosa dziewczyna spojrzała na Króla Życia ze smutkiem.
- Jestem tu właśnie w tej sprawie- powiedziała cicho, podchodząc do leżącego.- Czułeś ten ból już przed wyjazdem, pamiętasz? Po prostu nie zwracałeś na niego uwagi.- Powoli odkręciła korek od wenflonu, który miał na nadgarstku.- Byłeś taki podekscytowany tą podróżą, że łykałeś środki przeciwbólowe i szedłeś dalej. – Wolną ręką sięgnęła do kieszeni po pustą strzykawkę.- Ten ból, który sprawił, że zdecydowałeś zacząć czołgać się do szpitala był spowodowany przez pęknięcie wyrostka, zapalenie miałeś już wcześniej.- Wstrzyknęła powietrze ze strzykawki do jego żyły.
- Nie zdążyłeś na ten zabieg.

Burza skończyła się, wyszło słońce. Anioł Ciemności szedł ulicą. Nie był sam. Obok niego, (chociaż nie każdy byłby w stanie ją zobaczyć) szła postać w czarnym kapturze.
- Dobra robota, ale nadal nie masz czasu na czytanie, idziemy pod piątkę. Mieszka tam facet, który dwa dni temu umarł na zawał, a cały czas udziela się na forach internetowych…

koniec






poniedziałek, 8 stycznia 2018

MOTYW XXXV - ODŚWIEŻENIE

Po naprawdę długiej przerwie, wracamy do pisania.

Do:
14.01.18, 23:59,
można nadsyłać opowiadania na poprzedni motyw:
ZĘBY
na maila:
opowiadaniezmotywem@gmail.com

Potem wiadomo, publikacja, sława, wywiady w gazetach i dalej w nowy rok, z nowymi siłami i nowym motywem.