poniedziałek, 20 maja 2013

MOTYW VII - MECH

Opłaciło się poczekać, ilość opowiadań wzrosła do pięciu. Zapraszamy do zostawiania śladu po sobie w komentarzach - chociazby jednowyrazowych typu "jestem", "czytam", albo "pierwszy!" - bo człowiek zawsze jest bardziej zmotywowany, jeśli wie, że działa dla kogoś, a nie tylko sam dla siebie. A o motywację przecież tutaj chodzi!

Oto efekty, indżojcie!


Autor: PUDEL

Niektórzy podróżnicy piszą dzienniki – starannie opisując wszystkie miejsca i wydarzenia, których uświadczyli w czasie wędrówki. Ich celem jest w każdej chwili odnaleźć coś, co czyni ją godną zapamiętania, a być może i godną opowieści. Swoją wędrówką przekazują światu wieść o tym, że każde miejsce na świecie jest dla kogoś nowe, obce, fascynujące, godne uwagi, szalone. Swoją wędrówką pokazują, że każdy dzień może być niezapomnianym przeżyciem – trzeba tylko wstać i postawić pierwszy krok.
Niektórzy podróżnicy piszą listy. Robią to, bo wierzą, że pośród tysiąca małych, skrupulatnie zanotowanych, codziennych przygód można zagubić tę jedną, najważnejszą. Tę, która warta jest całego życia. Wierzą, że pisanie dziennika wyzwala czlowieka z pułapki codzienności tylko po to, by ponownie go w niej zamknąć. I ja jestem jednym z tych ludzi. A to jest mój list.
Muszę Was przeprosić, ponieważ wiem, jak wiele braknie mu do tysiąca dzienników, które przeczytaliście - nie znajdziecie w nim szczegółowych opisów wszystkich nic nieznaczących zdarzeń, które doprowadziły mnie tu, gdzie teraz jestem - a prawdopodobnie nie wystarczy mi czasu nawet dla wszystkich tych znaczących. Te opowieści zabiorę ze sobą i szanse na to, że ktokolwiek kiedykolwiek usłyszy jedną z nich są mikroskopijne. Szanse na to, że usłyszy je ktoś z Was są wielokrotnie mniejsze. Czas mija, więc będę się spieszył.

Nie mam pojęcia, kto i w jaki sposób znajdzie ten rękopis. Prawdopodobnie niejeden z Was słyszał o tym, że dobytek śmiałków, którzy udali się do Labiryntu Tirub ma zabawny zwyczaj odnajdywać się w przedziwnych miejscach takich jak dachy budynków, mieszkania przypadkowych osób, zbocza gór, pola uprawne czy skrzynki z narzędziami. Jestem też niemal pewien, że nie jestem jedynym spośród nich, który dotarł do celu – komnaty, w której znajduje się Martwy Płomień. Mam więc nadzieję, że pozostawiony w niej list może zostać kiedyś odnaleziony.

Legenda, która mnie tutaj przywiodła została wykrzywiona przez lata rozprzestrzeniania się po świecie, więc różnice pomiędzy wersjami powszechnymi w różnych jego stronach są dość spore. Odkąd pamiętam, była moją obsesją. Pierwszą próbę wybrania elementów powtarzających się pomiędzy wariantami podjąłem w wieku kilkunastu lat, i po wielu latach wytężonej pracy (i kilku zmianach metodologii) wreszcie doszedłem do wniosku, że wiem już dosć, żeby wyruszyć. I niecały miesiąc później postawiłem pierwszy krok w Tirub.

Miejsce to przypomina inny świat, a jego mieszkańcy (bo groty bliskie wyjściu są zamieszkane) zdecydowali się żyć w podziemnych korytarzach, rezygnując w zupełności z wychodzenia na powierzchnię. Pierwszym, co zauważa się w jaskiniach jest mech, który mógłby być ich głównym towarem eksportowym – porasta ściany i podłogi w partiach przyotworowych (których z uwagi na nietypową geologię regionu nie jest mało), a nawet niektórych ludzi. Wszyscy zresztą członkowie miejscowej społeczności traktują mech jak świętość i główne źródło życia – co ciekawe, niektórymi jego odmianami się żywią, na innych uprawiają rośliny, innymi zaś karmią zwierzęta – ich zrozumienie ekologii systemu, w którym przebywają jest niesamowite i godne podziwu. W szaleńczym kontraście do tej ich cechy stoi kompletna obojętność okazywana względem świata zewnętrznego. Żaden z mieszkańców nie wykazuje najmniejszego zainteresowania tym, co dzieje się poza jego niewielką rzeczywistością. Nie interesuje się też tym, co dzieje się w dalszej części Labiryntu, nie słucha i nie powtarza legend o Martwym Płomieniu, nie interesują go poszukiwacze, którzy przychodzą i odchodzą – ani ci, którzy znikają bez śladu.

Nieproporcjonalnie dużą część mojego pobytu tutaj poświęciłem na próbę zrozumienia mentalności i rytmu życia tych ludzi. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Odnoszę wrażenie, że po części wynikało to z wrodzonej ciekawości świata i człowieka, a z drugiej strony liczyłem po cichu na to, że tak jak w filmie czy książce przygodowej – wiedza zdobyta w ten sposób opłaci mi się, ułatwi przeżycie i osiągnięcie celu. Myliłem się. Po około tygodniu niezmąconej niczym wędrówki wkroczyłem szczęśliwie do pomieszczenia, w którego centrum znajdowało się coś, co bez wątpienia musiało być Martwym Płomieniem – nie jestem w stanie wyjaśnić, skąd o tym wiedziałem, ale byłem pewien.

Teraz stoję tutaj i próbuję poskładać kłęby myśli, które snują się po moim umyśle w noszącą znamiona sensu treść. Czy droga, którą obrałem jest słuszna? Nie wiem. Czas mija, staję się coraz bardziej głodny i odwodniony. Do rzeczy więc.

O Martwym Płomieniu wiem bardzo niewiele. Tak naprawdę jedyną jego cechą obecną we wszystkich podaniach jest fakt, że ma Moc. Co właściwie można przy jej pomocy osiągnąć? Mogę zgadywać. Wiem, że przyciągnięci tu jego dziwną, hipnotyczną aurą śmiałkowie wracają do domów całkowicie uleczeni z obsesji na jego punkcie (utrzymując, że go nie odnaleźli) lub też nie wracają wcale. Z rozmów, które przeprowadziłem przez długie lata mojej fascynacji oraz skróconych profilów tych właśnie śmiałków wnoszę, że są tak naprawdę tylko dwie, równie prawdopodobne możliwości. Człowiek, który dotknie Martwego Płomienia albo zapomina wszystkiego, co z nim związane (za czym przemawiają luki w pamięci śmiałków – i co sprawia, że moje myśli błąkają się wokół teorii o istocie, która potrzebuje kontaktu z człowiekiem, więc zaszczepia w nim chęć spotkania – chociaż chęć może też nie być celowa a zapomnienie to mechanizm samoobrony), albo znika – co zresztą prowadzi do kolejnych pytań. Czy ze zniknięciem wiąże się jakaś nagroda? Przeniesienie do innego świata? Zbawienie? Czy może to tylko pułapka?
Czy zginę? Czy powrócę do codzienności, ale zapomnę o wszystkim, co tu ujrzałem? Czy otrzymam jakąś nagrodę?

Już niedługo się dowiem. I gdyby tylko istniała taka możliwość, powiedziałbym Wam.

Pozdrawiam Was wszystkich,
Szymon




Autor: MŁOTEK

Szedłem przez las. Było całkiem ciepło i słonecznie. Norma jak na środek lipca. Chmury powolnie przesuwały się po niebie, jak lody śmietankowe wrzucone do przed chwilą zamieszanej kawy. Idąc drogą minąłem trakt odchodzący w lewo. Mógłbym przysiąc, że na mapie go nie było. No, ale cóż się dziwić, w końcu była ona sprzed 40 lat. Obok mnie wędrował Krystian, kumpel z drużyny i zastępowy jednego z zastępów w podobozie DeLorean. Tak, byliśmy harcerzami na obozie harcerskim, śpiewającymi najróżniejsze piosenki, ganiającymi się po lesie, gubiącymi się, czasem nawet mimo mapy i busoli w ręce. Dla niektórych harcerstwo było obciachem, dla mnie był to sposób na spędzenie czasu ze znajomymi, zintegrowanie się, oraz poznanie nowych twarzy. Przy okazji mogłem nauczyć się wielu fajnych rzeczy, najróżniejszych węzłów, tego, jak zaszyfrować wiadomość, które roślinki mogę jeść bez obawy o grypę jelitową, i jak zrobić porządne ognisko czy zbudować sobie samemu łóżko. Wracając do tematu - szliśmy tak razem, ja i Krystian, wędrowaliśmy ścieżką, a może nawet i drogą w lesie. Czemu byliśmy sami? Jako dwie z trzech osób (ta trzecia leżała chora w podobozie) wytrwaliśmy w zdawaniu sprawności o nazwie „Trzy pióra”. Pierwszego dnia nic się nie mówiło - to właśnie wtedy odpadało najwięcej osób i to właśnie wtedy zostaliśmy tylko we trójkę. Potem następował dzień niejedzenia. Był on (przynajmniej według mnie) najprostszym dniem próby tej sprawności. Po prostu pamiętałeś o tym, żeby nic nie jeść, i pod koniec dnia nie czułeś nawet głodu, tylko pustkę w żołądku. Dosłownie nie było się głodnym. A teraz nastał trzeci dzień. Tego dnia szło się na 24 godziny do lasu. Mogłoby się wydawać, że to proste zadanie, i rzeczywiście takie było. Jedyną niewiadomą co do trudności tej próby stawała się pogoda. Padający deszcz czy burza skutecznie utrudniały przetrwanie tych 24 godzin. Reasumując, wędrowaliśmy tak razem. Trochę między sobą rozmawialiśmy, ale niedużo. Dałem Krystianowi jeden z batoników, które schowałem (dostawało się do lasu butelkę wody, trzy kromki chleba, nóż, kawałek sznurka i pałatkę, oczywistością więc było, że wypada się dodatkowo samemu w co nieco wyposażyć). Zeszliśmy z głównej drogi skręcając w lewą stronę. W sumie mój punkt był na prawo, ale postanowiłem przejść jeszcze kawałek z Krystianem. Dzięki temu zobaczyłem przebiegającą nam drogę sarnę. A przynajmniej na nią to wyglądało, chociaż znawca zwierząt ze mnie żaden. Po przejściu kilkuset metrów, może nawet kilometra rozeszliśmy się. Odbiłem w prawo i po najwyżej piętnastu minutach byłem na miejscu. Las nie był tu zbyt gęsty. Drewna do wykonania szałasu było w bród. Tak samo jak i komarów. Kawałek dalej rozpościerała się osłoneczniona łąka z niewielkimi krzewami najróżniejszej maści. Stałem tak przez chwilę w miejscu napawając się widokiem i wdychając wiejący na mnie wiatr. Wróciłem z powrotem do lasu i zabrałem się za budowę mojego tymczasowego schronienia. Jeden komar ginął za drugim. Mogłoby się wydawać, że po zabiciu kilkudziesięciu z nich powinny dać sobie spokój i dojść do wniosku, że wkłuwanie się we mnie jest dla nich zagrożeniem, ale nie. Komary te były nad wyraz waleczne, nie chciały się za nic poddać i toczyły bój do końca. Sukces albo porażka. Z tarczą lub na tarczy. Jak prawdziwi Spartanie. Jak trzystu, tylko, że były ich trzy tysiące. Ale wtedy nagle coś poczułem, niesamowity zapach. Był on słodki jak powiew z kwitnących akacji, lecz jednocześnie można było wyczuć w nim odrobinę wyciągu z cytrusów połączonych z miętą. Zapach ten zszokował mnie swą niezwykłością, a chwilę później zamroczył. Można było wyczuć bijącą z niego energię przeplatającą się z drapieżnością. Ponownie zaciągnąłem się powietrzem i spróbowałem wyśledzić źródło tej woni. Było to całkiem proste. W środku szałasu znajdował się dywan mchu ją wydzielający. Zdziwiłem się, że nie wyczułem go od razu. Zakręciło mi się w głowie. Usiadłem. Mech ten był niewyobrażalnie miękki, nigdy w życiu nie dotykałem niczego bardziej miękkiego i tak wspaniałego. Po ponownym wciągnięciu powietrza zachciało mi się spać, więc się położyłem. Znajdowałem się w stanie fizycznej i duchowej ekstazy. Jedyne co wyczuwałem całym sobą to ta niepowtarzalna woń jak i faktura tej niezwykłej rośliny. Dusza ma uleciała ze mnie, by w całości przyswoić sobie to wszystko, co oferował mi mech. Zasnąłem. 

---

Obudziłem się w parku na ławeczce. Wstałem powoli, nie wiedząc, skąd się tu wziąłem. Wtedy zaczął padać deszcz. Zanim zaczęło padać było naprawdę duszno, więc opady atmosferyczne przywitałem z radością. Ludzie uciekali, chowali się pod wystającym balkonami, wbiegali pod wiaty przystanków MPK, włazili do bram prowadzących na placyki otoczone kręgiem kamienic. A ja szedłem, szedłem i mokłem. Zaczęło lać. Na ulicach tworzyły się płynące potoki wody, co jakiś czas pioruny uderzały w ziemię. Rozjaśniały niebo swym blaskiem, by po chwili dotarł do mnie ich ogłuszający huk. Cieszyło mnie to że mogłem moknąć, to, że robię coś nietypowego, coś, czego zwyczajni ludzie by nie zrobili. Czułem w sobie moc. Zacząłem głośno śpiewać swoje ulubione piosenki. Nadal nie wiedziałem gdzie jestem, chociaż teren wydawał mi się znajomy. Po obejściu całego parku dotarło do mnie, gdzie się ocknąłem. Znajdowałem się w Łodzi, w moim rodzinnym mieście, w parku obok mego domu, przy ulicy Tramwajowej. Był to park imienia Staszica. Nie miałem pojęcia jak znalazłem się tak szybko z powrotem właśnie tutaj. Przecież od Okartowa do Łodzi było prawie 350 kilometrów. Wędrowałem przez park dalej moknąc. Mokłem i się cieszyłem. I tak przez dobre pół godziny. W końcu postanowiłem, skoro już byłem w okolicy, zawędrować do domu. Kiedy stałem przy skrzyżowaniu Tramwajowej z Narutowicza czekając na zielone światło (musiałem wyglądać jak idiota, który w trakcie burzy moknie i na dodatek przejmuje się sygnalizacją świetlną) jakiś facet wybiegł z Marcela (taki spożywczy przy Wierzbowej, wcześniej było tam Andre, a jeszcze wcześniej – o tym opowiadała moja świętej pamięci prababcia – kawiarnia) i biegł w moim kierunku. Nie czekając aż światło dla pieszych zmieni się na zielone wbiegł na ulicę. W tym momencie cały świat zwolnił. Widziałem dokładnie jak mężczyzna wbiega na jezdnię, jak każda kropla wody uderza o jego skórzaną kurtkę z materiałowym kapturem doczepionym raczej dla wyglądu niż ochrony przed deszczem. Postawił swoją pierwszą stopę na ulicy, a po chwili również i drugą. Woda pod jego butami rozprysła się we wszystkie strony tworząc dookoła jego nóg dwa okręgi. Nie wiadomo skąd, nadjechała ciężarówka, był to Tir, wraz z przyczepą. Wyłonił się zza ściany deszczu jak widmo nachodzące ludzi w ich najgorszych koszmarach. Mimo, że wszystko dookoła poruszało się nadzwyczaj wolno, Tir ten był nienaturalnie szybki względem reszty obiektów. Mężczyzna zauważył pojazd dosłownie od razu. Wiedział, że nie ma szans uniknąć swego przeznaczenia. Zamiast tego, do tej pory nie wiem jakim cudem, wyhamował w miejscu i odwrócił się tyłem do nadciągającej śmierci. Ciężarówka uderzyła w niego z niewyobrażalnym impetem. Cała akcja zwolniła jeszcze bardziej. Widziałem jak plecy chłopaka zostają zmiażdżone o przedni zderzak, jak jego prawa ręka zostaje rozcięta prawie na całej swej długości. Zanim z rany trysnęła krew, mogłem ujrzeć pracujące mięśnie, ponieważ człowiek ten cały czas zaciskał coś kurczowo w ręce. Ciężarówka nie zwolniła. Wciągnęła go pod siebie. Usłyszałem kolejne trzaski. Tym razem były to jego nogi. Kości musiały pęknąć w kilku, a może nawet i kilkunastu miejscach tworząc bezkształtną masę. Kilka z tych złamań było złamaniami otwartymi. Jako, że miał on na sobie krótkie spodnie, mogłem dostrzec, jak jego łamiące się kości rozrywają mięśnie by pod wpływem nacisku kół Tira przerwać tkankę łączną skóry i ujrzeć światło dzienne. Chwilę później nasze spojrzenia spotkały się. Mężczyzna ów (sam w końcu nie wiem czy był trzydziestoletnim facetem czy może chłopakiem w moim wieku) patrzył na mnie swym wzrokiem, który nie wyrażał ani odrobiny bólu. Jedynym, co mogłem dostrzec w jego czarnych oczach, była determinacja. Determinacja i poczucie obowiązku, za które nie bał się umrzeć. Ostatnie koło, zmiażdżyło mu klatkę piersiową. Mogłem usłyszeć każdy chrzęst, każdy dźwięk łamanych żeber. Słyszałem nawet jak jedno z nich przebija płuco. Ciało chłopaka zostało wyrzucone z pod kół prosto na chodnik. Deszcz powoli ustawał. Podbiegłem do niego. Nie wiem jakim cudem, ale jeszcze żył. Krew wypływająca z jego nóg, prawej ręki, klatki piersiowej, nosa, ust i uszu tworzyła na chodniku wykonanym z niewielkich cegieł mozaikę. Wpływała do szczelin miedzy nimi, a padający deszcz dodatkowo ją rozmywał. Wyglądało to tak, jakby chłopak leżał na czerwono-krwistej łące. Z bliska słyszałem jego charkot. Nie mógł żyć tak zbyt długo. Usłyszałem jeszcze, pomiędzy kolejnymi świśnięciami powietrza przelatującego przez przebite płuca i bulgotem krwi w jego ustach, jak coś do mnie mówił. Pamiętam dokładnie co wtedy do mnie rzekł „Moja prawa ręka. Weź je, On ich potrzebuje. Biegnij prosto przed siebie, nie zatrzymuj się”. Oczywiście słowa te przerywane były jego stęknięciami i charkotem. Kiedy otworzyłem jego dłoń i wyjąłem z niej to, co trzymał uśmiechnął się do mnie, po czym umarł. Właśnie trzymałem w swojej dłoni stugramową paczkę „Drożdży Babuni”. Tylko tyle i aż tyle. Facet umarł po to aby dostarczyć komuś drożdże. „ A może jest w nich coś więcej”, pomyślałem wręcz natychmiastowo. Otworzyłem je i powąchałem. Śmierdziały jak zwykłe drożdże. Spróbowałem ich. Swą fakturą, jak i samym smakiem nie odbiegały od normy. Wtedy zadałem sobie pytanie czy byłbym gotów umrzeć za coś bardzo ważnego, nawet jeśli byłyby to drożdże? Czy ty byłbyś gotów umrzeć za paczkę drożdży? Ja nie wiedziałem, czy byłoby mnie stać na takie poświęcenie, ale zrobiłem tak jak mi powiedziano. Ruszyłem prosto przed siebie, nie oglądając się nawet na zmasakrowane zwłoki. Biegłem, nie myśląc o niczym. Po prostu biegłem. Minąłem Plac Dąbrowskiego, Dworzec Łódź Fabryczna, ulicę Piotrowską, biegłem aż brakło mi sił. Potem, przy skrzyżowaniu Zielonej z Gdańską wsiadłem na rower, oparty o latarnię. Jakaś dziewczyna zaczęła mnie gonić i wyzywać, ale nie zwracałem na to uwagi. Parłem przed siebie z paczką drożdży w ręce. Wreszcie zrozumiałem postawę tamtego chłopaka, zrozumiałem dlaczego był gotów umrzeć. Przyśpieszyłem. Jechałem, nie zwracając uwagi na sygnalizację, lawirowałem między autami. Rozpogodziło się, słońce wyszło zza chmur, co wcale nie pomogło. Wtedy na jednym ze skrzyżowań ujrzałem go. Złowieszczy Tir – nosiciel śmierci – jechał prosto na mnie. Poczułem uderzenie w czaszkę i świadomość zgasła.

---

Obudziłem się w lesie w Okartowie. Leżałem na niewiarygodnie miękkim mchu, a jego niesamowity zapach atakował w przyjemny sposób moje zmysły. Słyszałem również świergot ptaków. Spojrzałem na zegarek. Była już siódma rano następnego dnia. Za godzinę na zgrupowaniu mój podobóz miał mieć śniadanie. Szybko wstałem i otrzepałem się z resztek trawy. Założyłem plecak, miałem już ruszać w drogę powrotną, gdy poczułem coś dziwnego w kieszeni spodni. Sięgnąłem tam ręką, a gdy ją wyjąłem ujrzałem stugramową paczkę drożdży. Od razu wiedziałem, co z nimi zrobić, wiedziałem, dlaczego tamten chłopak tak z nimi pędził. Zależało mu tylko na jednym. Zależało mu jedynie na najbardziej niezwykłej roślinie na całym świecie. Zależało mu na Tym mchu. Rozkruszyłem drożdże na ręce i następnie rozsypałem je na mech. Wydawało mi się, że przez chwilę falował. Jeszcze raz wciągnąłem powietrze przez nos by poczuć tę niemożliwą to opisania woń. Następnie odwróciłem się i ruszyłem w swoją stronę. Najwyższy czas wrócić do podobozu.




Autor: KRASNOLUD

- Rozumiem, że na maila przychodzi mnóstwo spamu, ale możesz mi wytłumaczyć, dlaczego na naszą skrzynkę pocztową przychodzi go tyle samo?
- To na wypadek gdybyś nie miał internetu.
- Nie żartuj. Kto dzisiaj nie ma neta?
- Ci, którzy wysyłają ci te ulotki.
Kamil wszedł do pokoju, gdzie przy zawalonym puszkami po Tigerach biurku siedział Marek. Stanął nad koszem na śmieci i zaczął wrzucać papiery.
- Mechanik samochodowy – idealne jak już zdobędę samochód. Myślisz, że ma terminy na za 10 lat? Bo teraz to mogę najwyżej resoraka zakosić chrześniakowi. Propozycja peelingu, podziękuję, depilacja, podziękuję tym bardziej. Założenie internetu, byśmy mogli ci przesłać więcej spamu, rachunek za prąd, reklama pizzerii... nie, to się może jeszcze przydać.
- Rachunek, czy pizzeria?
- Pizzeria, ale jak już wspomniałeś... – Kamil pochylił się nad koszem po raz drugi i wyciągnął kopertę. – ale to już na pewno nie. Konkurs na opowiadanie, rany, nie wiedziałem, że takie rzeczy rozsyłają po ludziach!
- Bo nie rozsyłają. Może się walnęli w adresie czy coś, miało do jakiejś szkoły iść, na przykład.
- W każdym razie wyrzucam. Nie potrzebujemy tego – powiedział wyrzucając.
- Czekaj! Co za opowiadanie? Pokaż.
- Ulotkę salonu kosmetycznego też ci wyjąć? Bo kolejny raz grzebał nie będę. Internet też chcesz sobie założyć?
- Ha. Ha. Ha. I w ogóle – Marek wziął kartkę do ręki i zaczął czytać. – Osiedlowy klub literacki, to my mamy coś takiego w ogóle? Ma zaszczyt zaprosić, yadda, yadda, yadda, opowiadanie sf, nagroda za pierwsze miejsce „Operacja Dzień Wskrzeszenia” z autografem Pilipiuka!
- Przecież już to czytałeś.
- Tak, nawet miałem, gdyby nie powiem kto mi jej nie zgubił.
- Oj tam, przeprosiłem już.
- Ale nie odkupiłeś.
- Może nie będę musiał.
- Zobaczysz, kiedyś ja ci coś zgubię, na przykład oryginalne Gwiezdne Wojny.
- Bujać to las, a nie nas, jesteś takim samym fanem jak ja. Zresztą, coś jeszcze ciekawego wyczytałeś w tej ulotce?
- Przecież nie byłeś zainteresowany.
- Ale teraz jestem.
- Niewiele. Opowiadania nadsyłać na maila, deadline do za dwa tygodnie, wyniki do za trzy. Jury w składzie, rozdanie nagród w świetlicy osiedlowej, to my mamy coś takiego w ogóle?
- Mamy, a jakbyś czasem odczepił oczy od monitora, to nie tylko byś nie miał denek od butelek na nosie, ale byś wiedział.
- A kto chciał wyrzucić rachunek za prąd?
- Skup się!
- Więcej nie ma. Opowiadanie sf trzeba napisać. Czego nie rozumiesz?
- Idei. Żaden z nas nie pisze opowiadań.
- Myślisz, że to jest takie trudne? Dam radę
***
- Nie dam rady. Nie ogarniam tego.
- A kto mówił, że to banalnie proste skoro tyle teraz jest książek i blogów z opowiadaniami?
- A czytałeś większość? Można je zażywać rano zamiast kawy na podniesienie ciśnienia. Nie chcę iść w ich ślady.
- A o czym piszesz?
Chłopak zawahał się.
- No... właściwie to jeszcze ten pomysł jest niedopracowany...
- To wiem. O czym chcesz pisać?
Mark się nie odezwał. Jak zwykle ślepił w ekran komputera i klikał coś gorączkowo. Kamil podszedł do niego i wyłączył monitor.
- Nie wiesz, czy nie chcesz powiedzieć?
- Nie robi mi się tak!
- Wiesz, że nie lubię jak się mnie ignoruje. To co?
- Jedno i drugie – przyznał niechętnie Mark.
- Co?
- Normalnie, czego nie jarzysz? Mam zaczątki czegoś, pomysłem tego nawet nie nazwę, dalej nic. Pustka.
- A dlaczego nie chcesz powiedzieć?
- Bo nie ma o czym mówić.
- A dużo tego niczego masz?
- Pół strony.
- I tak nieźle. Pokażesz?
- Nie!
- Bo?
- Bo nie. Bo nieskończone.
- Jak skończysz, to pokażesz?
- Zobaczę.
***

- Skończyłem.
- Pokażesz?
- Nie, raczej nie.
- Dlaczego?
- Bo nie wiem, czy jest odpowiednio dobre.
- Nie sądzisz, że przeczytanie go przez kogoś innego niż autor może pomóc w ocenie?
- Nie.
- Znów wyłączyć ci ekran?
- I w czym ma to pomóc?
- Przestaniesz mnie ignorować.
- Nie dam ci tego do przeczytania. Nie wiem nawet czy wyślę.
- Dlaczego nie?
- Bo nie wiem, czy jest odpowiednio dobre. Pamięć krótkotrwała ci się popsuła?
- Nie, ale zwątpiłem w uszy na chwilę. Skoro już napisałeś, to wyślij. Co ci szkodzi?
- Robienie z siebie idioty.
- Przecież nie znasz tych ludzi.
- Mieszkają w tym samym bloku.
- Łał, gratulacje. Biorąc pod uwagę twój kontakt ze światem zastanawiałem się, czy wiesz, że w ogóle mieszkasz w bloku.
- Ha. Ha. Ha.
- Ty prawie nie wychodzisz. Nie dość, że cię nie skojarzą...
- Trzeba adres podać.
- To co? Boisz się, że na drzwiach ci wyszprejują „grafoman”?
- To nasze drzwi, jakbyś nie zauważył.
- Ale to nie ja się przejmuję.
- Przemyślę to jeszcze. Mam tydzień.
- Masz. Tylko nie obudź się z ręką w nocniku. Bo się okaże, że autograf Pilipiuka ci zwiną sprzed nosa.
***
- Zmieniam studia – powiedział od wejścia Kamil
- Aha. Co? Na co? – Mark aż oderwał oczy od monitora.
- Filologia chorwacka.
- Co?! Do reszty cię pogrzało?
- Nie. Dlaczego?
- Gdzie ty po tym pracę znajdziesz? Skończ lepiej tę logistykę.
- Nie chodzi tylko o to by znaleźć pracę. Intryguje mnie ten kierunek, a po jednym i drugim pracę będę mieć w macu.
- Tak, na poziomie sprzątacza lub szefa spedycji.
- Przesadzasz.
- No co ty? Tylko trochę.
- Przestań, tutaj tylko IQ tracę. Te studia są absolutnie nierozwijające, niczego się na nich nie uczę, są nudne i tępe, tak jak pozostali studenci. Muszę coś zmienić, bo porosnę kurzem?
- Co? Dlaczego kurzem?
- Toczący się kamień nie obrasta kurzem.
- Mchem – poprawił odruchowo Mark.
- Co?
- Nie obrasta mchem.
- Sam jesteś mech.
Mark popatrzył zdumiony na współlokatora.
- Może masz rację – obrócił się do komputera, wstukał kilka liter i kliknął coś. – A może nie – odwrócił się znowu w kierunku Kamila. – Wysłane.
- Co?
- Opowiadanie.
- Jakie opowiadanie?
- No, to na konkurs sf.
- A. To które napisałeś tydzień temu i zastanawiałeś się czy jest dość dobre?
- Tak – po chwili dorzucił. – Wygra.
I wygrało.



Autor: ONA


Po torze jechał pociąg. Z szumem mijał pola i lasy, miasta i wsie. Przecinał kurtynę deszczu. W jego ciepłym wnętrzu siedziała młoda dziewczyna. Apatycznie wpatrywała się w opadłe z wieczornego nieba krople znaczące swój ślad na szybie. Nie zwracała uwagi, dokąd jedzie, pogrążona była we własnych myślach. Chciała uciec. Jak najdalej od tego, co ją spotkało, od miejsca, gdzie została uświadomiona o swojej samotności.

Gdy weszła do mieszkania, zobaczyła Go w łóżku. Nagiego. Nie wiedziała, co o tym myśleć, choć w jakiś sposób była szczęśliwa, że czekał na nią w ten sposób. Lecz wszystko to zamieniło się w szok, a potem w złość, gdy z przylegającej do sypialni łazienki wyszła naga, na oko 17-letnia dziewczyna. Nie mogąc wydusić z siebie słowa, nasza bohaterka wybiegła z mieszkania. Po chwili jednak wróciła, i prosto w Jego twarz cisnęła pierścionek zaręczynowy. Nie zatrzymując się, dobiegła do parku. Dopiero tam, usiadłszy na ławce, rozpłakała się. Zadzwoniła do osoby, którą uważała za przyjaciela.
-Halo? – usłyszała znajomy głos, a w tle dudniącą muzykę. – Halo? Mów głośniej, nie słyszę cię! Jestem na imprezie, zadzwonię jutro!
Usłyszała charakterystyczny sygnał po odłożeniu słuchawki. Trzy kolejne osoby w ogóle nie odebrały. Od mamy usłyszała tylko: „Chciałaś, to masz, teraz cierp”. W głowie miała pustkę. Nie mogła zrozumieć, czemu wszyscy, którzy wydawali jej się bliskimi ludźmi, nagle ją zostawili. Po prostu zignorowali. I wtedy zrozumiała… nikt jej nigdy nie kochał, ani nawet nie lubił. Wokół siebie miała samych ludzi-pijawki, korzystających z tego, że jest inteligentna i ma pieniądze. Fałszywi przyjaciele, fałszywy narzeczony, i matkę, która nigdy jej nie wspierała, zawsze trzymała ją na dystans.
Zapadał mrok. Przekroczyła bramy cmentarza nie dbając o to, że wkrótce go zamykają. Usiadła przy jednym z grobów. Właśnie sobie uświadomiła, że leży w nim jedyna osoba, która zawsze była przy niej w chwilach dobrych i złych. Od samego początku, aż do… końca. Jedyna osoba, którą ona tak naprawdę kochała. Jej najbliższy przyjaciel, który zginął w wypadku samochodowym. Łzy leciały na płytę nagrobka. Opowiedziała mu wszystko. Wszystko, co się działo i co czuła przez pięć lat, które minęło od jego śmierci.
- Chciałabym być z Tobą, pewnie masz tam, po drugiej stronie, lepsze życie – zakończyła.
I wtedy podjęła decyzję. W supermarkecie kupiła sznurek, na dworcu bilet na pierwszy długodystansowy pociąg. Wsiadła do ciepłego wnętrza i pogrążyła się w myślach. Każda z nich była krótka, urwana.

Pociąg zatrzymał się we wsi, na nazwę której nie zwróciła uwagi. Zależało jej jedynie na lesie, który widziała w pobliżu. Znalazła polankę, wokół której były drzewa z szeroko rozłożonymi konarami. Zachęcająco, akurat by zrobić prowizoryczną szubienicę. Zdjęła buty i podeszła do drzewa po przeciwległej stronie polany. Pod bosymi stopami czuła mech. Obwiązała sznur wokół konaru, na drugim końcu sporządziła pętlę. Nie zdążyła jednak przełożyć przez nią głowy.
Poczuła gwałtowne pchnięcie na ziemię. Z siły, z jaką napastnik to wykonał wywnioskowała, że to mężczyzna. Wpił jej głowę w mech tak, że nie mogła krzyknąć, ledwo oddychała. Usłyszała rozdzierany materiał i poczuła, jak przemocą wbija jej się do pochwy. Rozpłakała się jeszcze mocniej. Napastnik nie przerywał czynności, jeszcze długo czuła, jak narusza jej prywatność… Łykając słone łzy nie wiedziała, kiedy skończył, nie usłyszała ani nie widziała noża, który następnie wyciągnął. Krzyk rozdarł nocną ciszę, gorący płyn poleciał we wszystkie strony obryzgując drzewa.
Mężczyzna nie musiał powtarzać ciosu, wiedział, że dobrze naciął. W ciszy rozległy się jego kroki, coraz dalej i dalej od polanki.
A krew i wciąż jeszcze płynące po martwych policzkach łzy rozpaczy i poniżenia skapywały na pokrywający polanę mech…




Autor: M

Stali na skraju lasu. Bez słowa. Nie wiedziała, ile czasu. Może pięć minut, może trzydzieści, może godzinę, dwie, całą wieczność. Ogarniał ją ból. Cisza to najgorsze, co może być. Rani bardziej niż słowa. Obojętność. Nie ruszali się z miejsca. Cały ten czas naprzeciwko siebie. Patrząc sobie w oczy. W bezruchu. Nawet nie mrugali. Jej oczy robiły się szkliste. Biały koń krążył wokoło nich powolnie. 
Yeyalel nie dawała już rady. Zapadała się w sobie. Cisza drążyła jej myśli. Bardzo wolno z jej oka wypłynęła łza. Caliel patrzył jak sunęła po gładkiej skórze cienką linią. Spłynęła w kącik jej ust. Nie wytrzymał podszedł i pocałował ją kradnąc słoną łzę. Złapał jej twarz w obie ręce i spojrzał jeszcze głębiej w oczy.
- Nie mogę, dłużej już tak nie mogę. Wypaliłem się. Jestem jałowy.
- O czym ty mówisz?
- Zabiłaś mnie. Nie mogę tak trwać. Udam się na północ. Nigdy się już nie spotkamy. Nie możemy się nawzajem ranić.
- Caliel, ale o czym ty mówisz…
- Żegnaj…

Pocałował ją jeszcze raz. Stała sparaliżowana. Odszedł. Wsiadł na konia i pognał prosto w las nie oglądając się za siebie.

Nie mogła się otrząsnąć. Widziała konia znikającego między drzewami. Na jego grzbiecie siedział Caliel. Jej pokrewna dusza, przyjaciel, kochanek. Osoba jej pisana, tak przynajmniej myślała. Teraz ta osoba odeszła bez żadnych wyjaśnień.

Łzy cisnęły jej się do oczu. Nic nie widząc wbiegła między drzewa. Nic nie wiedziała, instynktownie omijała przeszkody. W sumie było jej wszystko jedno czy sobie coś zrobi. Teraz już nic się nie liczyło. Straciła coś, co kochała ponad życie. Straciła drugą rękę, może nogę. Nie można żyć stabilnie bez nogi, bez oparcia. Tak, była bez oparcia. Wszystko straciło sens w chwili, gdy zniknął w lesie.
Biegła może tygodnie, lata. Na oślep, na pal licho. Po prostu przed siebie. Szukała go. Jego dotyku, ciepłego głosu, poczucia bezpieczeństwa, jakie jej dawał.

Lubiła noce. Kochała śnić. W snach Caliel zawsze ją odwiedzał. Znów byli szczęśliwi jak kiedyś. On nadal ją kochał, był przy niej. Z czasem jej bieg zmienił się w powolny marsz. Częściej spała niż szła. Wolała zamykać się w sennej marze ze swym ukochanym. Było jej obojętne co się dzieje naokoło. Po prostu znów chciała znaleźć się w silnych ramionach.

Przypominała sobie wszystko, analizowała. Każdy dzień razem spędzony. Każde słowo, gest, obietnice. Nie potrafiła zrozumieć czemu coś tak pięknego nagle się skończyło.

Zabiłaś mnie” – te słowa dudniły jej po głowie. Nie wiedział co takiego zrobiła, że go „zabiła”.
Pewnej nocy przyśnił jej się sen inny niż zwykle. Caliel zginął. Nie żył, a ona nic na to nie mogła poradzić. Zbudziła się w spazmach. Wstała i znów biegła.

Znowu nie wiedziała ile to trwa czasu. Nieustannie goniła. Nie wiedziała dokładnie za czym.

Zaczęło padać. W tym kraju nie padało od stuleci. Deszcz obmywał jej ciało, jej duszę.
Myśli przemieniły się. Spostrzegła ból w jakim żyła kiedyś. Jej obawy, obawy o nic. Zobaczyła ból, który mu zadawała twierdząc, ze rani ją swym zachowaniem. Podważanie jego uczuć też było błędem. Zrozumiała co kryje się pod słowem „zabić”.

Zatrzymała się. To ona się musi zmienić. Zmienić siebie. Jest potworem, który niszczy wszystko co kocha.

Rozejrzała się dookoła. Ciągle krążyła w tym samym miejscu. Jej podróż była tak chaotyczna, że ciągle poruszała się wokół tego samego obszaru.

Załamała ręce i siadła opierając się o omszałe drzewo. Czuła, że teraz to ona się wypaliła. Ogarnęła ją pustka. Patrzyła w dal nieobecnymi oczami.

- Zaraz! Mech! Północ!

Roztrzęsionymi rękami dotykała narośl na drzewie. Przecież Caliel powiedział, że odchodzi ku północy. Więc i ona powinna podążyć w tą stronę.

Wstała i odetchnęła głęboko. Ruszyła odnaleźć siebie. Ku północy wskazywanej przez mech na drzewach.

Kto wie, może odnajdując siebie, po drodze odnajdzie i Caliela…

środa, 15 maja 2013

Kajam się...

... za to, że jeszcze nie opublikowałem efektów pracy nad tym motywem. Deficyt czasowy jak stąd do Wyoming w połączeniu z niewielką ilością zgłoszeń skłania mnie do tego, by odłożyć publikację do przyszłego tygodnia - jeśli ktoś chciałby jeszcze cos nadesłać, do niedzieli ma czas. Jeśli ktoś chciałby poprawić coś w opowiadaniu już nadesłanym, również - feel free, jak to mawiają.

Pozdrawiam i kajam się,
Pudel!

poniedziałek, 6 maja 2013

MOTYW VII - ZAPOWIEDŹ

Jest i motyw na ten tydzień!

- swoboda tematyczna i objętościowa
- opowiadaniezmotywem@gmail.com
- do niedzieli 12 maja godzina 23:59
- motyw - MECH