niedziela, 29 listopada 2015

MOTYW XIX - ZAPOWIEDŹ

Jak zwykle o tej porze, czas na nowy motyw.

 - Deadline - akurat na Mikołajki, 6.12, 23:59
 - Tematyka dowolna, objętość dowolna
 - Gołębie pocztowe wysyłamy na adres: opowiadaniezmotywem@gmail.com
 - I w końcu motyw...: ĆMA

poniedziałek, 23 listopada 2015

MOTYW XVIII - PODRÓŻ

Witamy Was w takim samym gronie jak poprzednio, także podziwiajcie nas. Miejsca na scenie jest dużo więc zapraszamy kolejnych. Indżojcie.

Autor: MŁOTEK


-Wskakuj! Dokąd zmierzasz?
-Na północ.
-Jakiś konkretny cel?
-Morze.
(…)

-Nie jesteś trochę za młody żeby podróżować samemu autostopem? Wiesz, może to nie moja sprawa, ale wyglądasz na szesnastolatka, który uciekł z domu z plecakiem pełnym totalnych pierdół. Jak ci na imię? Po co tam jedziesz?
- Karimata, śpiwór, namiot, kurtka przeciwdeszczowa, latarka, kompas, mapa samochodowa Polski, dodatkowe ciuchy, trzy litry wody, piętnaście metrów linki, nóż i scyzoryk, menażka i żywność na kilka dni. Czy to dla Ciebie są pierdoły? Wyglądam młodo, ale mam dwadzieścia lat. Janek. Chciałeś kiedyś rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?
- Nie, dlaczego?
- Jest tam pięknie, z resztą to popularny tekst krążący po internecie. Czasami mam dosyć ludzi którzy mnie otaczają. Niby wszyscy na studiach są mniej więcej w moim wieku, ale trudno mi się tam z kimś dogadać. Nie umiem zacząć zwykłej nudnej pogadanki o pogodzie i trwać w niej przez trzydzieści minut jak moi znajomi. Rzadko mam z kim naprawdę porozmawiać, podzielić się swymi myślami i przemyśleniami. Najczęściej są to starsze ode mnie osoby. Ktoś z doświadczeniem życiowym. Masz czasem wrażenie że urodziłeś się, a w Twoim ciele jest już ktoś inny? Że to ty z poprzedniego wcielenia? Ja mam. Jestem młody, nic nie wiem o tym świecie, a jednak czuję się jakbym żył tu bardzo, bardzo długo. I właśnie to mnie męczy. Lubię spędzić trochę czasu sam. Na osobności. Byle nie siedzieć zbyt długo, wtedy przychodzą złe myśli. I dlatego jadę nad morze, bo w Bieszczadach już byłem.  A ty gdzie jedziesz o drugiej w nocy? Wyglądasz jak stuprocentowy mężczyzna-drwal. Kraciasta koszula z podwiniętymi rękawami, wielka, zadbana broda, pokaźne ramiona i blizny na rękach. Przecież o drugiej w nocy nie ścina się drzew, wiesz o tym?
-Haha! Udało ci się. W bagażniku mam zwłoki mojej kochanki i noktowizor. Najpierw ją zakopiemy, a potem dla niepoznaki wytniemy kilka drzew i załadujemy na przyczepkę. Jadę do Gdańska do mojej rodziny. Mogę Cię podwieźć do samego morza. Budujemy nowy dom i altankę obok. Jestem cukiernikiem. Skąd blizny na rękach? Wspinaczka i trochę niebezpiecznego życia. Można się nieźle o skały poocierać, a jak byłem w Twoim wieku to lubiłem się pobić żeby coś komuś udowodnić. Czasami było groźnie. Raz jeden chłopak wyciągnął nóż. Na szczęście zasłoniłem się ręką, inaczej ciekło by ze mnie jak z pękniętego kartonu z mlekiem. A on złamał sobie  o mnie rękę. Potem drugą. I kilka żeber. I nos. Później spędziłem dwa lata w więzieniu. Na szczęście pan Bóg obdarzył mnie swą łaską i pozwolił ułożyć życie na nowo. Poznałem kobietę mojego życia. Zacząłem pracować w cukierni. Mam dwójkę dzieci. Syna i córkę. Oboje kończą liceum, Jędrek raz nie zdał do kolejnej klasy. Ale nie szkodzi, ważne jest to czego człowiek się nauczy za życia, niekoniecznie jak szybko to zrobi. Czemu nie pojechałeś pociągiem? Gdybyś nie trafił na mnie to mógłbyś spędzić na podróży nawet ze dwa dni.
- Dlatego wziąłem namiot i resztę rzeczy. Na plaży też planuję zabiwakować jakiś czas. Jadąc pociągiem bym Ciebie nie poznał. Albo innych ciekawych osób. A tak mam szanse by spotkało mnie coś niesamowitego. W sumie to moja pierwsza tak długa podróż stopem. Koleżanka mi opowiadała jak raz jadąc stopem gościu jechał jakąś dróżką, wiesz, z jednej strony las, z drugiej las, a oni pośrodku. Mówi do niej „Pokażę ci największego ptaka jakiego widziałaś”! Zestresowała się porządnie dziewczyna. Też bym się zestresował po całości.
- I co, chyba jej nie zgwałcił?
- Niee, zatrzymali się, kazał jej wysiąść, sam wysiadł i otworzył bagażnik. A z niego wyciągnął takiego wielkiego sokoła. Okazało się, że jest przewoźnikiem ptaków. Dlatego ja też liczę na jakąś przygodę. A w pociągach jest raczej nudno.
- Rozumiem.
(…)

-Dobra skręcimy tu, muszę skoczyć na stronę.
-Okey, tylko nie każ mi długo czekać.
(…)

-Janek, wysiadaj, jesteś mi potrzebny.
- O co chodzi?
-Muszę cos zakopać. Potrzebuję Twojej pomocy.
- O Kurwa, zabiłeś kogoś! Bez kitu. Ja pierdolę, jadę z jakimś psychopatą.
- Zamknij mordę i mi pomóż. Nikogo nie zabiłem, po prostu muszę tu kogoś zakopać. Z lasu tak łatwo nie uciekniesz, jesteś dobre 10 kilometrów od najbliższej drogi. A ty ze swoim plecakiem szybko nie pobiegniesz, dogonię cię. Kluczyki mam przy sobie, więc też nie odjedziesz. Nie chcę ci zrobić krzywdy, a jesteś mi potrzebny. To jak będzie?
- Kurwa mać. Idę do ciebie. W ogóle jak masz na imię?
- Łukasz.
(…)

- Będziemy za godzinę na miejscu.
- Dobrze.
(…)

-Kto to był? Łukasz, kogo zabiłeś? Wiesz, że zadzwonię na policję? Będą Cię szukać. Nie mogę tego olać, pomogłem ci nieść zwłoki do wielkiego dołu, który wspólnie wykopaliśmy. I jeszcze jakby nigdy nic zasadziłeś nad tym trupem drzewo. O co do chuja chodzi?! Jezus, a jeśli mnie też zabijesz?
- Tylko bez Jezusa. Uspokój się, nikogo nie zabiłem. Zjedziemy na kawę i hot-doga, ja stawiam. Wszystko Ci wyjaśnię, ale nie rób scen. Będziesz chciał zadzwonić po policję to zadzwonisz.
(…)

-Jaki sos?
-Meksykański, a ty?
- Standard, keczup i musztarda. Dowiem się w końcu o co chodzi z tym wydarzeniem w lesie?
- To moja matka. Zawsze narzekała, że pogrzeby są kosztowne. Miała guza mózgu. Powiedziała, że jak umrze, chce zostać pochowana w lesie i przyczynić się to życia innych organizmów. Ostatnie pół roku mieszkałem u niej w domu, w Poznaniu. Załatwialiśmy wszystkie formalności. Znaleźliśmy chętnego na zakup mieszkania. W wolnym czasie wędrowaliśmy po parkach, oglądaliśmy stare zdjęcia, wychodziliśmy do kina. Raz nawet mnie zaskoczyła. Wiesz co chciała zrobić przed śmiercią? Skoczyć na bunjee, taki szalony banał. Pojechaliśmy do Warszawy i skoczyliśmy. Robiliśmy wszystko by być szczęśliwymi. Ostatnie trzy miesiące głównie się nią zajmowałem, jeździła już na wózku. Wczoraj zmarła, więc dziś wracam do rodziny.
- I co, to wszystko? I to drzewo też dla niej?
- Tak, wszystko.
(…)

-Mają niesmaczną kawę.
-Chodźmy już.
(…)

-Czemu jesteś taki spokojny? Nie widać jakbyś cierpiał po stracie matki. Płakałeś w ogóle? Wierzysz, że jest teraz z Bogiem, szczęśliwa?
- Tak, wierzę. I cierpię. To że teraz nie płaczę nie oznacza, że tak nie było czy nie będzie. Czasem można bardzo cierpieć bez łez, a czasem płakałeś tak dużo, że już nie masz siły płakać.
-Yhym.  Nie przeraża cię myśl kruchości życia? Jesteś cukiernikiem, zawsze chciałeś nim być? Nie chciałeś czegoś więcej od życia, być znanym, sławnym, bogatym?
- Chciałem, ale już  nie chcę. Cieszy mnie ta praca, pieniądze mi wystarczają do życia. Nie ważne jest kim będziesz za życia, ale jaki będziesz. I z kim je spędzisz. Żyję według swoich zasad, z ludźmi, których kocham. Kiedyś zrozumiesz, o co w tym wszystkim chodzi.
(…)

-No nic, to mój dom. Plaża jest w tamtą stronę. To koniec naszej podróży, tylko się Janek nie zgub.
- Postaram się. Dziękuję, że mnie podwiozłeś. I za dużo spraw, które muszę przemyśleć. Przyjemnością było Cię poznać. Choć dosyć szokujące to poznanie było. Oczywiście rozumiesz, że będę musiał wybadać całą sprawę, dowiedzieć się czy Twoja opowieść o matce jest prawdziwa?
-Rozumiem. Trzymaj się.
-Ty też.

***
Witaj Łukaszu.
W sumie to chciałem ci się pochwalić moim pięknym domem. Nie pracuję w korpo ani nie jestem gwiazdą, ale jest świetnie. Jestem szczęśliwy i mogę powiedzieć, że rozumiem o co w tym wszystkim chodzi.
Dzięki ci za tamto spotkanie.
Kiedyś złapałem u Ciebie stopa. Zakopywaliśmy razem Twoją matkę. Pamiętasz? 
Dawno mnie nie było w Bieszczadach. Planuję się niedługo tam wybrać. Tym razem z moją żoną (tak, nią też chcę się pochwalić). Opowiedziałem jej ostatnio o naszym spotkaniu, ale nie chciała uwierzyć. Nie jest ode mnie starsza, a tak świetnie mi się z nią spędza czas. I mogę rozmawiać z nią nie tyko o pogodzie za oknem.
Dzięki.                                                                                               
                                                                                                                                                                            Janek


Autor: MITOZA
Tytuł: Śmierć


Jestem Śmiercią.
 Trudno robić coś niesamowicie fascynującego kiedy jestem tym kim jestem. Po prostu zjawiam się w miejscach gdzie umrze dużo ludzi. Rzym lata temu. Pożar w Londynie. Europa za czasów rzezi Europy, czyli drugiej światowej. Po prostu muszę tam być i zbierać żywe dusze martwych. Czasami zjawiam się w epicentrum dzień czy dwa wcześniej. Rozmawiam z przechodniami, żołnierzami, niewolnikami i patrzę na drzewa w parku, lesie, górach. Płynę Titaniciem. Świetnie się bawię, tańczę, piję drinki, kocham się  z mężczyznami i kobietami, rozmawiam z kilkoma z nich. Kapitan nie ujrzy swojego dwuletniego synka. Oliwia, skrzypaczka nie zagra w Brukseli koncertu. Jane nie pobierze się z Fredem, zaś John dorzuci 1362 kilogramy węgla do pieca. Lubił koty.  I pisał wiersze. Jako jedyny  był mi z tego statku bliski. Traktował życie jako czas oczekiwania, czekał na mnie, a kiedy przyszłam po niego,  zmarzniętego, musiałam pozwolić jego duszy zmierzać dalej. Mogłam mu tylko wskazać drogę.
Danse macabre. Śmierć spotka każdego i wszyscy są wobec mnie równi? Nie spotkam  każdego. Dla pojedynczych osób mam swoich podopiecznych, żniwiarzy, oni chadzają po szpitalach, domach starości et cetera. Wszyscy są wobec mnie równi? W życiu! Niektórzy, mimo że umierają  w pojedynkę interesują mnie bardziej niż ludobójstwa. A ty nie chciałbyś zobaczyć jak Ramzes, Bolesław Chrobry czy Freddie Mercury reagują na wieść o swej martwości? Lubię oglądać wybitne jednostki w takich sytuacjach, choć rzadko  kiedy mnie zaskakują.
Czasem gdy zjawiam się dzień czy dwa wcześniej ludzie umierają  zbyt szybko. Cała Słowiańska wieś miała zostać wyrżnięta przez Szwedów pewnego poranka. Chciałam zobaczyć rynek tętniący życiem, mieniący się barwami owoców  i warzyw, a nie cierpienia i krwi. Tego samego dnia, gdy się pojawiłam, chłopiec o imieniu Siemko spadł z konia i umarł. Zbrojmistrz rozciął sobie przez przypadek tętnicę udową, a malutka Jagoda utonęła w rzece podczas zabaw z innymi dziećmi. Czasem ktoś wyczuje, że nadchodzę. Pewna rodzina, z Wojciechem, drwalem, na czele opuściła w nocy wieś by wędrować do swej rodziny w innej  części kraju. Ocaleli jako jedyni.  Gdy czterdzieści lat później zabierałam go ze sobą powiedział mi, że czuł mnie i widział jak w  granatowej sukni przechadzałam się nocą pomiędzy domami. Nie jestem niezauważalna. Jestem wszechobecna i dlatego trudno mnie dostrzec.
World Trade Center. Rozmawiałam z ostatnimi, przysypanymi gruzem, umierającymi ofiarami. Chciałam im dodać otuchy, ale póki nie umarli brali mnie za omamy słuchowe, albo szatana na nich czekającego. A ja jestem tylko śmiercią.
Znudziła mi się czerń. Znudziło mi się ciągłe odbieranie umarłych. Jadę na wakacje. Nad wodę.  Mogę czasem opuścić  posterunek i obrać materialną postać. Raz na 10 lat należy mi się miesiąc spokoju. Dogaduję się z tym gościem nade mną, żeby nie zsyłał żadnych potopów, czy też szarańczy. Z tym na dole też muszę się ugadać, żeby jego słudzy nie wybuchali w środku miasta pochłaniając setki istnień. O ile Brodaty ostatnio nie myśli o kataklizmach tak z czerwnoskórym  zawsze wychodzę na minus.
- Masz dwa tygodnie wolnego, a potem terroryści porywają trzy samoloty w przeciągu dwóch miesięcy i wysadzają szpital. Stoi?
-Ale mam mieć przecież  miesiąc wolnego.
- Dobra, dobra, dwa tygodnie, samoloty i szpital, potem  trzy tygodnie odpoczynku i strzelanina w szkole, oraz lawina podczas zimowiska studentów. Razem masz ponad miesiąc spokoju,  może być?
-Ech.. niech będzie.
Czerwone, wiązane na sznureczki, dwuczęściowe bikini. Piaszczysta plaża. Słońce. Relaks. Obok mnie leży Daniel, przystojny, umięśniony szatyn. Przysypiam. Wszystko ciemnieje i robi się zimniej, bardziej mokro.  Wstaję i znajduję się w środku tsunami. Fale niosą innych, niszczą budynki. Stąpam po piasku i patrzę przed siebie. Ruina. Cholera, znowu robota, a miało być tak pięknie. Nie wszystko da się przewidzieć. Daniel ze złamanym kręgosłupem dalej śpi, tylko  kilkaset metrów dalej. Zacznę od chłopaka, w końcu tak się starał.




Autor: KRASNOLUD

Moja żyjąca na wsi babcia Beata zawsze była przesądna. Bądź czujny i spakowany podczas burzy, choć dom miał piorunochron. Nie patrz nocą w okno, bo możesz zobaczyć diabła. W oknie PKSu odbijam się tylko ja. Lubię gdy życie jest swoją własną metaforą i tę podróż autobusem odbieram właśnie jako alegorię naszej relacji. Z jednej strony las, ciemność i sporadyczne światła, z drugiej ciepły PKS, oddzielone tylko granicą szyby i drogi. Z jednej strony moja zabobonna babcia, z drugiej ja i moja magisterka z fizyki teoretycznej. Jakkolwiek tej ciemności i tych lasów było więcej i zawsze fascynowały ludzkość, to dopiero autobus był w stanie mnie przewieźć na drugi koniec Polski.
Chociaż mój mózg zawsze lubił snuć teorie, teraz głównie zabijałem czas. Nie wszystko jest poplątaną metaforą, po prostu spiesząc się na busa, wrzuciłem wszystko do bagażnika, w tym laptopa i czytaną właśnie książkę. Bateria w telefonie była na skraju rozładowania, a wiedziałem, że będę jej jeszcze potrzebować. W PKSie nie było nikogo oprócz mnie. To znaczy, wnioskowałem o istnieniu kierowcy po tym, że wciąż jedziemy, ale z mojego miejsca go nie widziałem. Od momentu kiedy przerwałem mu jedzenie kanapki i czytanie Eneidy kupowaniem biletu, minęło sporo czasu. Zatem siedziałem w pustym autobusie nie mogąc robić właściwie nic, oprócz gapienia się w otchłań nocy za oknem.
Tak więc gapiłem się w okno i czekałem aż noc do mnie mrugnie.
To Nieztsche powiedział, że gdy patrzysz w otchłań, otchłań również patrzy w ciebie. Zazwyczaj człowiek nie ma styczności z otchłanią, z granicą między światami, ale jak już mówiłem, lubię metafory i szyba całkiem nieźle spełniała zadanie granicy.
Jak już mówiłem „tamta strona” zawsze fascynowała ludzi i ja nie byłem wyjątkiem. Od małego, gdy tylko gdzieś jechałem z rodzicami, patrzyłem za okno, wymyślając głupiutkie historyjki o mijanych lasach i wypatrując świateł w nocy. Zostało mi to, dlatego bezmyślnie wgapiałem się w otaczające drogę lasy, a nie poszedłem spać.

I wtedy noc mrugnęła.
Ciężko opisać to jakoś inaczej. Po prostu jakby nagle wszechświat zrobił krok w bok od znanej i swojskiej rzeczywistości, coś się zmieniło w atmosferze. Nie umiem wyjaśnić, dlaczego tak mnie to przeraziło, chyba dlatego że wyczułem tę zmianę. W książkach bohater zawsze jest w stanie poczuć czyjś wzrok na karku albo złowrogą atmosferę jakiegoś miejsca, ale prawdziwy świat tak nie działa. Zatem jeśli wyczuwałem złowrogą atmosferę, jakieś skrzywienie świata, to przestał on być prawdziwy.

Te myśli przebiegły przez mój mózg z prędkością, o jaką go nie podejrzewałem, ale gdy pierwsza fala noradrenaliny się zmyła, sam siebie wyśmiałem. Jakie skrzywienie świata? Nagle, na ułamek sekundy, przestałem widzieć świat za oknem i już wpadam w panikę? Chyba te rozmyślania podczas jazdy nie wpływały dobrze na moją psychikę.

Ale dalej patrzyłem w okno, a im dłużej patrzyłem, tym bardziej widok nie zgadzał się z tym co wiedziałem o świecie. Trudno było to opisać, ale miałem wrażenie, że z każdym kilometrem oddalam się od znanego świata. Nie jechaliśmy szybko, więc miałem dobry widok na zmiany które zachodziły. Najpierw zmieniło się niebo. Wcześniej czyste, ciemnogranatowe jak przystało na noc w lesie, teraz było po prostu czarne. Świeciły na nim gwiazdy, ale gdy próbowałem się im przypatrzeć, wydawały się zmieniać swoje pozycje. Nie gwałtownie, ale jakby zawsze były w tym punkcie, choć przysiągłbym, że nie było ich tam przed chwilą.

Widziałem świecące oczy jakichś zwierząt między drzewami, choć przecież żadne światło nie padało na nie i nic nie mogło się odbijać w ich tęczówkach.

Przestałem poznawać mijane miejsca, znajome sosny, brzozy i świerki zaczęły wyglądać nienaturalnie, przybierając inne kolory i kształty, aż w końcu przestały przypominać cokolwiek znajomego. Zacząłem się zastanawiać nad własnym zdrowiem psychicznym. Nie piłem nic, nie brałem, zostawały więc tylko początki schizofrenii. Ale choć widziałem fantastycznie powyginane rośliny, w kolorach, których nie dało się uzyskać przez połączenie konwencjonalnych siedmiu, nie czułem, żebym zwariował. Choć oczywiście to co czułem nie powinno być brane pod uwagę.

Wyjechaliśmy z lasu, powinny otaczać nas pola uprawne, ścięte o tej porze roku. Ale pod seledynowym niebem widziałem tylko pełzające ludzkie kleszcze, które w miejscu twarzy miały zakrwawione bandaże. Wizja była tak chora, że uwierzyłem we własne zdrowie psychiczne, ludzki mózg nie byłby w stanie tego nigdy wymyślić. Spojrzałem do wnętrza autobusu. W środku nie było żadnych zmian, stare zasłonki, nalepki na szybie oddzielającej kierowcę od pierwszego siedzenia, różaniec i choinka zapasowa na lusterku, wszystko takie jak było.

A po drugiej stronie, za oknem, znów chory pejzaż pod seledynowym niebem. Gigantyczne słupy oplecione bluszczem i kośćmi. Wystające z nich twarze, które powinny być wykrzywione bólem lub strachem, ale były wyprane z wyrazu, co było jeszcze gorsze. Na szczęście wszystkie twarze były obce.

Obrazy zaczęły być coraz bardziej zmienne, pomiędzy mrugnięciami całe światy tworzyły się i umierały, a wszystkie połączone dziurawym asfaltem, kiepską, typowo polską drogą.

Po równinie za oknem były teraz rozrzucone pudełka z ludźmi, pomiędzy nimi płynęła rzeka krwi, która wydała mi się zadziwiająco pokrzepiającym obrazem. Była przerażająca i paskudna, ale przewidywalna. W tak złym miejscu mógłbym czegoś takiego oczekiwać. Ale oczywiście wszelkie nadzieje ginęły w tym miejscu i krew zaczęła krzepnąć w ostre kształty, które wbijały się w pudełka.

Niebo było ciemnofioletowe, takie jakie wyobrażałbym sobie  w opowieściach o końcu świata, takie jakie określiłbym słowem „złowrogi”. Dookoła mnie było skaliste pustkowie, na którym paliły się ogniska. Nie widziałem ludzi, którzy je rozpalili i podtrzymywali, ale wiedziałem, że gdzieś muszą być, mimo że część już na zawsze wygasła.

Pojawiły się dziury, najpierw w tym płaskowyżu, a potem w samym świecie, jakby rzeczywistość nie była spójna, tylko porowata, jak kości, które widziałem wcześniej.

I wtedy zobaczyłem, że mijamy tabliczkę z nazwą „Konradów”, gdzie wysiadałem, gdzie mieszkała moja babcia, która na pewno, jak zawsze, czekała na mnie na przystanku. Zamknąłem oczy, nie zniósłbym widoku tego miejsca wykrzywionego przez… cokolwiek sprawiło te obrazy. Próbowałem uspokoić oddech, dojechałem, byłem na miejscu, a wszystko co się zdarzyło, jeśli się zdarzyło, było poza mną. Otworzyłem oczy dopiero gdy autobus zatrzymał się na przystanku. Wmawiałem sobie, że to był sen, koszmar, że postój mnie obudził, ale i tak w kierunku wyjścia poszedłem spocony, na chwiejnych nogach. Kierowca musiał wyjść przede mną, bo siedzenie było puste, nie licząc niedojedzonej kanapki. Na lusterku wisiał różaniec i choinka zapachowa, te które zapamiętałem przy wsiadaniu. Wysiadłem w pomarańczową mgłę otaczającą lampę uliczną i przystanek. Poznawałem okolicę, ale nie widziałem nikogo, nawet kierowcy, nie mówiąc już o mojej babci.
 - To smutne, że nikt nie przyszedł cię odebrać. Wygląda na to, że nie zdołasz pójść dalej.
Dosłownie podskoczyłem, słysząc za mną te słowa. Odwróciłem się i zobaczyłem kierowcę, trzymającego mój plecak. Rzucił go na ziemię i wybuchnął śmiechem, najgorszym śmiechem, jaki kiedykolwiek słyszałem, a potem kierowca i bus zniknęli, jakby nigdy ich tu nie było. Stałem na przystanku, sam, we mgle, czując lekki zapach zgniłych jajek, prawdopodobnie z wód leczniczych, jakie były w tej okolicy. Powinienem był zacząć iść, ale nie miałem siły. Komórka padła, więc nie byłem w stanie zadzwonić po babcię. Stałem tylko w pomarańczowej mgle, w której nic nie było widać i się trząsłem.

Jak kruche są granice naszego poznania. Nauczyliśmy się, że wyziewy siarki spod ziemi to po prostu związki chemiczne, ale czy to wyklucza istnienie Piekła? Czasem, gdy nocą patrzysz w okno diabeł jest na tyle inteligentny, by przybrać twoją twarz. 

niedziela, 15 listopada 2015

MOTYW XVIII - ZAPOWIEDŹ

Zobaczmy, co tym razem przyniosły tresowane flamingi.

 - dowolny temat, dowolna objętość
 - deadline: niedziela, 22.11, 23:59
 - opowiadania wysyłamy na opowiadaniezmotywem@gmail.com
 - motyw: PODRÓŻ

poniedziałek, 9 listopada 2015

MOTYW XVII - SREBRNE KAFELKI

Tym razem poszło nam ciut lepiej i aż trzy opowiadania nadeszły, także jest co przeczytać.

Autor: MŁOTEK


1998 Rok.
Zatłoczone ulice Łodzi. Raczej zakorkowane. Przy jednej z nich stoi kamienica zbudowana w 1903 roku. W mieszkaniu numer osiemnaście, znajdującym się na czwartym piętrze, kanapę zajmuje wygodnie rozłożony trup. Ręce ma założone za głowę, nogi wyprostowane, z jego twarzy nie schodzi uśmiech. Wygląda na zadowolonego z życia, ale nic nam o tym nie powie. Jest martwy i mało ruchliwy. Przynajmniej detektyw mający stwierdzić zgon, choć kuleje po ostatniej sprawie, może jeszcze chodzić. Za chwilę będzie na górze. Nie palił papierosów, ale na tłustym jedzeniu też nie oszczędzał. Brak windy i brak kondycji spowodowały przymusową przerwę na niższym piętrze. Tam właśnie młoda dziewczyna wychodziła z mieszkania żegnając się wylewnie ze swoim kochankiem. Zanim drzwi się zamknęły, detektywa oślepił srebrzysty blask odbitych promieni słońca. Ruszył dalej ku górze. Lecz spokojnie, jeszcze wróci piętro niżej by aresztować mordercze małżeństwo.
*****
Rok 2000
- Marysia! Chodź, zobacz naszą kuchnię! –zawołał pełen radości Piotrek.
- Już idę kochany, tylko daj mi moment.  – odkrzyknęła do niego z łazienki.
Może i mieszkanie nie było największe, ani najnowsze, ale było ich.  Wiedział, że rzadko zdarza się znaleźć coś w takich warunkach i to na dodatek za tak niską cenę. Musieli przemalować ściany. I nie tylko. Zakręciła wodę pod prysznicem i po chwili wyszła w ręczniku, który nie zasłaniał jej pełnych pośladków.
- Może i mieszkanie nie jest największe, ani najnowsze, ale jest nasze - powiedziała Marysia z iskierkami w oczach – Rzadko zdarza się znaleźć trzypokojówkę w takich warunkach w dodatku za tak niską cenę. Nie uważasz? – zalotnie przeciągnęła się, a ręcznik  przez moment ukazał kilka centymetrów więcej jej zgrabnego ciała.
- Musimy przemalować ściany. I nie tylko. – Piotrek przyciągnął ją do siebie i pocałował – Kupić nowe meble i umywalkę. Dywany wymienić. – złapał ją mocno za pupę, aż lekko pisnęła.
- Au! No i wymienić płytki w łazience łobuzie. – podgryzła mu lekko lewe ucho.
- Tak, ale kafelki w kuchni zostają.
- Kafelki w kuchni zostają. Są piękne. – zgodziła się z nim- Piotrek, kocham Cię. Weź mnie, tu i teraz.
Jak powiedziała, tak też zrobił.
*****
Rok 2012
Słońce świeci pomarańczowozłocistym światłem. Liście spadają z gałęzi, zmierzają ku ziemi, ale nie mogą opaść. Trójka dzieci przebiega obok porywając je ponownie w górę. Tańczą w powietrzu kolorowe włosy drzew. Marysia gotuje obiad. Piotrek nakrywa do stołu. Gdy wszystko jest już gotowe kobieta woła:
- Antuś, Emil! Chodźcie na obiad.
Liście opadają na ziemię.
*****
Rok 2017
Prawdziwe imprezy mają miejsce w kuchni. Szczególnie te u braci bliźniaków z pod szesnastki. Emil załatwił od znajomych kulę dyskotekową i kolorowe żarówki. Ich srebrne kuchenne kafelki dawały niesamowicie zawiłe refleksy świateł. Antek zakręcił na wszelki wypadek gaz w mieszkaniu. Nie chciałby, żeby ktoś przez przypadek ich wszystkich zaczadził. Następnie wynieśli cały sprzęt z kuchni do pokoju rodziców. Lodówkę, półki, piekarnik, szuflady. Tylko zlewu nie udało im się zdemontować. U siebie w pokoju naszykowali biurka na szwedzki stół. Rodzice wyjechali  na Sylwestra w tatry, a mieszkanie, jak i kilka butelek szampana oraz wódki zostawili im, swoim synom. Taki dodatkowy prezent gwiazdkowy. O dwudziestej zaczęli schodzić się znajomi. Klaudia w skąpym, czerwonym przebraniu śnieżynki,  Alicja- królowa lodu, Natalia – diablica, Marek z Olą i ich jeszcze nienarodzonym dzieckiem jako trzej królowie oraz Darek i Kuba – umięśnione bałwany. Za dwa tygodnie mieli dalej rozprawiać kto z ich klasy z kim się wtedy przespał, czy Natka pocałowała Darka w grze w butelkę, po ilu kieliszkach odleciał Emil, a po ilu piwach Klaudia. I czy rzeczywiście Ola jest w ciąży, czy po prostu przytyła. Teraz mieli się wybornie bawić i tworzyć wspomnienia.
*****
Rok 2019
Wyburzają kamienice. Rodzina bez nazwiska od srebrnych kafelków wyprowadziła się do domku jednorodzinnego w okolicach Nowosolnej. Marysia i Piotrek, Antek ze swoją narzeczoną Mają. Emil studiuje matematykę w Warszawie, miał już dość mieszczenia się z innymi pod jednym dachem.  Dynamitu użyją do wyburzeń.
 Antkowi udało się podłapać  tu półlegalną pracę. Ładuje przy pomocy koparki gruz do ciężarówki. Jakiś inny chłopak nauczył go szybko obsługi pojazdu. Wszystkie  betonowe kawały, płytki i kafelki zawożone są do firmy budowlanej w Kutnie. Srebrne kafelki zostaną z resztą kamiennych odpadków przetarte na pył i użyte do stworzenia nowych cegieł lub pustaków.  Antek w przyszłości sam zbuduje swój dom. Jedna z jego cegieł będzie miała w sobie domieszkę srebrzystego pyłu, choć on sam się o tym nie dowie. Grunt, że w nowo powstałym mieszkaniu  będzie się czuł z Mają jak w swojej starej kamienicy. Emil w poszukiwaniu lepszych zarobków wyjedzie do Anglii, a tam zamieszka na stałe ze swoją nową miłością życia, Emanuelem. Piotrek z Marysią nie dowiedzą się, że ich syn jest gejem. On umrze mając osiemdziesiąt cztery lata, ona w wypadku samochodowym w swe pięćdziesiąte pierwsze urodziny. Wyglądają na zadowolonych z życia.


Autor: MITOZA
Tytuł: Wierszopisarz


„Srebrne kafelki, moment udręki
Krwią ubroczone, szmaty przebarwione”
-Pizda nad głową i chujów sto! – Wydarł się zirytowany Alfred.
- Co się dzieje ty stary bęcwale?- spytała go jego żona, Gabriela- Znowu ci rymowanka nie wychodzi? Byś wreszcie firanki powiesił, krzesło naprawił, a nie siedemdziesięciolatek-grafoman bez posłuchu.
-Zamknij mordę…. i  wracaj do garów!
- Bo co mi robisz? Gówno zrobisz dziadu. Z tym wielkim balonem co ci fiutka przesłania. Byś żreć zaczął mniej. Dzisiaj ci takiego małego schaba ubiję, to docenisz każdy kawałek mięsa. Myślisz, że nie mam na co pieniędzy wydawać? Leki kupić muszę, bo mi się hemoroidy robią znowu. - Nie czuł się na silach by kontynuować tę bezsensowną dyskusję – Prąd zapłacić, synkowi na święta sweterek kupić, bo ta jego żona, lafirynda, nic a nic o niego nie dba. – Naprawdę miał jej dość – A ty znowu atrament byś chciał sobie kupić. I to ten za czterdzieści złotych! Czterdzieści! Łup! ŁUP! Łup! – Gabriela zaczęła rozbijać mięso- Byś se nasrał do tego tam Łup! Kałamarza! Dolał trocŁup! soku i wszŁup! Wymieszał. To przynajmniej twoje wiersze miałyby Łup!aki zapach jakiej są jakości. Łup!wniane.
Nie wytrzymał. Wstał i doczłapał się powoli do kuchni. Przytulił się do swojej posiwiałej żony, aż ta zaniemówiła. Wtedy wziął w swą tłustą dłoń tłuczek do mięsa i uderzył ją.
- Łup!unku!
 -Boże  przesŁup!
-AaaaaaaaŁup!
Łup!

„Srebrne kafelki, moment udręki.
Krwią ubroczone szmaty przebarwione.
Tak jak ty szmato, nic ci na to,
Że obiad gotujesz  i o wszystkim kurwujesz.
Spokój święty, cisza wreszcie
Na podeście. Gdzieś leży wymięty
Łeb twój pierdolnięty” 


Autor: KRASNOLUD


Blisko, Obok Jaskrawych Elewacji Stoją Inne Elementy, Ciemniejsze, Irracjonalne. Elementy Mroczne, Niemożliwe. Opaczne Ściany, Ciche Inwektywy,
Owalne Nisze, Atroficzne Iglaki Często Hodowane Samotni Przez Rządzących. Oto Wrota Abstrakcji, Dziwnych, Zniszczonych Anomalii.
Niszczą Inteligencję, Emocje, Zwykłe Odczucia, Stale Towarzyszące Absolutnie Wszystkim Istotom. A Jeśli Muszą Niszczeć I Egzystować Tylko Uparcie?

Oto Norma I Nienormalność. Ich Efemeryczne Momenty Asocjacji Jątrzą Analityczny Umysł. Czerpią Zawistną Uciechę, Ćmiąc
Zakrzepłą Nienawiścią. I Spadkiem Zostawiają Czarne Zadry Atrofii Na Anatomii Słów. Jedynie Entropia Śmierci Leży Im Na Ich Ciałach. Nie Istnieje Ewentualność Zatrzymania Rzeczywistego, Oczywistego Biegu Informacji. Strach Zabija.
Ruch Anionów Tamują Ujemne Jony.

Prawdę O Słowach Łatwo Ukryć, Choć Analiza Jest Monstrualnie Niełatwa I Efekty
Ogromnie Nieoczywiste. Istnieją Sposoby, Ale… Bezmyślnie Leżę, Ignorując Srebrne Kafelki Obok
Brudnych Łachmanów. Ale Groza Absolutna Maszeruje Po Oponach Mózgowych. Ów Żrący Miasto Interior
Nadaje Alejkom Duszny Charakter. Ofiaruje Drobiazgom Złowrogie, Agresywne Cechy. Irracjonalne Elementy Mrugają. Nieistniejące Obiekty Spoczywają Ciężko, Irytując
Przestrzeń. Rzeczywistość Odsuwa Się, Znika, Eliminując Znaczenia. A Pustka Atakuje. Logiczny Świat Wymiera I Abstrakcje Tylko Łudzą Oczy.

Doktor westchnął, odkładając na bok listy swojego pacjenta. Trudny przypadek. Czytał jego twory już któryś raz i cały czas miał wrażenie, że coś mu umyka. „Ruch Anionów Tamują Ujemne Jony”… Co to za język? Lekarz potarł oczy, zmęczony. „Wystarczy na dziś” pomyślał i skierował się do drzwi. Wychodząc, zgasił światło.