Ilość: pięć
Opowiadania: takie
Autor: MŁOTEK
Tytuł: O symetrii w czasie i przestrzeni. Bez dialogu popełnione
Codziennie rano Jack wstawał o siódmej by czym prędzej zbiec
na dół w celu powitania swojej rodziny przy śniadaniowo zastawionym
stole. Całował Mamę w policzek, z Tatą
zbijał piątkę i w radosnej atmosferze robili wspólnie śniadanie.
Następnie wybiegał z domu na szkolny autobus przedzierając się wśród
zawiłych ścieżek żywopłotu-labiryntu. Każdy przyjaciel, czy też koleżanka,
uważali tę drogę do domu za wypasiony pomysł. Nie potrafili zrozumieć, że
pokonywanie tego mini labiryntu dzień w dzień może stać się uciążliwe. Jego
rodzice też nie.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Codzienne rano Jack wstawał o szóstej czterdzieści by czym szybciej pomóc
rodzicom zrobić śniadanie. Mamę czule przytulał, czasem całując lekko w polik.
Z Tatą wymieniał się pełnym optymizmu spojrzeniem lub uśmiechem, lub zwykłym
„Dzień dobry”, lub prawdziwie męskim uściskiem dłoni. Z Siostrą zbijał piątkę,
czasem złapał jej rękę w powietrzu. Jak na czterolatkę była dosyć inteligentna
i zazwyczaj rozumiała czego się od niej oczekuje. Następnie wybiegał z domu
przedzierając się przez jeszcze większy labirynt z żywopłotu. Dalej był
zirytowany jego długością więc po wielu pertraktacjach z Rodzicami pozwolili mu
oni wyciąć skrót, który będzie co miesiąc „łatał” i „zakładał” nowy, w
innym miejscu. Otwierał drzwi od swojej
Impali i zmierzał na zajęcia ostatniej klasy w High School of Shantown.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Codziennie rano Jack wstawał o szóstej rano by czym szybciej znaleźć się w
kuchni i zrobić śniadanie dla swojej dziewczyny, Elisabeth. Mieszkał z nią w
kawalerce niedaleko uniwersytetu. Zanim zdążyła się jeszcze zbudzić odbywał
krótką rozmowę telefoniczną z Mamą, Tatą i Siostrą, która chodziła już do
drugiej klasy School of Shantown. Wraz z Eli zjadał śniadanie, latem na zbyt
małym balkonie, zimą w zbyt zimnym mieszkaniu. Następnie wychodził z mieszkania
by bezproblemowo przemieścić się żwawym krokiem na autobus mający go zabrać w
stronę uczelni, gdzie spędzał pół dnia. Brakowało mu przedzierania się wśród
zawiłych ścieżek labiryntu, przekopywania skrótów, pierwszego seksu na domówce
w jego samym środku, gdzie nikt nie mógł ich znaleźć. Po studiach pędził
do pracy – stażował w Big Apple’s Newspaper. Uczył się dziennikarskiego fachu i
jednocześnie miał na swoje jak i Eli utrzymanie.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Codziennie o bardziej porannej niż popołudniowej porze Jack wstawał z
łóżka by zjeść śniadanie (dla innych czasem drugie) z Mamą, Tatą, nastoletnią
już wtedy Siostrą, oraz Elisabeth i jeszcze nie narodzonym synem. To miały być
ich ostatnie wakacje przed podjęciem stałej pracy po ukończeniu studiów i
narodzinami nowego członka rodziny. Po śniadaniu Jack razem z Siostrą wylegiwał
się na trawniku gdzie kiedyś rósł labirynt. Wraz z ojcem zaplanowali coś
dużo większego i rozpoczęli budowę od usunięcia poprzedniej roślinnej zagwostki
umysłowej. Następnie jako wolontariusz pomagał przy budowie domów dla ubogich
rodzin, a raz na trzy tygodnie oddawał krew.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Jednak w tajemnicy zdradzę wam, że codziennie rano przez ostatnich dwadzieścia
lat swojego życia Jack robił jedną ważną rzecz, która odmieniła życie jego, a
skróciła życie jego rodziny. Za
każdym razem zanim zbiegł do rodziny na śniadanie, czy też samemu je
przygotować , szedł do łazienki, brał szybki prysznic i przeglądał się w lustrze,
będąc pozytywnie nakręconym na cały dzień. Jego lustrzany partner przez
ostatnie dwadzieścia lat codziennie rano prężył się przed lustrem, uśmiechał
się, szczotkował żeby, pozwalał Jackowi podziwiać swoje mięśnie, czasami
równocześnie z nim się masturbował, golił brodę i z udawaną nadzieją i
radością spoglądał Jackowi w oczy. Miał już tego dość.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Mirror Jack miał dość bycia jego odbiciem w lustrze.
Każda tafla pokazujące odbicie
świata, czy było to lustro, czy kałuża, była oknem na alternatywną
rzeczywistość, inny wymiar świata w czasoprzestrzeni. Wszystko w tym świecie wyglądało dokładnie
tak samo jak w świecie Jacka. Z resztą musiało. Taka była umowa w świecie
Mirror People. Rodzili się wraz ze swoim ziemskim pierwowzorem, ale razem
z nim nie umierali. Wraz z postępowaniem procesu starzenia się nie słabli, byli
tak samo silni od dwudziestego drugiego roku życia. Jednak do czasu śmierci
ziemskiego pierwowzoru musieli służyć mu jako odbicie. Jakby każda tafla, każde
międzywymiarowe okno było osią symetrii. Dopiero gdy ten umarł mogli być wolni
i dostawali drugie tyle lat do przeżycia, ile ich ziemski odpowiednik już
przeżył. Zdarzało wam się kiedyś zobaczyć w lustrze sylwetkę innego człowieka,
a gdy się odwróciliście, to nikogo za wami nie było? Wydawało wam się, że
mijając sklepowe witryny któryś z manekinów ożył? A może mieliście kiedyś
wrażenie, że wasze odbicie zachowuje się nieco inaczej niż wy, mniej się
uśmiecha, porusza się ciut wolniej i jakby mniej pewnie? Mogli podróżować po
całym świecie i robić co chcieli. Wróćmy zatem do Mirror Jack’a.
Mirror
Jack miał jednak dość tego pajacowania. Kiedy Jack podnosił lewą rękę to on
musiał robić to samo prawą. Gdy Jack do niego mrugał, on musiał mrugać drugim
okiem. Niestety wraz z obowiązkiem odbijania wszystkich ruchów Mirror Jack
stawał się również osbowościowolustrzanym odbiciem Jacka pierwowzoru. Im więcej
dobrego zrobił Jack, tym mniej dobry, prawy i uczciwy robił się Mirror Jack. Z
tym, że Jack był egoistą. Częsta ekspozycja zwiększała zmiany w osobowości
Mirror Jack’a, oczywiście w złym kierunku. Wyobraźcie sobie to połączenie
negatywnych emocji, wypaczonego spojrzenia na świat z empatyczną postawą, które
Jack przez dwadzieścia lat miał okazję wyhodować u M. Jack’a. Jak by to można
było opisać? Te dwa zdania oddają doskonale charakter jego osobowości:
Mirror Jack był generalnie złym
człowiekiem. Ale był też altruistą.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
W trzydzieste drugie urodziny Jack przeglądał się w lustrze. Po drugiej stronie
lustra stał M.J. i bacznie mu się przyglądał. Razem poprawili włosy, zapięli
ostatni guzik w marynarce i poszli w kierunku wyjścia z łazienki. Jack
pełen entuzjazmu wobec dzisiejszego dnia, M.J. pełen entuzjazmu i nienawiści.
Ostatnio usłyszał o pewnej anomalii trafiającej się w czas zaćmienia słońca.
Wiele starożytnych jak i bardziej współczesnych pism sugeruje, że w trakcie
zaćmienia słońca często u ludzi zdarzają się zmiany osobowości, zazwyczaj są to
dość subtelne różnice. Niektórzy wróżbici i inne media uważają że zaćmienia
można użyć w celu terapeutycznym, by pozbyć się niepożądanego nawyku, czy
zachowania. Bardzo rzadko jednak zdarza się by po zaćmieniu słońca osoba była
kimś zupełnie innym. Nauka od 1800 roku odnotowała takie trzy przypadki, z
czego dwa z nich przypisywano opętaniu (również częste w trakcie zaćmień), a
trzecie było najpewniej mistyfikacją na potrzeby medialnego nagłośnienia usług
pewnej wróżbiarki, która rzekomo miała pomóc wtedy poszkodowanemu. Prawda jest
jednak nieco inna i M.J. ją znał. W czasie zaćmienia, dosłownie przez chwilę- może
trzy sekundy- każde okno międzywymiarowe stawało się międzywymiarowym
przejściem. Postanowił wykorzystać ten aspekt dzisiejszego wieczoru,
dokładnie o siedemnastej dwadzieścia osiem z piętnastoma sekundami. „Tylko jak skłonić tego pozytywnego
fiuta by był wtedy przed lustrem i by
był wtedy sam” – myślał M.J. W końcu postanowił że na czas imprezy urodzinowej
Jacka, dokładnie pięć minut przed zaćmieniem zwróci jego uwagę plamą na
garniturowej koszuli i resztkami liści sałaty między zębami. Śmieszne w tym
wszystkim było to, że zadziałało. Jack podszedł do samochodowego lusterka
spojrzeć na swoje uzębienie, a wtedy M.J. do niego mrugnął i z uśmiechem
wyszczerzył swoje śnieżnobiałe kły. Trochę zaskoczony, trochę przerażony Jack
nie wiedział co z tym faktem zrobić. Ani nie pił alkoholu, ani też nie był
zmęczony, nie mogło mu się to przewidzieć. Przeprosił zgromadzonych na chwilę
by udać się do łazienki „za potrzebą” z obietnicą powrotu przed zaćmieniem.
Wbiegł po schodach na piętro do łazienki, tak szybko jak tylko mógł, następnie
spojrzał na swoje odbicie w lustrze,
które do niego machało. Jack, podszedł dwa kroki do przodu. M.J. również. M.J.
skinął na Jacka jakby chciał mu coś szepnąć na ucho. Diabelski błysk w jego oku
był ledwie zauważalny. Tak samo jak brzytwa trzymana przez MJ'a w lewej, zaś
przez Jacka w prawej dłoni. Każdy z nich się wyposażył w to samo narzędzie,
jeden na wszelki wypadek, drugi z pełną premedytacją. I wypadek i premedytacja
się zadziały.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Co możesz zrobić jako altruista przesiąknięty złem do szpiku kości? Jako
empatyczny, ludzki twór o osobowości najgorszego psychopaty, wulgarnego chama
bez żadnych zahamowań? Mirror Jack wiedział to doskonale: zabijać jednych by
oswobadzać drugich. I swój plan wprowadzał w życie. Stanowa policja poszukiwała
Jacka, za rzekome zabójstwo swojej rodziny ze szczególnym okrucieństwem.
Szukała również psychopatycznego mordercy, który krwią swoich ofiar uzupełniał
puste przestrzenie luster i wszelkich innych obiektów mogących zaproponować
światu odbicia rzeczywistości. Zwykle zapisywał na nich „Stop the symmetry”
oraz „Free the Mirror Crowd”. Czasem dodawał notki o tym jak rozprawiał się ze
swoją ofiarą.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Niespełna rok później policji udało wytropić się i zatrzymać Mirror Killer’a,
który rzeczywiście okazał się tym Jackiem, który codziennie rano gdzieś
wstawał by gdzieś zbiec i zrobić jakieś śniadanie, a następnie przedzierać się
przez jakiś labirynt lub nie. Tak przynajmniej po kilku przesłuchaniach
stwierdziła policja i sąd. Znał dokładne szczegóły przebiegu życia Jacka,
wyglądał jak on, potrafił opisać każde miejsce zbrodni i jak zabijał
ofiary. Nigdy nie zaprzeczył żadnemu morderstwu, przyznał się do wszystkich,
jak i do aktów kanibalizmu. Na pytanie czemu zjadał części zwłok odpowiedział,
że nie miał nic innego do jedzenia ani pieniędzy, a zjedzenie innego człowieka
nie wydało mu się czymś nadzwyczajnym czy okrutnym. Drugie pytanie
zapewniło mu wyrok na długie lata w więzieniu dla obłąkanych psychicznie.”Zabijał
bo ‘POSTANOWIŁEM UWOLNIĆ TYCH PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA’!!!!!” – tak brzmiały
nagłówki wielu gazet gdy sprawa była nośna medialnie. Jack został potraktowany
jako wariat. Każdy kto zobaczył go w więzieniu czuł niepokój. Jak tak zły
człowiek może po tym wszystkim cały czas się uśmiechać? Sprawiać wrażenie tak
szczęśliwego?
Tylko ja i ty, mój przyjacielu, zdajemy sobie sprawę z tego, jak w tej sytuacji czuł się Mirror Jack. Dla wszystkich byłaby to katorga – dożywocie wśród wariatów. Dla niego był to dopiero drugi oddech wolności.
Autor: RYBA ARBUZ
Tytuł: Poważne rozterki
Natalie Booming
Sobota rano. Biegnę nieco w lewo by ominąć kałużę. To już
dwudzieste okrążenie. Jeszcze chwila. Przyspieszam. Mijam rozpędzonego
rowerzystę. Patrzy na mnie zaskoczony. Sama nie spodziewałam się po sobie
takiej prędkości. Łapię głeboki haust powietrza z radością finiszując. Świetnie
dopasowany stanik sportowy pomaga mojemu biustowi nie wyskakiwać w każdą
stronę. Leginnsy sprawiają że czuję się fit i sexy. Mijam w sprincie jeszcze
dwóch biegaczy, po czym rzucam się na nagrzaną promieniami słońca trawę niedaleko
moich ulubionych topoli. Dwa idealnie identyczne drzewa, na pierwszy rzut oka.
Oba strzeliste, oba tak samo zielone. Jednak jedno ma kilka gałęzi odstających
w inną stronę. Malutki defekt nikomu nieprzeszkadzający, obnażający piękno i
różnorodność natury. Mnie to zróżnicowanie w kształtach dotyka do dzisiaj.
(.)(* )
Po szybkim prysznicu wracam do salonu gdzie przed
kominkiem zasiadam na fotelu. Opatulam się kocem w pełni już ubrana, nie lubię
szlafroka. Uwydatnia moje problemy. Z kubkiem gorącej kawy zaciągam się
czekoladowym zapachem roznoszącym się po całym mieszkaniu. Ach ta współczesna
technologia. Jednak z jej niektórych elementów nie lubię korzystać. Dość
staroświecko przyglądam się swoim wspomnieniom, nie przy pomocy elektrod
podłączonych z jednej strony do mojej głowy, a z drugiej do Projektora z
specjalnym systemem, a tak zwyczajnie w głowie. Czuję że znowu mam siedemnaście
lat, smartfony są szczytem ogólnodostępnej technologii, a ja też za chwilę będę
szczytować. Całujemy się namiętnie z
Dennisem, on powoli mnie rozbiera, ściąga ze mnie spodnie, polar, robi to czule
i powoli, dzięki niemu nabieram pewności i poczucia bezpieczeństwa, tak dla
mnie ważnego przy pierwszym razie. Sięga pod bluzkę w kierunku zapięcia od
stanika:
- Dennis, chciałabym zostać w koszulce okej?
- Okej, nie ma problemu – Dennis całuje mnie dalej po szyi
i próbuje znaleźć zapięcie. Jako zabezpieczenie przed taką sytuacją noszę
staniki zapinane z przodu.
- Dennis! – odpycham go. Po chwili ciszy mówię już
łagodniej – Chcę z tobą się kochać, ale nie
zdejmiesz ze mnie dziś nic więcej, dobrze? – głos zaczyna mi drżeć, oczy
lekko wilgotnieją, rumieńce podniecenia zastępują te od wstydu – Zostajemy? –
czuję w sowim głosie straszną niepewność. O Boże, a jeśli mnie odrzuci? Bo co,
bo nie chcę mu pokazać swoich piersi? To dopiero byłby dupek. I jak by mnie
zranił. Nie wiemco robić, czuję że chyba
zaraz stąd wybiegnę.
- Dobrze, wszystko w porządku Natalie. – Dennis głaszcze
mnie po głowie kojąco – nie musimy się nigdzie śpieszyć, zróbmy to tak jak ty
chcesz.
(.)(* )
Dennis był czuły i niesamowity, po dwóch latach związku
dowiedziałam się, że przez jego ostatnie trzy miesiące mnie zdradzał. Z bardzo
ładną i reguralnie zbudowaną Emmą. Została później modelką, miała kilka sesji
do Playboy’a. Jak ja jej zazdrościłam cycków! Gdybym mogła tylko takie mieć.
Codziennie koszula z głębokim dekoltem, a potem seks po hiszpańsku z mężczyznami
których uwiodę. Jedyne co teraz mam to kompleksy i traumę. A… no i kilka
kolejnych wspomnień z nastepnych nieudanych związków. Trzech na pięciu facetów
na widok moich piersi dostało ataku śmiechu, jeden powiedział mi, że myślał,
„że w końcu trafił na normalne kobietę, a tu taki zawód”. Ostatni na wieść, że
nie pokażę mu swoich piersi przed ślubem mnie rzucił. Ostatni był pięć lat
temu.
(.)(* )
Wracam z powrotem do ciepłego salonu. Na zewnątrz zdążyło
się już zachmurzyć. Kawa z rana nie była jednak w stanie uspokoić moich myśli.
W weekendy czuję się bardzo słabo. Zrozpaczona i samotna, nie chce mi się żyć.
Zazwyczaj się upijam i przesypiam większość czasu, z przerwami na jakąkolwiek
aktywność fizyczną. Może cycki mam beznadziejne, ale reszty ciała może mi
pozazdrościć większość kobiet. Tak zgrabnych i jędrnych nóg jak moje nie
widziałam nigdzie. I pośladki, czasem sama daję sobie przed lustrem klapsy, by
zobaczyć jak ładnie podskakują. Ech… za dużo tego wina, chyba pójdę spać, albo
zostać lesbijką.
(.)(* )
Niedziela. Godzina dwunasta. Wstaję wyspana, ale na kacu.
- Annie, nie musisz jechac do swojej babki, pomóc jej z
remontem?
- No niby muszę, ale nie sądziłam, że kiedykolwiek do mnie
się odezwiesz. Myślałam że zerwaliśmy kontakt, a tu nagle sms od ciebie, że
mnie pragniesz.
- Annie, nic z tego nie będzie. – mówię do niej ze smutnym
spojrzeniem.
- Wiem… I tak cię kocham – mówiąc to Annie przytula mnie
czule. Pozostajemy w tym uścisku przez kilka minut. Później An wychodzi, a ja
znów zostaje sama. Przynajmniej bzykać już mi się nie chce. Z An mam dość
skomplikowaną sytuację. Jest najbliższą mi osobą. Jedyną, której zwierzyłam się
z moich problemów. Pewnej nocy trzy lata temu upiłyśmy się gdy było mi bardzo
smutno. Tamtego wieczoru dowiedziałam się, że An jest lesbijką i podkochuje się
we mnie od siódmej klasy. „W sumie czemu by nie? Czemu by nie spróbować czegoś
nowego?” – tak wtedy myślałam. An jako kobieta wie jak pieścić inne kobiety,
świetnie sobie zdaje sprawę z tego, czego moje ciało potrzebuje, a które jego
rejony powinna omijać. Wielokrotnie doprowadziła mnie do orgazmu, a ja, by się
jej odwdzięczyć pomagałam jej w tym samym.
To
strasznie toksyczna znajomość. Ranię nią jednocześnie dwie osoby. Siebie – po chwilach wzlotów i uniesień
popadam w jeszcze większą pustkę sensowności życia i samotność. Na szczęście nie
dzieje się tak w tygodniu, kiedy zapracowana nie mam czasu o niczym myśleć.
Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to ile cierpieć musi An. Pomaga mi,
pragnie mojego szczęścia tak bardzo, że pozwala traktować siebie jako zabawkę.
Jest dla mnie podporą w chwilach samotności i obiektem redukcji napięcia seksualnego.
Chyba właśnie przez to tak bardzo siebie nienawidzę. Chyba dlatego zdecyduję
się na ten ważny w moim życiu krok.
(.)(* )
Gdyby na nowego prezydenta został wybrany ktoś inny, nie
miałabym żadnych zmartwień od lat. Ale lud zagłosował na Che Manilino. Manilino
był młodym, charyzmatycznym chłopakiem. W dniach wyborów miał dwadzieścia trzy
lata. Jedynym jego problemem, dla którego mógłby nie wygrać była bieda. Chłopak
wywodził się z tutejszych slumsów. Jednak w jakiś dziwny sposób dostał się do
partii i zamierzał objąć władzę nad całym kontynentem, co z resztą udało mu się
w przeciągu pierwszej kadencji. Jednak w tak krótkim czasie zyskał również dość
spore grono osób, które nie darzyły go sympatią. Na początku drugiej kadencji
został polany kwasem przez jednego z uczestników parady pokojowej. Zgodnie z mottem nad jego siedzibą „Co się
stało, niech już będzie” Che Manilino nie zrobił sobie operacjli plastycznej.
Postanowił dawać przykład całym sobą, że nie wygląd, ale osobowość jest
najwazniejsza. Tydzień później zakazał wszelkich operacji plastycznych po
groźbą trzech lat więzienia. Co ciekawe nowelizacja prawna dotyczyła tylko i
wyłącznie osób poddających się tym zabiegom, zaś lekarzy je przeprowadzających
pozostawiała wolnymi. Rynek operacji plastycznych drastycznie zmalał w całej
Europie, jego ceny podrożały. Tak
naprawde cały rynek chirurgii plastycznej był przez Manilino kontrolowany. Prawnie
nie zakazywał operacji, po prostu nałożył kary, co powodowało tym, że osoby
poddające się zabiegom od razu również dzwoniły na policję, a ta przy
współpracy z pogotowiem przewoziła ich bezpośrednio po operacji do więziennego
szpitala.
(.)(* )
„Co się stało, niech już będzie” Przeczytawszy to motto
ostatni raz spoglądam na swoje nierówne piersi w lustrze. Dopijam kieliszek
wina. Zostawiam zaadresowany do An list i dzwonię do mamy powiedzieć jej, że
nie będzie ze mną długo kontaktu. Wybieram kolejny numer, po kilku sygnałach
odbiera recepcjonistka:
- Dzień dorby Prison Surgery w czym mogę pomóc?
- Witam, z tej strony Natalie Booming, czy dzisiejsza
wizyta jest dalej aktualna?
- Tak, oczywiście.
– głos kobiety po drugiej stronie telefonu zaczyna drżeć- Ale… jest pani
tego pewna?
- Tak – biorę naprawde głęboki wdech czując czekoladowy
zapach salonu – jestem. Już do państwa jadę. Proszę poinformować policję.
( . )( . )
Autor: JASNY
Chłodny,
zachodni powiew znad pobliskiego jeziora czynił stojące w zenicie słońce
znacznie znośniejszym. Przez pofałdowany krajobraz wzgórz pokrytych złotymi
polami pszenicy, pastwiskami oraz gajami figowymi biegła szeroka, wydeptana
przez miriady stóp i kopyt, zakurzona droga, uczęszczana przez nielicznych o
tej porze wędrowców. Na północy nieodległe brzegi Morza Kinneret przyozdabiały
połamane skały niewysokich gór. Wschodnią linię horyzontu przysłaniały zbite
zabudowania miasta, będącego naszym celem, a od którego dzieliły nas wciąż mile
drogi wśród pól i łąk, upstrzonych z rzadka chatami pasterzy i rolników. Jedynym
wyróżniającym się elementem południowego krajobrazu był zaś niewielki cmentarz,
porosły zniszczonymi kamieniami nagrobków.
Szliśmy
niespiesznie, pocąc się i wdychając pył z drogi. Trzymałem się nieco z tyłu
naszej liczącej nieco ponad tuzin osób grupki, rozmawiając z Janem i
Tym-Większym-Jakubem, jak nazywaliśmy go dla odróżnienia od
Tego-Mniejszego-Jakuba, o dziwnych wydarzeniach ostatniej nocy, kiedy to niemal
zginęliśmy w szalonej burzy, która zerwała się niespodziewanie, gdy
przepływaliśmy przez jezioro. Nasze rozważania nagle uciął dziki wrzask
dobiegający z oddali, z prawej strony. Gdyśmy się odwrócili, naszym oczom
ukazała się postać mężczyzny, który wydając przeciągłe ryki wybiegł spomiędzy
grobów prosto w naszą stronę. Wszystkie spojrzenia skupiliśmy na nieformalnym
przywódcy naszej małej kompanii, ale ten wydawał się niewzruszony i z obojętną
miną śledził wzrokiem przybliżającego się człowieka, którego potępieńcze
dźwięki zdążyły już dawno wzbudzić uwagę okolicznych pasterzy i podróżnych.
Dodało nam to otuchy - zresztą było nas o wiele więcej a część była nawet
jako-tako uzbrojona, nawet kilku szaleńców nie stanowiło zbytniego zagrożenia.
Tymczasem
mężczyzna, jak się okazało, zarośnięty i kompletnie nagi, dobiegł do nas, po
czym, ku powszechnemu zdziwieniu, padł zdyszany na kolana, niemal uderzając
twarzą o ziemię i zamilkł nareszcie, tuż przed naszym, jak zwykliśmy go
nazywać, Mistrzem. Na jego obliczu nie malowała się jednak żadna konsternacja -
spojrzał tylko chłodno na skuloną u jego stóp postać.
- Wyjdź z tego człowieka - powiedział.
W
odpowiedzi przybysz znów zawył, przeciągle i jeszcze głośniej, wydając z siebie
wręcz nieludzki wrzask.
- Czego chcesz ode mnie, Jezusie,
Synu Boga Najwyższego? Zaklinam Cię, nie dręcz mnie! - Wychrypiał. Na trakcie
nieopodal zgromadziła się już grupka przygodnych obserwatorów.
- Jak ci na imię? - Zapytał nasz
Pan.
- Na imię mi "Legion",
bo jest nas wielu - odparł mężczyzna. Jego głos, nagle zmieniwszy się,
zadźwięczał tysiącem ech. - Zostaw nas w spokoju, błagamy! Nie wyganiaj z tego
człowieka!
Opętany
podniósł głowę i spojrzał na Chrystusa, a w jego brązowych oczach płonęło
szaleństwo. Szepty dobiegające z grupki obserwatorów umilkły, jak ucięte nożem.
- Wyjdź, duchu nieczysty, z tego
człowieka - Jezus nie musiał podnosić głosu. Nagle w jego słowach zadźwięczała
potęga, władza i stanowczość. Ten, który miał w sobie Legion, skulił się
ponownie na ziemi.
- Pozwól chociaż wejść w to stado
świń na pastwisku, prosimy cię - szepnął.
Chrystus w milczeniu skinął
głową przyzwalająco. Jakby na znak zerwał się podmuch lodowatego wiatru, wiejąc
w kierunku pastwiska. Pęd powietrza trwał i wciąż przybierał na sile, wypełniał
uszy szumem i gwizdem, miałem wrażenie, że zaraz porwie mnie ze sobą.
Usłyszałem głuchy kwik setek świń, które zaczęły drżeć i wierzgać, aż wszystkie
naraz pędem ruszyły w kierunku jeziora. Byłem jedną z nich, biegłem
najszybciej, jak tylko mogłem, brzeg urwiska przybliżał się. Wreszcie
skoczyłem, lecąc krzyczałem z całych sił, z przerażenia i nienawiści, ale z
moich ust, z mojego pyska, dobiegał tylko kwik. Tafla wody uderzyła mnie w
brzuch, nie mogąc się powstrzymać wziąłem wdech, do moich płuc wdarła się zimna
woda, czułem, jak wypełnia chłodem moją klatkę piersiową, próbowałem kaszleć,
ale nie mogłem, woda wlała się do przełyku, targnął mną spazm odruchu
wymiotnego...
Zerwałem się do pozycji
półleżącej. W ustach miałem gorzki smak żółci, a zalana krwią lewa ręka
pulsowała bólem w nakłutym zgięciu łokcia.
-
Ćśśś... już dobrze, spokojnie - kobiecy szept dobiegł moich uszu. Spojrzałem na
nią. Zupełnie naga, była piękna jak zawsze, a może i bardziej. Włosy czarne i
mieniące się niczym onyks w blasku płonących świec opadały jej na ramiona, a
gładką, jasną skórę plamiła zaschnięta krew. Na brzuchu i pomiędzy dużymi,
jędrnymi piersiami odznaczały się szkarłatem ślady po długich cięciach. - Co
widziałeś?
- Legion
według Marka - odparłem, również szepcząc.
- Już
zupełnie niedaleko - powiedziała, pokiwawszy głową z uznaniem.
Przytaknąłem i opadłem z powrotem
plecami na stary materac. Maria opiekuńczo pocałowała mnie w czoło, wstała i
odeszła. Leżałem tak przez chwilę, rozpamiętując wizję i powoli zbierając siły.
W końcu przetoczyłem się na brzuch i powoli przyjąłem pozycję pionową, w miarę
możliwości ignorując nieprzyjemny skurcz w trzewiach.
Powiodłem wzrokiem po ciemnym
pomieszczeniu. Na całej podłodze, na materacach i szmacianych legowiskach lub
obok nich, leżeli w ciszy nadzy ludzie obu płci. Gdzieniegdzie walały się
strzykawki, ozdobne noże i rozrzucone ubrania a gęste powietrze pachniało
palonym woskiem, kadzidłami, potem i krwią. W centrum salki na podeście,
otoczona świecami, rzucającymi słabe światło, stała wierna kopia Arki
Przymierza, wykonana z pokrytego cieniutką złotą blachą drewna akacji. Blask
płomieni tańczył na skrzydłach wieńczących ją aniołów. Wciąż dygocząc,
opuściłem pomieszczenie, jak najciszej otwierając i zamykając za sobą drzwi.
Przeszedłem przez krótki korytarz, by dotrzeć do łazienki. Odkręciwszy wodę
przetarłem sobie twarz, następnie otarłem ręce z wody o skórę na udach i
sięgnąłem po leżącą nieopodal paczkę papierosów. Drżącymi rękami wyjąłem jeden
z nich, odpaliłem zapałką i chciwie wciągnąłem wzbogacone nikotyną powietrze.
Stałem tak, kontemplując z wdzięcznością jedno z najwspanialszych osiągnięć
cywilizacji, jakim bez wątpienia było palenie tytoniu. Po chwili nieprzyjemne
sygnały docierające z brzucha zelżały. Otworzyłem oczy. Symetryczny ja
spoglądał na mnie z drugiej strony lustra. To ciekawe, skąd tu się wziął...
Skąd ja się tu wziąłem, w tej łazience, w piwnicy opuszczonego domu o
zamurowanych oknach?
Skusili mnie tym, co każdego
innego - spotkaniami wypełnionych ekstatycznym transem, narkotykami i wolną
miłością. Ale przede wszystkim obietnicą przynależności, znalezienia
prawdziwych bliskich. "Wszyscy jesteśmy tam jak rodzina", powiedziała
mi kiedyś Maria. "Wielu z nas nie miało nikogo. Teraz mamy siebie
nawzajem. A ty? Przecież też nikogo nie masz". Miała rację i dobrze o tym
wiedziała. Wprowadziła mnie tu, do ruin, na moją pierwszą Wieczerzę. Wtedy stał
się cud, przynajmniej tak sądziłem - nikt nie patrzył na mnie krzywo, nie
padały ukradkowe szepty i pytania, co tu robię. Ktoś z wewnątrz za mnie
poręczył i to wystarczyło do uznania mnie za równego sobie, inni zachowywali
się, jakbym był z dawna niewidzianym kuzynem. We wszystkich czynnościach brałem
udział, a wódka pozwoliła się rozluźnić i pozbyć nieśmiałości. Pamiętam tamten
dzień jak gdyby to było wczoraj - każde słowo czytania z Drugiej Księgi
Królewskiej, smak chleba i wina, którymi się dzieliliśmy, pierwsze w życiu
ukłucie żyły strzykawką i mrowienie, gdy Łukasz podawał mi moją porcję Medium.
Przez umysł przeleciały mi migawki ze wspaniałej orgii, która odbyła się tego
dnia, i wizja stworzenia świata, którą widziałem w moim pierwszym transie.
A dzisiaj byłem już nad Jeziorem
Genezaret. Po Medium, którego skład znali tylko zajmujący się jego
przygotowywaniem, nawiedzały nas wizje, rozmaite, ale każda chronologicznie
późniejsza, zaś wszystkie zmierzające ku wspólnemu końcowi - Śmierci Krzyżowej
i Zmartwychwstaniu. Przeżycie Pasji było znakiem powołania przez Chrystusa do
grona jego najbliższych sług i otwierało zupełnie nowy rozdział w życiu członka
kościoła Apostołów Nowego Przymierza. A oprócz tego gwarantowało niezapomniane
przeżycia, nieporównywalne do innych narkotyków - coś łączącego ofiarowywany
przez opiaty błogostan z euforią i psychedrynowym zastrzykiem energii.
Niektórzy czerpali też wtedy ogromną przyjemność z dość niecodziennych rzeczy -
jak choćby Maria, wijąca się z rozkoszy pod ostrzem rozcinającego jej skórę
noża.
Dokończyłem papierosa i wróciłem
z powrotem na salę. Nieliczni już się wybudzili i półgłosem rozprawiali o czymś
lub po prostu leżeli wtuleni. Moja najdawniejsza przyjaciółka, spoczywająca w
objęciach chłopaka, którego nie mogłem rozpoznać w półmroku, ujrzała mnie i
ruchem ręki przywołała do siebie. To zresztą zabawne, u osoby spoza Wspólnoty
widok ukochanej osoby splecionej z kimś innym wywołałby pewnie wielką zazdrość.
My wszyscy byliśmy tutaj po prostu bliscy, każdy był dla każdego rodzeństwem i
partnerem. Podszedłem, a ona bez słowa wskazała na skręta i zapalniczkę.
Zaciągnąłem się i złożyłem głowę na udzie chłopaka, a spokój w moim sercu
rozlał się błogo po całym ciele. Spotkanie powoli się kończyło i trzeba będzie
wrócić do codzienności. Ale na razie... Na razie jeszcze byłem tutaj...
Autor: KRASNOLUD
Kładę się na dachu i wiem, że za chwilę będę spokojny.
Patrzę wokoło zanim otworzę walizkę, wyjmę wszystkie
potrzebne fragmenty i złożę je w potrzebną mi całość. Skupiam się.
Po wykonaniu misji, wszystkie funkcje mojego organizmu
wrócą na swój zwyczajowy poziom. Nadnercza zmniejszą wydzielanie adrenaliny i
kortyzolu, serce zwolni swoje tętno. Mózg znów będzie mógł rozmyślać o
wszystkich rzeczach naraz, o frytkach na obiad, o podwyżce w pracy i szansach
na awans w korpo, o dziewczynie, która pracuje w Macu na rogu. Pole widzenia,
to prawdziwe i metaforyczne, rozszerzy się, przestanę myśleć tylko o jednej
rzeczy.
O broni przede mną i naboju w komorze.
Cel będzie przechodził dwie przecznice dalej i zatrzyma
się przy słupie ogłoszeniowym, żeby ukryć paczkę. Potem odejdzie, a za jakiś
czas przyjdzie ktoś, żeby ją odebrać.
Ale tak się nie stanie, ta wymiana nie może dojść do
skutku, a moją rolą jest ją uniemożliwić. Głównie moją, choć wielu ludzi będzie
mi pomagać.
Zostaje mi tylko czekać…
*
Teraz.
*
Już po wszystkim…
Cel podszedł do słupa ogłoszeniowego dwie przecznice ode
mnie i zatrzymał się. Sięgnął do kieszeni i wyjął małą paczuszkę, którą chciał
schować gdzieś w pobliżu. Rozejrzał się i wtedy pocisk z mojej snajperki
rozwalił mu głowę. Upadł, ludzie zaczęli panikować, w chwilę później
przyjechała podstawiona karetka, żeby przechwycić pakunek i pozbyć się ciała.
Puściłem broń, teraz już pustą.
Potoczyłem wzrokiem po całej okolicy i odszukałem wybraną
wcześniej drogę ucieczki. Mimo że musiałem jeszcze jak najszybciej opuścić miejsce,
z którego strzelałem, poczułem jak zwolniło bicie mojego serca. Nadnercza
zahamowały wydzielanie hormonów stresu, poczułem jak całe napięcie zniknęło. Do
mojego mózgu powoli napłynęły myśli o pizzy w zamrażarce, irytującym szefie i tej
uroczej dziewczynie, która pracuje w Macu na rogu.
Odczepiałem kolejne elementy broni, aż w końcu rozmontowałem
ją całkowicie i schowałem do walizki. Rozluźniłem się.
Zszedłem z dachu i czułem się spokojny.
Autor: KAWKA
Tytuł: Anon po drugiej stronie lustra
Jesteś debilem, który wmawia sobie pierdoły... Eisoptrofobia to choroba psychiczna, lęk polegający na tym, że urajasz sobie, że lustro to taki drugi równoległy świat i lęk przed tym, że zobaczysz w lustrze coś, czego naprawdę nie ma (fizycznie) obok ciebie... Ja mam tą chorobę na przykład. Ale Ty po prostu srasz w porty a nie masz tą chorobę... Nie masz pojęcia jak to jest być chorym na to... I ci debile, co Ci mówią "idź do psychologa" to debile.
~Scareyeguy
https://zapytaj.onet.pl/Category/002,018/2,14597326,Jak_wyleczyc_eisoptrofobie_lek_przed_lustrami_.html
Czasami mam wrażenie, że jestem idiotą. Wszystko zaczęło się
od tego, jak siedem lat temu razem z wycieczką klasową zwiedzałem katedrę Notre
de Doom. Miałem wtedy dziewięć lat, byłem jeszcze smarkaczem, a wiadomo, że
smarkacze ciągle opowiadają niestworzone rzeczy. W porównaniu do niektórych to,
co mówiłem ja, wypadało słabo.
Katedra w środku była niesamowita. Pamiętam, że prawie cały
czas gapiłem się w ogromną, kolorową rozetę. Wyglądała jak wnętrze
kalejdoskopu. Była idealnie symetryczna. Później na matematyce dowiedziałem
się, że są różne rodzaje symetrii. W przypadku rozety mówimy o symetrii
promienistej. Można by ją składać na pół w niemal wszystkich kierunkach i
zawsze obie połowy będą identyczne.
Wszystko snuło się niczym smród po gaciach. Przewodnik snuł
swoje nudne historie, moi koledzy snuli się wzdłuż niekończących się rzędów
ławek, a ja snułem swoje rozważania na temat witrażu. Nic nie wskazywało na to,
że ten dzień tak bardzo zapadnie mi w pamięć.
Rozeta całkowicie pochłaniała moją uwagę, dopóki nie
spojrzałem pod nogi. Moim oczom ukazał się widok jeszcze bardziej fascynujący.
Pod moimi stopami rozpościerała się druga katedra, idealne odbicie tej, w której
się znajdowałem. Zjawisko to zawdzięczałem porządnie wyszorowanym, błyszczącym
kafelkom, które odbijały promienie słoneczne nie gorzej niż lustro. Ta druga
katedra była odwrócona do góry nogami, trochę zamglona i w odcieniach beżu,
poza tym stanowiła idealne odwzorowanie pierwszej. Na powierzchni podłogi
stykały się ze sobą parami ławki, kolumny i stojaki na świece. Również moje
buty sprawiały wrażenie opartych podeszwami na swoich lustrzanych sobowtórach.
Wystarczyło trochę się pochylić, żeby zobaczyć ich właściciela. Z dołu spojrzał
na mnie wtedy mój własny zamglony, beżowawy klon. Pamiętam, że pomyślałem w
tamtej chwili, że mogłyby to być prawdziwe przedmioty, tylko z grawitacją
działającą w drugą stronę. Efekt byłby taki, że wszystko stałoby nieruchomo w
próżni, znosząc wzajemnie swoją wagę. Wiem, że to głupie, fizyka w końcu nie
działa w ten sposób, w tamtej chwili jednakże zupełnie odleciałem w odmęty
podłogowej logiki i myślałem o dwóch ludziach, swoich idealnych replikach
robiących i myślących w każdej chwili o tym, samym i, w efekcie, poruszających
się zupełnie synchronicznie. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gdybym jakimś
sposobem mógł uniknąć zderzenia z moim sobowtórem na granicy naszych ośrodków*,
byłbym również w stanie przeniknąć na drugą stronę, do tej drugiej, odwróconej
katedry.
Dziewięciolatek będący mną spojrzał z zamyśleniem na swoje
odbicie w kafelkach katedry. Lustrzane odbicie posłusznie spojrzało na niego,
po czym uśmiechnęło się łobuzersko i puściło mu oko.
Chwilę po tym osobliwym wydarzeniu poszedłem stanąć na
dywanie. Pamiętam, że czułem się na nim bezpiecznie, niczym rozbitek, który po
walce z morskimi falami w końcu dopłynął do stałego lądu. Niełatwo było mi
później dotrzeć do wyjścia, żeby to zrobić musiałem znowu wejść na zdradzieckie
kafelki. Jednak jakoś musiało mi się udać, ponieważ mama odebrała mnie z
autokaru, który zajechał pod szkołę, żeby wysadzić uczestników wycieczki.
To właśnie oficjalna wersja wydarzeń.
-Mamo, moje lustrzane odbicie puściło mi perskie oko!
-Oczywiście kochanie, ależ on
ma wyobraźnię!
Tak naprawdę nie jestem pewien, czy właśnie tak to
wyglądało. Najpierw wyobraziłem sobie równoległy, podłogowy wymiar, czy też
może najpierw widziałem pod nogami ten uśmiech, a rozważania przyszły mi do
głowy dopiero potem? Czy ja naprawdę chowałem się na dywanie przed porządnie
umytymi kafelkami? No i przede wszystkim, widziałem to perskie oko, czy tylko
tak myślałem przez cały ten czas? Wiem, że byłem pewien, że widziałem je
naprawdę. Jestem pewien, że byłem pewien, że je widziałem. Tylko, czy to
wystarczy, żeby wierzyć w to po siedmiu latach?
Oczywiście to nie powinno mieć już znaczenia. W końcu mam
już szesnaście lat i swoje życie. Jednak od tamtej pory mam zaburzenia lękowe.
Boję się.. luster. Czuję się z tą chorobą jak ostatni lamus. Spędziłem już
wiele piątkowych wieczorów siedząc u psychologa** i opowiadając kolejny raz o
tej niefortunnej wycieczce do Notre de Doom (Jakże adekwatna nazwa!). Mam dość.
Lęk przed lustrzanym odbiciem jest jak przysłowiowy strach przed własnym
cieniem. Nie da się przed tym uciec. Dlatego właśnie dziś postanowiłem się z
nim zmierzyć. Jadę pociągiem 300 km do tej przeklętej katedry i będę w niej
siedział tak długo, jak będzie trzeba, dopóki nie upewnię się, że to wszystko
jest tylko urojeniem.
Nienawidzę się za to, ale wchodząc przez ciężkie wrota do
środka, czuję jak przyspiesza mi puls. Denerwuję się jeszcze bardziej widząc,
że te przeklęte kafelki lśnią jakby ktoś polerował je pastą do butów. Przelotne
spojrzenie poświęcam rozecie. Jest jeszcze piękniejsza niż zapamiętałem. Po
chwili stoję już w bocznej nawie, żeby nie wzbudzać zdziwionych spojrzeń i-
serce łomocze mi już tak głośno, że chyba słychać je na drugim końcu sali-
spoglądam w dół. Istota, na którą patrzę odwzajemnia moje uważne spojrzenie,
odgarnia kosmyk włosów, w tym samym czasie, w którym ja to robię. W pierwszej
chwili wydaje mi się, że wszystko jest w porządku. Potem jednak przechodzi mnie
dreszcz. Moje włosy są krótsze, nigdy nie wchodziły mi do oczu. Poza tym wciąż mam
wrażenie, że na twarzy, w którą spoglądam widzę cień tamtego uśmiechu. Biorę
głęboki wdech. Czy ja mam paranoję? Moje kafelkowe odbicie chyba źle
interpretuje to westchnienie. Najwyraźniej zrezygnowało z udawania, że wszystko
jest w porządku. Ku mojemu przerażeniu istota z równoległej katedry wyciąga w
moją stronę palec wskazujący i zginając go dwukrotnie wykonując gest: „chodź
tutaj”. Kręcę przecząco głową i robię krok w stronę wyjścia. Nie biorę jednak
pod uwagę, że jest to możliwe, tylko podczas współpracy z tym upiorem. Upiór ów-
wciąż z rozbawieniem na twarzy- zatrzymuje swoją nogę w połowie drogi do
powierzchni. Moja natomiast nie znajduje żadnego oparcia i po chwili czuję jak
przelatuję przez podłogę prosto w objęcia innego wymiaru.
Przez pierwszą chwilę nie wiem, co się stało. Siedzę na
podłodze, na czymś miękkim i zakurzonym. Dywan! To przecież absurdalne, myślę.
Ten po drugiej stronie jest przecież lżejszy! Nie mam jednak czasu na dalsze
zażalenia dotyczące konstrukcji wszechświata. Otwieram oczy i widzę… Swoje
oczy. Moje drugie ja siedzi obok i wygląda na bardzo z siebie zadowolone.
- Dawno cię nie było! Już myślałem, że tu nie wrócisz,
stary!
Przełykam ślinę. Przez moment rozważam, czy ostentacyjne
ignorowanie nowej sytuacji może sprawić, że wszystko wróci do normalności.
Zamykam oczy. Otwieram je jeszcze raz. Mój sobowtór wciąż na mnie patrzy i
najwyraźniej czeka na odpowiedź. Daję za wygraną.
- Ja… Co?
Lekko trąca mnie w ramię.
- To przejście przez portal chyba cię nie upośledziło, co?
- Nie, to po prostu.. Nowe doświadczenie. Kim ty właściwie
jesteś?- Teraz, gdy dłużej mu się przyglądam widzę, że faktycznie ma trochę
dłuższe włosy. Poza tym, słowo daję, że pieprzyk, który mam pod lewym okiem, u
niego jest minimalnie za blisko nosa. Skoro już o tym mowa, mam problemy z
odczytaniem napisu na jego podkoszulku. Najwidoczniej po tej stronie podłogi
piszą od prawej do lewej.
-Kim jestem? Sam ostatnio się nad tym zastanawiałem. Jakiś
czas temu odpowiedziałbym chyba, że tobą, ale to nie do końca prawda.
Zauważyłeś już, że nie jesteśmy identyczni? Obstawiam, że jestem twoim
odpowiednikiem w tym wymiarze. W ogóle, wiele o tym myślałem od naszego
ostatniego spotkania. Robiłem różne eksperymenty i mam pewną teorię. Co jeśli
gładkie powierzchnie wcale nie odbijają światła, tylko przepuszczają światło z
innego świata, który się za nimi kryje? Nie widzimy wtedy tego, co znajduje się
dookoła nas, tylko dookoła naszego odpowiednika. Jako, że nasze światy różnią
się od siebie tylko minimalnie, nie jesteśmy w stanie dostrzec różnicy. Są do
siebie tak podobne, że jednocześnie myślimy o tych samych rzeczach i wykonujemy
dokładnie te same ruchy. (Uwzględniając symetrię względem luster oczywiście.)
Dzięki temu blokujemy sobie nawzajem wstęp do naszych światów.
- Skoro jesteśmy tacy podobni, jakim cudem nic nie wiem o
teorii, o której właśnie mówisz? Nie powinniśmy dojść do niej w tym samym
czasie? –Pytam.
Macha ręką ze zniecierpliwieniem.
-Nie mówię o nas dwóch. My jesteśmy szczególnym przypadkiem.
Różnimy się na tyle, że byłem w stanie cię tu przeciągnąć..
- To o kim mówiłeś wcześniej? – Zadaję kolejne pytanie, choć
przeczuwam odpowiedź- oraz to, że nie będzie mi się ona podobała. Podejrzewam
też, że wiąże się z pytaniem numer trzy, mianowicie, dlaczego moje odbicia w
powierzchniach innych niż podłoga w katedrze zawsze zachowywały się normalnie.
- O wszystkich naszych odpowiednikach. –Przełykam ślinę,
tak, czegoś takiego się obawiałem.
- Chcesz mi powiedzieć, że takich jak ty jest więcej?
- Powiedziałbym, że jest nas nieskończona ilość. Każde
lustro, szyba, kałuża, wszystko, co odbija światło kryje za sobą następny
wymiar.
- Każdy.. Inny?
- No każdy odrobinę się od siebie różni. Pewnie kilka
miliardów wymiarów skąd zamiast zielonej czapki masz żółtą, a samochód twojego
taty ma inny deseń na siedzeniach, ale po za tym.. Czekaj, nie o to ci chodzi.
Już rozumiem. Nie, rzeczy, które do tej pory widziałeś w lustrach nie należą do
mojego świata. Każde z nich jest portalem do innego. W moim mogłeś się znaleźć
tylko przechodząc przez tę podłogę. Gdyby pod twoją nieobecność ktoś pokrył ją
gumoleum już nigdy byśmy się nie spotkali, bo zatarłby granice między naszymi
światami. –Zaciskam pięść. Nagle zaczynam żałować, że nikt nie położył tu nigdy
gumoleum! Po tym, co właśnie usłyszałem zaczynam się czuć jak nurek opadający w
głąb oceanu.
- A w tym wymiarze, który przylega do mojego przez lustro w
mojej łazience…
- Taak?
- Wszystko jest prawie takie samo. Czyli jest w nim więcej
luster. I szyb. I wypucowanych mosiężnych gałek do drzwi, w których można się
przejrzeć. I takich gładkich, polakierowanych blatów w barach..
- Tak.- Potwierdza, przerywając mi. Czuję, że mimo wszystko
muszę doprowadzić moją myśl do końca
- A w tych lustrach… I klamkach… Odbijają się następne
wymiary?
- Tak.
- A w tamtych wymiarach są następne bary z błyszczącymi
blatami?..
- Tak!
Gwiżdżę z podziwem. (I przestrachem!)
- To rzeczywiście dużo światów.- Jestem nurkiem, który jest
w wodzie już tak głęboko, że nie pamięta, z której strony jest powierzchnia. I
ma świadomość, że z każdej otaczają go kilometry sześcienne wody.
Czuję jak uginają się pode mną kolana. Jak dobrze, że cały
czas siedzę na dywanie.
- Podsumowując, we wszystkich kierunkach przenikają się
wzajemnie kolejne wymiary. I tu dochodzimy do naszego spotkania. Wydaje mi się,
że nasze światy są od siebie znacznie oddalone w tej konstrukcji. Z powodu
różnic między nami.- Rzuca mi krytyczne spojrzenie.- I tylko dlatego twoje
przejście tutaj było możliwe. Jeżeli jednak są tak daleko, jakim cudem teraz do
siebie przylegają?
Nie wydaje mi się, żebym był w stanie rozwiązać ten problem.
Słuchając mojego międzygalaktycznego alter ego mimowolnie rozglądam się po
wnętrzu Drugiej Katedry. Jest niemal identyczna. Trochę bardziej zamglona i
beżowa od tej, z której pochodzę, ale poza tym wygląda normalnie. Odwracam się
jeszcze, żeby skontrolować rozetę. Jest okrągła i naprawdę ogromna, tak jak
zapamiętałem. Chociaż pewnie gdyby spojrzeć na nią z odległości, jaka dzieli
mnie od mojego rodzinnego świata byłaby zaledwie punktem.
Zaraz… Punktem?
- Eee.. Hej, słuchaj. Mam pewien pomysł. Jest dość szalony,
ale.. Czytałem kiedyś pewną książkę, zbiór opowiadań właściwie. Wśród nich było
jedno, w którym główna bohaterka jeździła między dwoma miastami. Prowadziły do
nich różne drogi, a ona za każdym razem starała się wybrać lepszy skrót. Po
jakimś czasie licznik w jej samochodzie pokazał mniej przejechanych kilometrów
niż wynosiła odległość między tymi miastami w linii prostej. Zabawne, prawda?
Wytłumaczenie było proste. Jeżeli narysujesz na kartce dwa punkty i połączysz
je linią prostą wydaje ci się, że to najkrótsza możliwa droga. Ale co jeśli złożysz
kartkę na pół, tak, żeby się na siebie nakładały? Wtedy odległość wynosi zero!-
Ego podąża wzrokiem za moim.
- Myślisz, że ta rozeta ma z tym coś wspólnego?- Wzruszam
ramionami.
- Nie wiem. Może te punkty muszą spełniać jakieś określone
warunki estetyczne? Posłuchaj, to naprawdę interesująca rozmowa, ale cały czas
myślę o tym, co się stanie, jeśli ktoś rozprostuje tą kartkę i nie będę mógł
wrócić do siebie, więc może powiedz mi w końcu, po co to zrobiłeś?- W oczach
mojego klona widzę brak zrozumienia. – Dlaczego podstawiłeś mi nogę nad innym
wymiarem?
- Sam nie wiem.. Może po prostu chciałem się przekonać, co
się wtedy stanie?- Następny łobuzerski uśmiech.- Albo.. Albo może chciałem,
żeby ludzie płacili mi za spotkanie z wampirem.. No wiesz, takim, który nie odbija
się w żadnym lustrze.
Spoglądam na niego z powagą.
- Ja naprawdę jestem idiotą!
* Czyli podłodze.
** Tylko taki termin mu pasował, chujowi.