wtorek, 17 kwietnia 2018

MOTYW XXXIX - ZAPOWIEDŹ

Zebraliśmy się tutaj, by wysłuchać opowieści. Zanim jednak do tego przejdziemy, ustalenia formalne zebrania:

Czas trwania: 3 tygodnie (do 06.05, niedziela 23:59)
Forma: luźne zebranie, bez ograniczeń ilościowych
Miejsce: opowiadaniezmotywem@blogspot.com
Treść spotkania: ZESZYT

Zanim jednak przejdzemy dalej, ogłoszenie społeczne! Otóż każdy członek naszej małej społeczności może zaproponować temat następnego spotkania (motyw). Wnioski należy wpisywać na listę poniżej (komentarze). Nasze zacne jury (składające się głównie z flamingów) wybierze i ogłosi temat spotkania w odpowiednim czasie (zapowiedź następnego motywu). Zapraszamy do udziału!
 







poniedziałek, 2 kwietnia 2018

MOTYW XXXVIII - SYMETRIA

Ilość: pięć
Opowiadania: takie


Autor: MŁOTEK
Tytuł: O symetrii w czasie i przestrzeni. Bez dialogu popełnione

Codziennie rano Jack wstawał o siódmej by czym prędzej zbiec na dół  w celu powitania swojej rodziny przy śniadaniowo zastawionym stole.  Całował Mamę w policzek, z Tatą zbijał piątkę i w radosnej atmosferze robili wspólnie śniadanie.  Następnie wybiegał z domu na szkolny autobus przedzierając się wśród zawiłych ścieżek żywopłotu-labiryntu. Każdy przyjaciel, czy też koleżanka, uważali tę drogę do domu za wypasiony pomysł. Nie potrafili zrozumieć, że pokonywanie tego mini labiryntu dzień w dzień może stać się uciążliwe. Jego rodzice też nie.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Codzienne rano Jack wstawał o szóstej czterdzieści by czym szybciej pomóc rodzicom zrobić śniadanie. Mamę czule przytulał, czasem całując lekko w polik. Z Tatą wymieniał się pełnym optymizmu spojrzeniem lub uśmiechem, lub zwykłym „Dzień dobry”, lub prawdziwie męskim uściskiem dłoni. Z Siostrą zbijał piątkę, czasem złapał jej rękę w powietrzu. Jak na czterolatkę była dosyć inteligentna i zazwyczaj rozumiała czego się od niej oczekuje. Następnie wybiegał z domu przedzierając się przez jeszcze większy labirynt z żywopłotu. Dalej był zirytowany jego długością więc po wielu pertraktacjach z Rodzicami pozwolili mu oni wyciąć skrót, który  będzie co miesiąc „łatał” i „zakładał” nowy, w innym miejscu.  Otwierał drzwi od swojej Impali i zmierzał na zajęcia ostatniej klasy w High School of Shantown.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Codziennie rano Jack wstawał o szóstej rano by czym szybciej znaleźć się w kuchni i zrobić śniadanie dla swojej dziewczyny, Elisabeth. Mieszkał z nią w kawalerce niedaleko uniwersytetu. Zanim zdążyła się jeszcze zbudzić odbywał krótką rozmowę telefoniczną z Mamą, Tatą i Siostrą, która chodziła już do drugiej klasy School of Shantown. Wraz z Eli zjadał śniadanie, latem na zbyt małym balkonie, zimą w zbyt zimnym mieszkaniu. Następnie wychodził z mieszkania by bezproblemowo przemieścić się żwawym krokiem na autobus mający go zabrać w stronę uczelni, gdzie spędzał pół dnia. Brakowało mu przedzierania się wśród zawiłych ścieżek labiryntu, przekopywania skrótów, pierwszego seksu na domówce w jego samym środku, gdzie nikt nie mógł ich znaleźć. Po studiach  pędził do pracy – stażował w Big Apple’s Newspaper. Uczył się dziennikarskiego fachu i jednocześnie miał na swoje jak i Eli utrzymanie.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Codziennie  o bardziej porannej niż popołudniowej porze Jack wstawał z łóżka by zjeść śniadanie (dla innych czasem drugie) z Mamą, Tatą, nastoletnią już wtedy Siostrą, oraz Elisabeth i jeszcze nie narodzonym synem. To miały być ich ostatnie wakacje przed podjęciem stałej pracy po ukończeniu studiów i narodzinami nowego członka rodziny. Po śniadaniu Jack razem z Siostrą wylegiwał się na trawniku  gdzie kiedyś rósł labirynt. Wraz z ojcem zaplanowali coś dużo większego i rozpoczęli budowę od usunięcia poprzedniej roślinnej zagwostki umysłowej. Następnie jako wolontariusz pomagał przy budowie domów dla ubogich rodzin, a raz na trzy tygodnie oddawał krew.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Jednak w tajemnicy zdradzę wam, że codziennie rano przez ostatnich dwadzieścia lat swojego życia Jack robił jedną ważną rzecz, która odmieniła życie jego, a skróciła życie jego  rodziny.  Za każdym razem zanim zbiegł do rodziny na śniadanie, czy też samemu je przygotować , szedł do łazienki, brał szybki prysznic i przeglądał się w lustrze, będąc pozytywnie nakręconym na cały dzień. Jego lustrzany partner przez ostatnie dwadzieścia lat codziennie rano prężył się przed lustrem, uśmiechał się, szczotkował żeby, pozwalał Jackowi podziwiać swoje mięśnie, czasami równocześnie z nim się masturbował, golił  brodę i z udawaną nadzieją i radością spoglądał Jackowi w oczy. Miał już tego dość.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Mirror Jack miał dość bycia jego odbiciem w lustrze.
 Każda  tafla pokazujące odbicie świata, czy było to lustro, czy kałuża, była oknem na alternatywną rzeczywistość, inny wymiar  świata w czasoprzestrzeni.  Wszystko w tym świecie wyglądało dokładnie tak samo jak w świecie Jacka. Z resztą musiało. Taka była umowa w świecie Mirror People.  Rodzili się wraz ze swoim ziemskim pierwowzorem, ale razem z nim nie umierali. Wraz z postępowaniem procesu starzenia się nie słabli, byli tak samo silni od dwudziestego drugiego roku życia. Jednak do czasu śmierci ziemskiego pierwowzoru musieli służyć mu jako odbicie. Jakby każda tafla, każde międzywymiarowe okno było osią symetrii. Dopiero gdy ten umarł mogli być wolni i dostawali drugie tyle lat do przeżycia, ile ich ziemski odpowiednik już przeżył. Zdarzało wam się kiedyś zobaczyć w lustrze sylwetkę innego człowieka, a gdy się odwróciliście, to nikogo za wami nie było? Wydawało wam się, że mijając sklepowe  witryny któryś z manekinów ożył? A może mieliście kiedyś wrażenie, że wasze odbicie zachowuje się nieco inaczej niż wy, mniej się uśmiecha, porusza się ciut wolniej i jakby mniej pewnie? Mogli podróżować po całym świecie i robić co chcieli. Wróćmy zatem do Mirror Jack’a.
            Mirror Jack miał jednak dość tego pajacowania. Kiedy Jack podnosił lewą rękę to on musiał robić to samo prawą. Gdy Jack do niego mrugał, on musiał mrugać drugim okiem. Niestety wraz z obowiązkiem odbijania wszystkich ruchów Mirror Jack stawał się również osbowościowolustrzanym odbiciem Jacka pierwowzoru. Im więcej dobrego zrobił Jack, tym mniej dobry, prawy i uczciwy robił się Mirror Jack. Z tym, że Jack był egoistą. Częsta ekspozycja zwiększała zmiany w osobowości Mirror Jack’a, oczywiście w złym kierunku. Wyobraźcie sobie to połączenie negatywnych emocji, wypaczonego spojrzenia na świat z empatyczną postawą, które Jack przez dwadzieścia lat miał okazję wyhodować u M. Jack’a. Jak by to można było opisać? Te dwa zdania oddają doskonale charakter jego osobowości:

Mirror Jack był generalnie złym człowiekiem. Ale był też altruistą.

₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
W trzydzieste drugie urodziny Jack przeglądał się w lustrze. Po drugiej stronie lustra stał M.J. i bacznie mu się przyglądał. Razem poprawili włosy, zapięli ostatni guzik w marynarce i poszli w kierunku wyjścia z łazienki.  Jack pełen entuzjazmu wobec dzisiejszego dnia, M.J. pełen entuzjazmu i nienawiści. Ostatnio usłyszał o pewnej anomalii trafiającej się w czas zaćmienia słońca. Wiele starożytnych jak i bardziej współczesnych pism sugeruje, że w trakcie zaćmienia słońca często u ludzi zdarzają się zmiany osobowości, zazwyczaj są to dość subtelne różnice. Niektórzy wróżbici i inne media uważają że zaćmienia można użyć w celu terapeutycznym, by pozbyć się niepożądanego nawyku, czy zachowania. Bardzo rzadko jednak zdarza się by po zaćmieniu słońca osoba była kimś zupełnie innym. Nauka od 1800 roku odnotowała takie trzy przypadki, z czego dwa z nich przypisywano opętaniu (również częste w trakcie zaćmień), a trzecie było najpewniej mistyfikacją na potrzeby medialnego nagłośnienia usług pewnej wróżbiarki, która rzekomo miała pomóc wtedy poszkodowanemu. Prawda jest jednak nieco inna i M.J. ją znał. W czasie zaćmienia, dosłownie przez chwilę- może trzy sekundy- każde okno międzywymiarowe stawało się międzywymiarowym przejściem.  Postanowił wykorzystać ten aspekt dzisiejszego wieczoru, dokładnie o siedemnastej dwadzieścia osiem z piętnastoma sekundami.  „Tylko jak skłonić tego pozytywnego fiuta  by był wtedy przed lustrem i by był wtedy sam” – myślał M.J. W końcu postanowił że na czas imprezy urodzinowej Jacka, dokładnie pięć minut przed zaćmieniem zwróci jego uwagę plamą na garniturowej koszuli i resztkami liści sałaty między zębami. Śmieszne w tym wszystkim było to, że zadziałało. Jack podszedł do samochodowego lusterka spojrzeć na swoje uzębienie, a wtedy M.J. do niego mrugnął i z uśmiechem wyszczerzył swoje śnieżnobiałe kły. Trochę zaskoczony, trochę przerażony Jack nie wiedział co z tym faktem zrobić. Ani nie pił alkoholu, ani też nie był zmęczony, nie mogło mu się to przewidzieć. Przeprosił zgromadzonych na chwilę by udać się do łazienki „za potrzebą” z obietnicą powrotu przed zaćmieniem. Wbiegł po schodach na piętro do łazienki, tak szybko jak tylko mógł, następnie spojrzał na swoje odbicie  w lustrze, które do niego machało. Jack, podszedł dwa kroki do przodu. M.J. również. M.J. skinął na Jacka jakby chciał mu coś szepnąć na ucho. Diabelski błysk w jego oku był ledwie zauważalny. Tak samo jak brzytwa trzymana przez MJ'a w lewej, zaś przez Jacka w prawej dłoni. Każdy z nich się wyposażył w to samo narzędzie, jeden na wszelki wypadek, drugi z pełną premedytacją. I wypadek i premedytacja się zadziały.
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Co możesz zrobić jako altruista przesiąknięty złem do szpiku kości? Jako empatyczny, ludzki twór o osobowości najgorszego psychopaty, wulgarnego chama bez żadnych zahamowań? Mirror Jack wiedział to doskonale: zabijać jednych by oswobadzać drugich. I swój plan wprowadzał w życie. Stanowa policja poszukiwała Jacka, za rzekome zabójstwo swojej rodziny ze szczególnym okrucieństwem. Szukała również psychopatycznego mordercy, który krwią swoich ofiar uzupełniał puste przestrzenie luster  i wszelkich innych obiektów mogących zaproponować światu odbicia rzeczywistości. Zwykle zapisywał na nich „Stop the symmetry” oraz „Free the Mirror Crowd”. Czasem dodawał notki o tym jak rozprawiał się ze swoją ofiarą. 
₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪ ₪
Niespełna rok później policji udało wytropić się i zatrzymać Mirror Killer’a, który rzeczywiście okazał się tym Jackiem, który codziennie rano  gdzieś wstawał by gdzieś zbiec i zrobić jakieś śniadanie, a następnie przedzierać się przez jakiś labirynt lub nie. Tak przynajmniej po kilku przesłuchaniach stwierdziła policja i sąd. Znał dokładne szczegóły przebiegu życia Jacka, wyglądał jak on, potrafił opisać każde miejsce  zbrodni i jak zabijał ofiary. Nigdy nie zaprzeczył żadnemu morderstwu, przyznał się do wszystkich, jak i do aktów kanibalizmu. Na pytanie czemu zjadał części zwłok odpowiedział, że nie miał nic innego do jedzenia ani pieniędzy, a zjedzenie innego człowieka nie wydało mu się czymś nadzwyczajnym czy okrutnym. Drugie pytanie zapewniło mu wyrok na długie lata w więzieniu dla obłąkanych psychicznie.”Zabijał bo ‘POSTANOWIŁEM UWOLNIĆ TYCH PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA’!!!!!” – tak brzmiały nagłówki wielu gazet gdy sprawa była nośna medialnie. Jack został potraktowany jako wariat. Każdy kto zobaczył go w więzieniu czuł niepokój. Jak tak zły człowiek może po tym wszystkim cały czas się uśmiechać? Sprawiać wrażenie tak szczęśliwego?

Tylko ja i ty, mój przyjacielu, zdajemy sobie sprawę z tego, jak w tej sytuacji czuł się Mirror Jack. Dla wszystkich byłaby to katorga – dożywocie wśród wariatów. Dla niego był to dopiero drugi oddech wolności.



Autor: RYBA ARBUZ
Tytuł: Poważne rozterki Natalie Booming

Sobota rano. Biegnę nieco w lewo by ominąć kałużę. To już dwudzieste okrążenie. Jeszcze chwila. Przyspieszam. Mijam rozpędzonego rowerzystę. Patrzy na mnie zaskoczony. Sama nie spodziewałam się po sobie takiej prędkości. Łapię głeboki haust powietrza z radością finiszując. Świetnie dopasowany stanik sportowy pomaga mojemu biustowi nie wyskakiwać w każdą stronę. Leginnsy sprawiają że czuję się fit i sexy. Mijam w sprincie jeszcze dwóch biegaczy, po czym rzucam się na nagrzaną promieniami słońca trawę niedaleko moich ulubionych topoli. Dwa idealnie identyczne drzewa, na pierwszy rzut oka. Oba strzeliste, oba tak samo zielone. Jednak jedno ma kilka gałęzi odstających w inną stronę. Malutki defekt nikomu nieprzeszkadzający, obnażający piękno i różnorodność natury. Mnie to zróżnicowanie w kształtach dotyka do dzisiaj.
(.)(* )
Po szybkim prysznicu wracam do salonu gdzie przed kominkiem zasiadam na fotelu. Opatulam się kocem w pełni już ubrana, nie lubię szlafroka. Uwydatnia moje problemy. Z kubkiem gorącej kawy zaciągam się czekoladowym zapachem roznoszącym się po całym mieszkaniu. Ach ta współczesna technologia. Jednak z jej niektórych elementów nie lubię korzystać. Dość staroświecko przyglądam się swoim wspomnieniom, nie przy pomocy elektrod podłączonych z jednej strony do mojej głowy, a z drugiej do Projektora z specjalnym systemem, a tak zwyczajnie w głowie. Czuję że znowu mam siedemnaście lat, smartfony są szczytem ogólnodostępnej technologii, a ja też za chwilę będę szczytować.  Całujemy się namiętnie z Dennisem, on powoli mnie rozbiera, ściąga ze mnie spodnie, polar, robi to czule i powoli, dzięki niemu nabieram pewności i poczucia bezpieczeństwa, tak dla mnie ważnego przy pierwszym razie. Sięga pod bluzkę w kierunku zapięcia od stanika:
- Dennis, chciałabym zostać w koszulce okej?
- Okej, nie ma problemu – Dennis całuje mnie dalej po szyi i próbuje znaleźć zapięcie. Jako zabezpieczenie przed taką sytuacją noszę staniki zapinane z przodu.
- Dennis! – odpycham go. Po chwili ciszy mówię już łagodniej – Chcę z tobą się kochać, ale nie  zdejmiesz ze mnie dziś nic więcej, dobrze? – głos zaczyna mi drżeć, oczy lekko wilgotnieją, rumieńce podniecenia zastępują te od wstydu – Zostajemy? – czuję w sowim głosie straszną niepewność. O Boże, a jeśli mnie odrzuci? Bo co, bo nie chcę mu pokazać swoich piersi? To dopiero byłby dupek. I jak by mnie zranił.  Nie wiemco robić, czuję że chyba zaraz stąd wybiegnę.
- Dobrze, wszystko w porządku Natalie. – Dennis głaszcze mnie po głowie kojąco – nie musimy się nigdzie śpieszyć, zróbmy to tak jak ty chcesz.
(.)(* )
Dennis był czuły i niesamowity, po dwóch latach związku dowiedziałam się, że przez jego ostatnie trzy miesiące mnie zdradzał. Z bardzo ładną i reguralnie zbudowaną Emmą. Została później modelką, miała kilka sesji do Playboy’a. Jak ja jej zazdrościłam cycków! Gdybym mogła tylko takie mieć. Codziennie koszula z głębokim dekoltem, a potem seks po hiszpańsku z mężczyznami których uwiodę. Jedyne co teraz mam to kompleksy i traumę. A… no i kilka kolejnych wspomnień z nastepnych nieudanych związków. Trzech na pięciu facetów na widok moich piersi dostało ataku śmiechu, jeden powiedział mi, że myślał, „że w końcu trafił na normalne kobietę, a tu taki zawód”. Ostatni na wieść, że nie pokażę mu swoich piersi przed ślubem mnie rzucił. Ostatni był pięć lat temu.
(.)(* )
Wracam z powrotem do ciepłego salonu. Na zewnątrz zdążyło się już zachmurzyć. Kawa z rana nie była jednak w stanie uspokoić moich myśli. W weekendy czuję się bardzo słabo. Zrozpaczona i samotna, nie chce mi się żyć. Zazwyczaj się upijam i przesypiam większość czasu, z przerwami na jakąkolwiek aktywność fizyczną. Może cycki mam beznadziejne, ale reszty ciała może mi pozazdrościć większość kobiet. Tak zgrabnych i jędrnych nóg jak moje nie widziałam nigdzie. I pośladki, czasem sama daję sobie przed lustrem klapsy, by zobaczyć jak ładnie podskakują. Ech… za dużo tego wina, chyba pójdę spać, albo zostać lesbijką.
(.)(* )

Niedziela. Godzina dwunasta. Wstaję wyspana, ale na kacu.
- Annie, nie musisz jechac do swojej babki, pomóc jej z remontem?
- No niby muszę, ale nie sądziłam, że kiedykolwiek do mnie się odezwiesz. Myślałam że zerwaliśmy kontakt, a tu nagle sms od ciebie, że mnie pragniesz.
- Annie, nic z tego nie będzie. – mówię do niej ze smutnym spojrzeniem.
- Wiem… I tak cię kocham – mówiąc to Annie przytula mnie czule. Pozostajemy w tym uścisku przez kilka minut. Później An wychodzi, a ja znów zostaje sama. Przynajmniej bzykać już mi się nie chce. Z An mam dość skomplikowaną sytuację. Jest najbliższą mi osobą. Jedyną, której zwierzyłam się z moich problemów. Pewnej nocy trzy lata temu upiłyśmy się gdy było mi bardzo smutno. Tamtego wieczoru dowiedziałam się, że An jest lesbijką i podkochuje się we mnie od siódmej klasy. „W sumie czemu by nie? Czemu by nie spróbować czegoś nowego?” – tak wtedy myślałam. An jako kobieta wie jak pieścić inne kobiety, świetnie sobie zdaje sprawę z tego, czego moje ciało potrzebuje, a które jego rejony powinna omijać. Wielokrotnie doprowadziła mnie do orgazmu, a ja, by się jej odwdzięczyć pomagałam jej w tym samym.

                To strasznie toksyczna znajomość. Ranię nią jednocześnie dwie osoby.  Siebie – po chwilach wzlotów i uniesień popadam w jeszcze większą pustkę sensowności życia i samotność. Na szczęście nie dzieje się tak w tygodniu, kiedy zapracowana nie mam czasu o niczym myśleć. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to ile cierpieć musi An. Pomaga mi, pragnie mojego szczęścia tak bardzo, że pozwala traktować siebie jako zabawkę. Jest dla mnie podporą w chwilach samotności i obiektem redukcji napięcia seksualnego. Chyba właśnie przez to tak bardzo siebie nienawidzę. Chyba dlatego zdecyduję się na ten ważny w moim życiu krok.
(.)(* )

Gdyby na nowego prezydenta został wybrany ktoś inny, nie miałabym żadnych zmartwień od lat. Ale lud zagłosował na Che Manilino. Manilino był młodym, charyzmatycznym chłopakiem. W dniach wyborów miał dwadzieścia trzy lata. Jedynym jego problemem, dla którego mógłby nie wygrać była bieda. Chłopak wywodził się z tutejszych slumsów. Jednak w jakiś dziwny sposób dostał się do partii i zamierzał objąć władzę nad całym kontynentem, co z resztą udało mu się w przeciągu pierwszej kadencji. Jednak w tak krótkim czasie zyskał również dość spore grono osób, które nie darzyły go sympatią. Na początku drugiej kadencji został polany kwasem przez jednego z uczestników parady pokojowej.  Zgodnie z mottem nad jego siedzibą „Co się stało, niech już będzie” Che Manilino nie zrobił sobie operacjli plastycznej. Postanowił dawać przykład całym sobą, że nie wygląd, ale osobowość jest najwazniejsza. Tydzień później zakazał wszelkich operacji plastycznych po groźbą trzech lat więzienia. Co ciekawe nowelizacja prawna dotyczyła tylko i wyłącznie osób poddających się tym zabiegom, zaś lekarzy je przeprowadzających pozostawiała wolnymi. Rynek operacji plastycznych drastycznie zmalał w całej Europie, jego ceny podrożały.  Tak naprawde cały rynek chirurgii plastycznej był przez Manilino kontrolowany. Prawnie nie zakazywał operacji, po prostu nałożył kary, co powodowało tym, że osoby poddające się zabiegom od razu również dzwoniły na policję, a ta przy współpracy z pogotowiem przewoziła ich bezpośrednio po operacji do więziennego szpitala.
(.)(* )
„Co się stało, niech już będzie” Przeczytawszy to motto ostatni raz spoglądam na swoje nierówne piersi w lustrze. Dopijam kieliszek wina. Zostawiam zaadresowany do An list i dzwonię do mamy powiedzieć jej, że nie będzie ze mną długo kontaktu. Wybieram kolejny numer, po kilku sygnałach odbiera recepcjonistka:
- Dzień dorby Prison Surgery w czym mogę pomóc?
- Witam, z tej strony Natalie Booming, czy dzisiejsza wizyta jest dalej aktualna?
- Tak, oczywiście.  – głos kobiety po drugiej stronie telefonu zaczyna drżeć- Ale… jest pani tego pewna?
- Tak – biorę naprawde głęboki wdech czując czekoladowy zapach salonu – jestem. Już do państwa jadę. Proszę poinformować policję.
( . )( . ) 


Autor: JASNY 

             Chłodny, zachodni powiew znad pobliskiego jeziora czynił stojące w zenicie słońce znacznie znośniejszym. Przez pofałdowany krajobraz wzgórz pokrytych złotymi polami pszenicy, pastwiskami oraz gajami figowymi biegła szeroka, wydeptana przez miriady stóp i kopyt, zakurzona droga, uczęszczana przez nielicznych o tej porze wędrowców. Na północy nieodległe brzegi Morza Kinneret przyozdabiały połamane skały niewysokich gór. Wschodnią linię horyzontu przysłaniały zbite zabudowania miasta, będącego naszym celem, a od którego dzieliły nas wciąż mile drogi wśród pól i łąk, upstrzonych z rzadka chatami pasterzy i rolników. Jedynym wyróżniającym się elementem południowego krajobrazu był zaś niewielki cmentarz, porosły zniszczonymi kamieniami nagrobków.
                Szliśmy niespiesznie, pocąc się i wdychając pył z drogi. Trzymałem się nieco z tyłu naszej liczącej nieco ponad tuzin osób grupki, rozmawiając z Janem i Tym-Większym-Jakubem, jak nazywaliśmy go dla odróżnienia od Tego-Mniejszego-Jakuba, o dziwnych wydarzeniach ostatniej nocy, kiedy to niemal zginęliśmy w szalonej burzy, która zerwała się niespodziewanie, gdy przepływaliśmy przez jezioro. Nasze rozważania nagle uciął dziki wrzask dobiegający z oddali, z prawej strony. Gdyśmy się odwrócili, naszym oczom ukazała się postać mężczyzny, który wydając przeciągłe ryki wybiegł spomiędzy grobów prosto w naszą stronę. Wszystkie spojrzenia skupiliśmy na nieformalnym przywódcy naszej małej kompanii, ale ten wydawał się niewzruszony i z obojętną miną śledził wzrokiem przybliżającego się człowieka, którego potępieńcze dźwięki zdążyły już dawno wzbudzić uwagę okolicznych pasterzy i podróżnych. Dodało nam to otuchy - zresztą było nas o wiele więcej a część była nawet jako-tako uzbrojona, nawet kilku szaleńców nie stanowiło zbytniego zagrożenia.
                Tymczasem mężczyzna, jak się okazało, zarośnięty i kompletnie nagi, dobiegł do nas, po czym, ku powszechnemu zdziwieniu, padł zdyszany na kolana, niemal uderzając twarzą o ziemię i zamilkł nareszcie, tuż przed naszym, jak zwykliśmy go nazywać, Mistrzem. Na jego obliczu nie malowała się jednak żadna konsternacja - spojrzał tylko chłodno na skuloną u jego stóp postać.
 - Wyjdź z tego człowieka - powiedział.
                W odpowiedzi przybysz znów zawył, przeciągle i jeszcze głośniej, wydając z siebie wręcz nieludzki wrzask.
- Czego chcesz ode mnie, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Zaklinam Cię, nie dręcz mnie! - Wychrypiał. Na trakcie nieopodal zgromadziła się już grupka przygodnych obserwatorów.
- Jak ci na imię? - Zapytał nasz Pan.
- Na imię mi "Legion", bo jest nas wielu - odparł mężczyzna. Jego głos, nagle zmieniwszy się, zadźwięczał tysiącem ech. - Zostaw nas w spokoju, błagamy! Nie wyganiaj z tego człowieka!
                Opętany podniósł głowę i spojrzał na Chrystusa, a w jego brązowych oczach płonęło szaleństwo. Szepty dobiegające z grupki obserwatorów umilkły, jak ucięte nożem.
- Wyjdź, duchu nieczysty, z tego człowieka - Jezus nie musiał podnosić głosu. Nagle w jego słowach zadźwięczała potęga, władza i stanowczość. Ten, który miał w sobie Legion, skulił się ponownie na ziemi.
- Pozwól chociaż wejść w to stado świń na pastwisku, prosimy cię - szepnął.
                Chrystus w milczeniu skinął głową przyzwalająco. Jakby na znak zerwał się podmuch lodowatego wiatru, wiejąc w kierunku pastwiska. Pęd powietrza trwał i wciąż przybierał na sile, wypełniał uszy szumem i gwizdem, miałem wrażenie, że zaraz porwie mnie ze sobą. Usłyszałem głuchy kwik setek świń, które zaczęły drżeć i wierzgać, aż wszystkie naraz pędem ruszyły w kierunku jeziora. Byłem jedną z nich, biegłem najszybciej, jak tylko mogłem, brzeg urwiska przybliżał się. Wreszcie skoczyłem, lecąc krzyczałem z całych sił, z przerażenia i nienawiści, ale z moich ust, z mojego pyska, dobiegał tylko kwik. Tafla wody uderzyła mnie w brzuch, nie mogąc się powstrzymać wziąłem wdech, do moich płuc wdarła się zimna woda, czułem, jak wypełnia chłodem moją klatkę piersiową, próbowałem kaszleć, ale nie mogłem, woda wlała się do przełyku, targnął mną spazm odruchu wymiotnego...
                Zerwałem się do pozycji półleżącej. W ustach miałem gorzki smak żółci, a zalana krwią lewa ręka pulsowała bólem w nakłutym zgięciu łokcia.
- Ćśśś... już dobrze, spokojnie - kobiecy szept dobiegł moich uszu. Spojrzałem na nią. Zupełnie naga, była piękna jak zawsze, a może i bardziej. Włosy czarne i mieniące się niczym onyks w blasku płonących świec opadały jej na ramiona, a gładką, jasną skórę plamiła zaschnięta krew. Na brzuchu i pomiędzy dużymi, jędrnymi piersiami odznaczały się szkarłatem ślady po długich cięciach. - Co widziałeś?
- Legion według Marka - odparłem, również szepcząc.
- Już zupełnie niedaleko - powiedziała, pokiwawszy głową z uznaniem.
                Przytaknąłem i opadłem z powrotem plecami na stary materac. Maria opiekuńczo pocałowała mnie w czoło, wstała i odeszła. Leżałem tak przez chwilę, rozpamiętując wizję i powoli zbierając siły. W końcu przetoczyłem się na brzuch i powoli przyjąłem pozycję pionową, w miarę możliwości ignorując nieprzyjemny skurcz w trzewiach.
                Powiodłem wzrokiem po ciemnym pomieszczeniu. Na całej podłodze, na materacach i szmacianych legowiskach lub obok nich, leżeli w ciszy nadzy ludzie obu płci. Gdzieniegdzie walały się strzykawki, ozdobne noże i rozrzucone ubrania a gęste powietrze pachniało palonym woskiem, kadzidłami, potem i krwią. W centrum salki na podeście, otoczona świecami, rzucającymi słabe światło, stała wierna kopia Arki Przymierza, wykonana z pokrytego cieniutką złotą blachą drewna akacji. Blask płomieni tańczył na skrzydłach wieńczących ją aniołów. Wciąż dygocząc, opuściłem pomieszczenie, jak najciszej otwierając i zamykając za sobą drzwi. Przeszedłem przez krótki korytarz, by dotrzeć do łazienki. Odkręciwszy wodę przetarłem sobie twarz, następnie otarłem ręce z wody o skórę na udach i sięgnąłem po leżącą nieopodal paczkę papierosów. Drżącymi rękami wyjąłem jeden z nich, odpaliłem zapałką i chciwie wciągnąłem wzbogacone nikotyną powietrze. Stałem tak, kontemplując z wdzięcznością jedno z najwspanialszych osiągnięć cywilizacji, jakim bez wątpienia było palenie tytoniu. Po chwili nieprzyjemne sygnały docierające z brzucha zelżały. Otworzyłem oczy. Symetryczny ja spoglądał na mnie z drugiej strony lustra. To ciekawe, skąd tu się wziął... Skąd ja się tu wziąłem, w tej łazience, w piwnicy opuszczonego domu o zamurowanych oknach?
                Skusili mnie tym, co każdego innego - spotkaniami wypełnionych ekstatycznym transem, narkotykami i wolną miłością. Ale przede wszystkim obietnicą przynależności, znalezienia prawdziwych bliskich. "Wszyscy jesteśmy tam jak rodzina", powiedziała mi kiedyś Maria. "Wielu z nas nie miało nikogo. Teraz mamy siebie nawzajem. A ty? Przecież też nikogo nie masz". Miała rację i dobrze o tym wiedziała. Wprowadziła mnie tu, do ruin, na moją pierwszą Wieczerzę. Wtedy stał się cud, przynajmniej tak sądziłem - nikt nie patrzył na mnie krzywo, nie padały ukradkowe szepty i pytania, co tu robię. Ktoś z wewnątrz za mnie poręczył i to wystarczyło do uznania mnie za równego sobie, inni zachowywali się, jakbym był z dawna niewidzianym kuzynem. We wszystkich czynnościach brałem udział, a wódka pozwoliła się rozluźnić i pozbyć nieśmiałości. Pamiętam tamten dzień jak gdyby to było wczoraj - każde słowo czytania z Drugiej Księgi Królewskiej, smak chleba i wina, którymi się dzieliliśmy, pierwsze w życiu ukłucie żyły strzykawką i mrowienie, gdy Łukasz podawał mi moją porcję Medium. Przez umysł przeleciały mi migawki ze wspaniałej orgii, która odbyła się tego dnia, i wizja stworzenia świata, którą widziałem w moim pierwszym transie.
                A dzisiaj byłem już nad Jeziorem Genezaret. Po Medium, którego skład znali tylko zajmujący się jego przygotowywaniem, nawiedzały nas wizje, rozmaite, ale każda chronologicznie późniejsza, zaś wszystkie zmierzające ku wspólnemu końcowi - Śmierci Krzyżowej i Zmartwychwstaniu. Przeżycie Pasji było znakiem powołania przez Chrystusa do grona jego najbliższych sług i otwierało zupełnie nowy rozdział w życiu członka kościoła Apostołów Nowego Przymierza. A oprócz tego gwarantowało niezapomniane przeżycia, nieporównywalne do innych narkotyków - coś łączącego ofiarowywany przez opiaty błogostan z euforią i psychedrynowym zastrzykiem energii. Niektórzy czerpali też wtedy ogromną przyjemność z dość niecodziennych rzeczy - jak choćby Maria, wijąca się z rozkoszy pod ostrzem rozcinającego jej skórę noża.
                Dokończyłem papierosa i wróciłem z powrotem na salę. Nieliczni już się wybudzili i półgłosem rozprawiali o czymś lub po prostu leżeli wtuleni. Moja najdawniejsza przyjaciółka, spoczywająca w objęciach chłopaka, którego nie mogłem rozpoznać w półmroku, ujrzała mnie i ruchem ręki przywołała do siebie. To zresztą zabawne, u osoby spoza Wspólnoty widok ukochanej osoby splecionej z kimś innym wywołałby pewnie wielką zazdrość. My wszyscy byliśmy tutaj po prostu bliscy, każdy był dla każdego rodzeństwem i partnerem. Podszedłem, a ona bez słowa wskazała na skręta i zapalniczkę. Zaciągnąłem się i złożyłem głowę na udzie chłopaka, a spokój w moim sercu rozlał się błogo po całym ciele. Spotkanie powoli się kończyło i trzeba będzie wrócić do codzienności. Ale na razie... Na razie jeszcze byłem tutaj... 


Autor: KRASNOLUD

Kładę się na dachu i wiem, że za chwilę będę spokojny.
Patrzę wokoło zanim otworzę walizkę, wyjmę wszystkie potrzebne fragmenty i złożę je w potrzebną mi całość. Skupiam się.
Po wykonaniu misji, wszystkie funkcje mojego organizmu wrócą na swój zwyczajowy poziom. Nadnercza zmniejszą wydzielanie adrenaliny i kortyzolu, serce zwolni swoje tętno. Mózg znów będzie mógł rozmyślać o wszystkich rzeczach naraz, o frytkach na obiad, o podwyżce w pracy i szansach na awans w korpo, o dziewczynie, która pracuje w Macu na rogu. Pole widzenia, to prawdziwe i metaforyczne, rozszerzy się, przestanę myśleć tylko o jednej rzeczy.
O broni przede mną i naboju w komorze.
Cel będzie przechodził dwie przecznice dalej i zatrzyma się przy słupie ogłoszeniowym, żeby ukryć paczkę. Potem odejdzie, a za jakiś czas przyjdzie ktoś, żeby ją odebrać.
Ale tak się nie stanie, ta wymiana nie może dojść do skutku, a moją rolą jest ją uniemożliwić. Głównie moją, choć wielu ludzi będzie mi pomagać.
Zostaje mi tylko czekać…
*
Teraz.
*
Już po wszystkim…
Cel podszedł do słupa ogłoszeniowego dwie przecznice ode mnie i zatrzymał się. Sięgnął do kieszeni i wyjął małą paczuszkę, którą chciał schować gdzieś w pobliżu. Rozejrzał się i wtedy pocisk z mojej snajperki rozwalił mu głowę. Upadł, ludzie zaczęli panikować, w chwilę później przyjechała podstawiona karetka, żeby przechwycić pakunek i pozbyć się ciała.
Puściłem broń, teraz już pustą.
Potoczyłem wzrokiem po całej okolicy i odszukałem wybraną wcześniej drogę ucieczki. Mimo że musiałem jeszcze jak najszybciej opuścić miejsce, z którego strzelałem, poczułem jak zwolniło bicie mojego serca. Nadnercza zahamowały wydzielanie hormonów stresu, poczułem jak całe napięcie zniknęło. Do mojego mózgu powoli napłynęły myśli o pizzy w zamrażarce, irytującym szefie i tej uroczej dziewczynie, która pracuje w Macu na rogu.
Odczepiałem kolejne elementy broni, aż w końcu rozmontowałem ją całkowicie i schowałem do walizki. Rozluźniłem się.
Zszedłem z dachu i czułem się spokojny. 



Autor: KAWKA
Tytuł: Anon po drugiej stronie lustra

Jesteś debilem, który wmawia sobie pierdoły... Eisoptrofobia to choroba psychiczna, lęk polegający na tym, że urajasz sobie, że lustro to taki drugi równoległy świat i lęk przed tym, że zobaczysz w lustrze coś, czego naprawdę nie ma (fizycznie) obok ciebie... Ja mam tą chorobę na przykład. Ale Ty po prostu srasz w porty a nie masz tą chorobę... Nie masz pojęcia jak to jest być chorym na to... I ci debile, co Ci mówią "idź do psychologa" to debile.

~Scareyeguy
https://zapytaj.onet.pl/Category/002,018/2,14597326,Jak_wyleczyc_eisoptrofobie_lek_przed_lustrami_.html

Czasami mam wrażenie, że jestem idiotą. Wszystko zaczęło się od tego, jak siedem lat temu razem z wycieczką klasową zwiedzałem katedrę Notre de Doom. Miałem wtedy dziewięć lat, byłem jeszcze smarkaczem, a wiadomo, że smarkacze ciągle opowiadają niestworzone rzeczy. W porównaniu do niektórych to, co mówiłem ja, wypadało słabo.
Katedra w środku była niesamowita. Pamiętam, że prawie cały czas gapiłem się w ogromną, kolorową rozetę. Wyglądała jak wnętrze kalejdoskopu. Była idealnie symetryczna. Później na matematyce dowiedziałem się, że są różne rodzaje symetrii. W przypadku rozety mówimy o symetrii promienistej. Można by ją składać na pół w niemal wszystkich kierunkach i zawsze obie połowy będą identyczne.
Wszystko snuło się niczym smród po gaciach. Przewodnik snuł swoje nudne historie, moi koledzy snuli się wzdłuż niekończących się rzędów ławek, a ja snułem swoje rozważania na temat witrażu. Nic nie wskazywało na to, że ten dzień tak bardzo zapadnie mi w pamięć.
Rozeta całkowicie pochłaniała moją uwagę, dopóki nie spojrzałem pod nogi. Moim oczom ukazał się widok jeszcze bardziej fascynujący. Pod moimi stopami rozpościerała się druga katedra, idealne odbicie tej, w której się znajdowałem. Zjawisko to zawdzięczałem porządnie wyszorowanym, błyszczącym kafelkom, które odbijały promienie słoneczne nie gorzej niż lustro. Ta druga katedra była odwrócona do góry nogami, trochę zamglona i w odcieniach beżu, poza tym stanowiła idealne odwzorowanie pierwszej. Na powierzchni podłogi stykały się ze sobą parami ławki, kolumny i stojaki na świece. Również moje buty sprawiały wrażenie opartych podeszwami na swoich lustrzanych sobowtórach. Wystarczyło trochę się pochylić, żeby zobaczyć ich właściciela. Z dołu spojrzał na mnie wtedy mój własny zamglony, beżowawy klon. Pamiętam, że pomyślałem w tamtej chwili, że mogłyby to być prawdziwe przedmioty, tylko z grawitacją działającą w drugą stronę. Efekt byłby taki, że wszystko stałoby nieruchomo w próżni, znosząc wzajemnie swoją wagę. Wiem, że to głupie, fizyka w końcu nie działa w ten sposób, w tamtej chwili jednakże zupełnie odleciałem w odmęty podłogowej logiki i myślałem o dwóch ludziach, swoich idealnych replikach robiących i myślących w każdej chwili o tym, samym i, w efekcie, poruszających się zupełnie synchronicznie. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gdybym jakimś sposobem mógł uniknąć zderzenia z moim sobowtórem na granicy naszych ośrodków*, byłbym również w stanie przeniknąć na drugą stronę, do tej drugiej, odwróconej katedry.
Dziewięciolatek będący mną spojrzał z zamyśleniem na swoje odbicie w kafelkach katedry. Lustrzane odbicie posłusznie spojrzało na niego, po czym uśmiechnęło się łobuzersko i puściło mu oko.
Chwilę po tym osobliwym wydarzeniu poszedłem stanąć na dywanie. Pamiętam, że czułem się na nim bezpiecznie, niczym rozbitek, który po walce z morskimi falami w końcu dopłynął do stałego lądu. Niełatwo było mi później dotrzeć do wyjścia, żeby to zrobić musiałem znowu wejść na zdradzieckie kafelki. Jednak jakoś musiało mi się udać, ponieważ mama odebrała mnie z autokaru, który zajechał pod szkołę, żeby wysadzić uczestników wycieczki.

To właśnie oficjalna wersja wydarzeń.
-Mamo, moje lustrzane odbicie puściło mi perskie oko!
-Oczywiście kochanie, ależ on ma wyobraźnię!
Tak naprawdę nie jestem pewien, czy właśnie tak to wyglądało. Najpierw wyobraziłem sobie równoległy, podłogowy wymiar, czy też może najpierw widziałem pod nogami ten uśmiech, a rozważania przyszły mi do głowy dopiero potem? Czy ja naprawdę chowałem się na dywanie przed porządnie umytymi kafelkami? No i przede wszystkim, widziałem to perskie oko, czy tylko tak myślałem przez cały ten czas? Wiem, że byłem pewien, że widziałem je naprawdę. Jestem pewien, że byłem pewien, że je widziałem. Tylko, czy to wystarczy, żeby wierzyć w to po siedmiu latach?
Oczywiście to nie powinno mieć już znaczenia. W końcu mam już szesnaście lat i swoje życie. Jednak od tamtej pory mam zaburzenia lękowe. Boję się.. luster. Czuję się z tą chorobą jak ostatni lamus. Spędziłem już wiele piątkowych wieczorów siedząc u psychologa** i opowiadając kolejny raz o tej niefortunnej wycieczce do Notre de Doom (Jakże adekwatna nazwa!). Mam dość. Lęk przed lustrzanym odbiciem jest jak przysłowiowy strach przed własnym cieniem. Nie da się przed tym uciec. Dlatego właśnie dziś postanowiłem się z nim zmierzyć. Jadę pociągiem 300 km do tej przeklętej katedry i będę w niej siedział tak długo, jak będzie trzeba, dopóki nie upewnię się, że to wszystko jest tylko urojeniem.
Nienawidzę się za to, ale wchodząc przez ciężkie wrota do środka, czuję jak przyspiesza mi puls. Denerwuję się jeszcze bardziej widząc, że te przeklęte kafelki lśnią jakby ktoś polerował je pastą do butów. Przelotne spojrzenie poświęcam rozecie. Jest jeszcze piękniejsza niż zapamiętałem. Po chwili stoję już w bocznej nawie, żeby nie wzbudzać zdziwionych spojrzeń i- serce łomocze mi już tak głośno, że chyba słychać je na drugim końcu sali- spoglądam w dół. Istota, na którą patrzę odwzajemnia moje uważne spojrzenie, odgarnia kosmyk włosów, w tym samym czasie, w którym ja to robię. W pierwszej chwili wydaje mi się, że wszystko jest w porządku. Potem jednak przechodzi mnie dreszcz. Moje włosy są krótsze, nigdy nie wchodziły mi do oczu. Poza tym wciąż mam wrażenie, że na twarzy, w którą spoglądam widzę cień tamtego uśmiechu. Biorę głęboki wdech. Czy ja mam paranoję? Moje kafelkowe odbicie chyba źle interpretuje to westchnienie. Najwyraźniej zrezygnowało z udawania, że wszystko jest w porządku. Ku mojemu przerażeniu istota z równoległej katedry wyciąga w moją stronę palec wskazujący i zginając go dwukrotnie wykonując gest: „chodź tutaj”. Kręcę przecząco głową i robię krok w stronę wyjścia. Nie biorę jednak pod uwagę, że jest to możliwe, tylko podczas współpracy z tym upiorem. Upiór ów- wciąż z rozbawieniem na twarzy- zatrzymuje swoją nogę w połowie drogi do powierzchni. Moja natomiast nie znajduje żadnego oparcia i po chwili czuję jak przelatuję przez podłogę prosto w objęcia innego wymiaru.
Przez pierwszą chwilę nie wiem, co się stało. Siedzę na podłodze, na czymś miękkim i zakurzonym. Dywan! To przecież absurdalne, myślę. Ten po drugiej stronie jest przecież lżejszy! Nie mam jednak czasu na dalsze zażalenia dotyczące konstrukcji wszechświata. Otwieram oczy i widzę… Swoje oczy. Moje drugie ja siedzi obok i wygląda na bardzo z siebie zadowolone.
- Dawno cię nie było! Już myślałem, że tu nie wrócisz, stary!
Przełykam ślinę. Przez moment rozważam, czy ostentacyjne ignorowanie nowej sytuacji może sprawić, że wszystko wróci do normalności. Zamykam oczy. Otwieram je jeszcze raz. Mój sobowtór wciąż na mnie patrzy i najwyraźniej czeka na odpowiedź. Daję za wygraną.
- Ja… Co?
Lekko trąca mnie w ramię.
- To przejście przez portal chyba cię nie upośledziło, co?
- Nie, to po prostu.. Nowe doświadczenie. Kim ty właściwie jesteś?- Teraz, gdy dłużej mu się przyglądam widzę, że faktycznie ma trochę dłuższe włosy. Poza tym, słowo daję, że pieprzyk, który mam pod lewym okiem, u niego jest minimalnie za blisko nosa. Skoro już o tym mowa, mam problemy z odczytaniem napisu na jego podkoszulku. Najwidoczniej po tej stronie podłogi piszą od prawej do lewej.
-Kim jestem? Sam ostatnio się nad tym zastanawiałem. Jakiś czas temu odpowiedziałbym chyba, że tobą, ale to nie do końca prawda. Zauważyłeś już, że nie jesteśmy identyczni? Obstawiam, że jestem twoim odpowiednikiem w tym wymiarze. W ogóle, wiele o tym myślałem od naszego ostatniego spotkania. Robiłem różne eksperymenty i mam pewną teorię. Co jeśli gładkie powierzchnie wcale nie odbijają światła, tylko przepuszczają światło z innego świata, który się za nimi kryje? Nie widzimy wtedy tego, co znajduje się dookoła nas, tylko dookoła naszego odpowiednika. Jako, że nasze światy różnią się od siebie tylko minimalnie, nie jesteśmy w stanie dostrzec różnicy. Są do siebie tak podobne, że jednocześnie myślimy o tych samych rzeczach i wykonujemy dokładnie te same ruchy. (Uwzględniając symetrię względem luster oczywiście.) Dzięki temu blokujemy sobie nawzajem wstęp do naszych światów.
- Skoro jesteśmy tacy podobni, jakim cudem nic nie wiem o teorii, o której właśnie mówisz? Nie powinniśmy dojść do niej w tym samym czasie? –Pytam.
Macha ręką ze zniecierpliwieniem.
-Nie mówię o nas dwóch. My jesteśmy szczególnym przypadkiem. Różnimy się na tyle, że byłem w stanie cię tu przeciągnąć..
- To o kim mówiłeś wcześniej? – Zadaję kolejne pytanie, choć przeczuwam odpowiedź- oraz to, że nie będzie mi się ona podobała. Podejrzewam też, że wiąże się z pytaniem numer trzy, mianowicie, dlaczego moje odbicia w powierzchniach innych niż podłoga w katedrze zawsze zachowywały się normalnie.
- O wszystkich naszych odpowiednikach. –Przełykam ślinę, tak, czegoś takiego się obawiałem.
- Chcesz mi powiedzieć, że takich jak ty jest więcej?
- Powiedziałbym, że jest nas nieskończona ilość. Każde lustro, szyba, kałuża, wszystko, co odbija światło kryje za sobą następny wymiar.
- Każdy.. Inny?
- No każdy odrobinę się od siebie różni. Pewnie kilka miliardów wymiarów skąd zamiast zielonej czapki masz żółtą, a samochód twojego taty ma inny deseń na siedzeniach, ale po za tym.. Czekaj, nie o to ci chodzi. Już rozumiem. Nie, rzeczy, które do tej pory widziałeś w lustrach nie należą do mojego świata. Każde z nich jest portalem do innego. W moim mogłeś się znaleźć tylko przechodząc przez tę podłogę. Gdyby pod twoją nieobecność ktoś pokrył ją gumoleum już nigdy byśmy się nie spotkali, bo zatarłby granice między naszymi światami. –Zaciskam pięść. Nagle zaczynam żałować, że nikt nie położył tu nigdy gumoleum! Po tym, co właśnie usłyszałem zaczynam się czuć jak nurek opadający w głąb oceanu.
- A w tym wymiarze, który przylega do mojego przez lustro w mojej łazience…
- Taak?
- Wszystko jest prawie takie samo. Czyli jest w nim więcej luster. I szyb. I wypucowanych mosiężnych gałek do drzwi, w których można się przejrzeć. I takich gładkich, polakierowanych blatów w barach..
- Tak.- Potwierdza, przerywając mi. Czuję, że mimo wszystko muszę doprowadzić moją myśl do końca
- A w tych lustrach… I klamkach… Odbijają się następne wymiary?
- Tak.
- A w tamtych wymiarach są następne bary z błyszczącymi blatami?..
- Tak!
Gwiżdżę z podziwem. (I przestrachem!)
- To rzeczywiście dużo światów.- Jestem nurkiem, który jest w wodzie już tak głęboko, że nie pamięta, z której strony jest powierzchnia. I ma świadomość, że z każdej otaczają go kilometry sześcienne wody.
Czuję jak uginają się pode mną kolana. Jak dobrze, że cały czas siedzę na dywanie.
- Podsumowując, we wszystkich kierunkach przenikają się wzajemnie kolejne wymiary. I tu dochodzimy do naszego spotkania. Wydaje mi się, że nasze światy są od siebie znacznie oddalone w tej konstrukcji. Z powodu różnic między nami.- Rzuca mi krytyczne spojrzenie.- I tylko dlatego twoje przejście tutaj było możliwe. Jeżeli jednak są tak daleko, jakim cudem teraz do siebie przylegają?
Nie wydaje mi się, żebym był w stanie rozwiązać ten problem. Słuchając mojego międzygalaktycznego alter ego mimowolnie rozglądam się po wnętrzu Drugiej Katedry. Jest niemal identyczna. Trochę bardziej zamglona i beżowa od tej, z której pochodzę, ale poza tym wygląda normalnie. Odwracam się jeszcze, żeby skontrolować rozetę. Jest okrągła i naprawdę ogromna, tak jak zapamiętałem. Chociaż pewnie gdyby spojrzeć na nią z odległości, jaka dzieli mnie od mojego rodzinnego świata byłaby zaledwie punktem.
Zaraz… Punktem?
- Eee.. Hej, słuchaj. Mam pewien pomysł. Jest dość szalony, ale.. Czytałem kiedyś pewną książkę, zbiór opowiadań właściwie. Wśród nich było jedno, w którym główna bohaterka jeździła między dwoma miastami. Prowadziły do nich różne drogi, a ona za każdym razem starała się wybrać lepszy skrót. Po jakimś czasie licznik w jej samochodzie pokazał mniej przejechanych kilometrów niż wynosiła odległość między tymi miastami w linii prostej. Zabawne, prawda? Wytłumaczenie było proste. Jeżeli narysujesz na kartce dwa punkty i połączysz je linią prostą wydaje ci się, że to najkrótsza możliwa droga. Ale co jeśli złożysz kartkę na pół, tak, żeby się na siebie nakładały? Wtedy odległość wynosi zero!- Ego podąża wzrokiem za moim.
- Myślisz, że ta rozeta ma z tym coś wspólnego?- Wzruszam ramionami.
- Nie wiem. Może te punkty muszą spełniać jakieś określone warunki estetyczne? Posłuchaj, to naprawdę interesująca rozmowa, ale cały czas myślę o tym, co się stanie, jeśli ktoś rozprostuje tą kartkę i nie będę mógł wrócić do siebie, więc może powiedz mi w końcu, po co to zrobiłeś?- W oczach mojego klona widzę brak zrozumienia. – Dlaczego podstawiłeś mi nogę nad innym wymiarem?
- Sam nie wiem.. Może po prostu chciałem się przekonać, co się wtedy stanie?- Następny łobuzerski uśmiech.- Albo.. Albo może chciałem, żeby ludzie płacili mi za spotkanie z  wampirem.. No wiesz, takim, który nie odbija się w żadnym lustrze.
Spoglądam na niego z powagą.
- Ja naprawdę jestem idiotą!



* Czyli podłodze.
** Tylko taki termin mu pasował, chujowi.