Co: opowiadanie.Jakie: dowolne.
Gdzie: opowiadaniezmotywem@gmail.com
Kiedy: 1.04.2018, 23:59 (niedziela [Wielkanocna])
Z czym: SYMETRIA
niedziela, 18 marca 2018
wtorek, 6 marca 2018
MOTYW XXXVII - WYKOPALISKA
To udało nam się wykopać.
Autor: JASNY
Autor: KRASNOLUD
Osiedle kiedyś Marii Konopnickiej, teraz imienia Burego, nie różniło się niczym od innych w mieście. Ot, zwykłe bloki, trawnik pomiędzy, zaniedbana piaskownica. Przynajmniej do momentu, gdy któregoś ciepłego, czerwcowego dnia pojawili się archeolodzy, żeby prowadzić badania. Mieszkańcy na początku uważali, że może to hydraulicy, którzy przyszli wymienić stare rury, albo że administracja w końcu załatwiła ten chodnik, o który wszyscy prosili. Ale gdy trawnik został ogrodzony siatką, w środku stanęło kilka namiotów, a po terenie zaczęli się kręcić dziwnie ubrani studenci ze skrzyniami pełnymi narzędzi, wszyscy zdali sobie sprawę, że coś się tu kroi.
Autor: KAWKA
Tytuł: DOBRANOC WSZYSTKIE ŚWIATY
Autor: JASNY
Przekręciłem
kciukiem małe kółeczko.
Krzemień
zgrzytnął i wypuścił dziesiątki maleńkich iskierek. Pomarańczowy płomień
benzyny oświetlił smukły kształt z wymalowanym czerwonym logo Lucky Strike.
Wziąłem wdech i pozwoliłem, by gęsty, biały dym wypełnił moje płuca. To
zabawne, pomyślałem. Jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy miałem w ustach
pierwsze w życiu papierosy, ten sam dym gryzł mnie niemiłosiernie w gardło i
kaszlem zabraniał zaciągnąć się porządnie. Cóż, do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Nie.
Nie do
wszystkiego.
Do mojego
umysłu wartkim potokiem wtargnęły wspomnienia, z którymi nie pogodzę się nigdy,
i aspekty teraźniejszości, które dla własnego spokoju muszę zmienić jak
najszybciej. Aby odpędzić ponure myśli, zaciągnąłem się jeszcze raz i spokojnym
krokiem przeszedłem na drugą stronę domku, o którego ścianę dopiero co się
opierałem. W dzień rezydują tutaj jacyś archeolodzy. Dokoła, choć w późnowieczornym
zmroku miałem niewielką szansę na dostrzeżenie tego, rozciągał się pejzaż sporych
wykopalisk, liczących sobie z górą sześć miesięcy. Wszelkiej maści bezrobotni
absolwenci historii i archeologii, zwęszywszy możliwość podjęcia pracy
naukowej w miękkich objęciach swoich Alma Mater i pstryknięcia w nos
szczerzącego się do nich rynku pracy, przybywali tłumnie poszukiwać drogocennych
śmieci, jakie w okolicznych, pozasypywanych przez czas jaskiniach, zostawili
neandertalczycy. Albo inne trylobity. Ani się na tym nie znałem, ani mnie nie
obchodziło.
Pogrążony w
rozmyślaniach nad wpływem ludzi pierwotnych, czy też morskich stawonogów, na
oddaloną od nich o tysiące wieków strukturę rynku pracy, zatrzymałem się przed
drzwiami. Ich widok, podobnie jak tego samego dnia o świcie, gdy przybyłem tu
na drobny rekonesans, wywołał we mnie nieokreśloną, pustą wesołość –
zabezpieczone były linką do roweru, która nie kosztowała pewnie więcej niż
dychę. Z kieszeni bojówek wyjąłem kombinerki i po kilku sekundach spokojnej,
acz wytężonej pracy dłonią, przeciąłem tę wyrafinowaną blokadę. Wciągnąłem
jeszcze raz przesycone nikotyną powietrze i ciągnąc za sobą biały nimb, którym
wydech otoczył moją głowę, wkroczyłem ostrożnie do pomieszczenia.
W jedynym
pomieszczeniu panował specyficzny harmider, w którym znać było jednak ogólny
zamysł uporządkowania – charakterystyczny stan wywoływany przez zgromadzenie na
zbyt małej powierzchni wielu często używanych przedmiotów. Mimo to, kilka
sekund intensywnych poszukiwań w skąpym blasku drobnej latarki pozwoliło mi zlokalizować
mój cel. Mam szczęście, pomyślałem, że mogę używać światła. Co prawda w
stróżówce nieopodal siedział, czy też może spał, ochroniarz, wiedziałem jednak,
że nie był to typ człowieka skory do konfrontacji z ewentualnymi rabusiami.
Najwyżej pokrzyczy i wezwie policję, zresztą zanim ta przyjedzie, mnie już dawno
nie będzie.
To zresztą
zastanawiające, jak niewiele zainwestowano w ochronę tego miejsca. Zwłaszcza
zważywszy na wartość, jaką przedstawiał dla kilku osób cel mojego przybycia.
Podszedłem do
lewej ściany budynku i ostrożnie podniosłem jedną ręką owinięte szarą taśmą
klejącą kartonowe pudełko. Poświeciłem nań i moim oczom ukazał się pospiesznie
nabazgrany markerem na wieczku napis „McGuffin”. Rozciąłem taśmę dobytym zza
paska wojskowym nożem. Zawartość zgadzała się z danym mi uprzednio lakonicznym
opisem.
Zamknąłem
pudełko i włożyłem je do plecaka, razem z, niepotrzebnymi już, kombinerkami.
Latarkę postanowiłem zachować w kieszeni. Ot tak, na wszelki wypadek, jak
mawiał druid Panoramix.
Skierowałem
się do wyjścia i skręciłem w kierunku mojego przybycia, gdy wtem ciszę zakłócił
niski, stanowczy głos. „Stój, nie odwracaj się.” Druga część zdania była
oczywiście idiotyczna, już po pierwszym słowie kończyłem swój godny baletnicy
półobrót; nawet przybysz wyglądał na zaskoczonego nerwową szybkością moich
ruchów. Niemniej, szybko odzyskał rezon i włączył swoją latarkę-czołówkę, która
poraziła moje niebieskie oczy oślepiającym blaskiem, skutecznie uniemożliwiając
mi rozpoznanie postaci. „Gdzie to masz?” Zapytał. Zanim zdążyłem sformułować
odpowiedź, wciąż zasłaniając dłonią oczy, drugi głos, wyższy i nieprzyjemny,
odezwał się gdzieś zza moich pleców – „pewnie w plecaku”. Zdążyłem tylko szybko
odwrócić głowę i ocenić odległość na metr, może półtora.
„Dobra”,
odezwał się Pierwszy z nich, „połóż plecak na ziemi”. „Ale…” usiłowałem
protestować, jednak dłoń delikatnie położona na moim ramieniu skutecznie
zniechęciła mnie do dalszej konwersacji. A więc jest na wyciągnięcie ręki,
pomyślałem. Przesadnie powoli schyliłem się i położyłem plecak na ziemi.
Gdy tylko jej dotknął, oparłem się solidnie rękami o grunt i z całej siły
wierzgnąłem, starając się trafić najwyżej, jak to tylko możliwe. Drugi,
kopnięty w kolana, zaklął szpetnie i wylądował na ziemi. Błyskawicznie wstałem
i energicznie zmarkowałem uderzenie Pierwszego w twarz, a gdy ten zasłonił się
gardą, kopnąłem go kolanem w krocze. Odruchowo opuścił dłonie, co pozwoliło mi
na ogłuszenie go poprzez korektę przegrody nosowej, a gdy upadł na ziemię,
odwróciłem się pospiesznie i kopnąłem czym prędzej w głowę kolejnego
przeciwnika, który już usiłował wstawać. Korzystając z krótkiej przewagi, jaką
nad nimi zyskałem, wyciągnąłem nóż i z całych sił wbiłem go w udo Drugiego,
który zawył. Nie było to przyjemne, ale nie chciałem ich zabijać, a wolałem
mieć pewność, że nie będą za mną podążać. Tę samą operację przeprowadziłem na
wijącym się na ziemi Pierwszym. Pospiesznie chwyciłem z ziemi plecak, na
odchodne kopiąc Drugiego w plecy. Dopiero teraz dotarło do mnie, że przez cały
czas w zaciśniętych szczękach trzymałem resztkę mojego Lucky Strike’a. Wziąłem zatem
ostatni wdech, wyjąłem niedopałek z ust i zgniotłem go o ścianę domku, po czym
energicznie odrzuciłem od siebie, przyspieszając już do biegu.
Autor: KRASNOLUD
Osiedle kiedyś Marii Konopnickiej, teraz imienia Burego, nie różniło się niczym od innych w mieście. Ot, zwykłe bloki, trawnik pomiędzy, zaniedbana piaskownica. Przynajmniej do momentu, gdy któregoś ciepłego, czerwcowego dnia pojawili się archeolodzy, żeby prowadzić badania. Mieszkańcy na początku uważali, że może to hydraulicy, którzy przyszli wymienić stare rury, albo że administracja w końcu załatwiła ten chodnik, o który wszyscy prosili. Ale gdy trawnik został ogrodzony siatką, w środku stanęło kilka namiotów, a po terenie zaczęli się kręcić dziwnie ubrani studenci ze skrzyniami pełnymi narzędzi, wszyscy zdali sobie sprawę, że coś się tu kroi.
Na początku sytuacja była tak absurdalna, że aż zabawna.
Sąsiedzi śmiali się, że jedyne co archeolodzy mogą tu znaleźć to butelki po
wódce, ale jeśli w środku będą jakieś resztki, na pewno ucieszy to biednych
studentów. Natomiast sąsiadki, zwłaszcza te starsze, bezkarnie obgadywały
młodych ludzi. Ale z czasem, gdy przymus chodzenia naokoło ogrodzonego terenu
zaczął dawać ludziom się we znaki, a młodsze dzieci nie mogły już korzystać z piaskownicy,
w mieszkańcach zaczęła narastać irytacja. A potem profesor odpowiedzialny za
badania wydał zakaz gry w piłkę na podwórku.
Między trawnikiem a chodnikiem był kawałek ubitej ziemi,
gdzie młodzież, od dawien dawna, haratała w gałę. Wiadomo, piłka lubiła
polecieć tam gdzie nie trzeba, jednak chłopaki żadnego okna nigdy nie wybili, a
i do ogrodzenia archeologów piłka im nie uciekała. Profesor jednak, tłumacząc
się zagrożeniem dla ważnego stanowiska archeologicznego, udał się do
administracji osiedla i wymógł zakaz. Jak nietrudno się domyślić, kwiat młodzieży
polskiej, przyszłość i nadzieja polskiej piłki, był mniej niż zachwycony. Najbardziej
wkurwiło to Staszka, samozwańczego kapitana drużyny osiedla kiedyś
Konopnickiej. I poszedł coś z tym zrobić.
Przy siatce stał jakiś student, paląc tanie, ruskie
papierosy. Gdy Stasiek podszedł do niego, ten zagaił niezobowiązująco.
- Czego kurwa? –
spytał zaciągnąwszy się papierosem.
- Przepraszam
bardzo, długo te wykopki jeszcze potrwają?
- Wykopki to możesz
mieć na wsi, tu są poważne badania archeologiczne.
Staszek zirytował się, jak zwykle, gdy ktoś ignorował
jego pytania i nie rozumiał żartów. Wszyscy myśleli, że jak chodzi w dresie i
ma piętnaście lat, to jego IQ jest mniejsze niż liczba goli strzelonych dla
reprezentacji przez Lewandowskiego.
- Wszyscy teraz
marudzą, że młodzież nie wychodzi na dwór, a jak ci chcą, to nagle się okazuje,
że zakaz.
- Czy ja marudzę?
Mnie tam wsio rawno co robicie, jak wyjdziecie już z tego gimnazjum, czy co to
tam teraz jest. Jedyne co mam z przebywania tutaj to flaszka wina i zaliczenie.
- Długo tu
będziecie kopać?
- Tak długo, aż
coś wykopiemy.
- Chyba ziemniaki.
- Żebym ciebie nie
wykopał.
- Gdzie znajdę
kogoś kompetentnego do porozmawiania?
Student odburknął coś niezrozumiale, wyrzucił papierosa
tuż za płot i machnął ręką w stronę dużego, wojskowego namiotu po lewej
stronie.
Staszek przelazł przez ogrodzenie i skierował się w tamtą
stronę. Stanął przed namiotem, zawahał się, zapukał w połę i wszedł do środka
nie usłyszawszy odpowiedzi.
Wnętrze namiotu było wiernym odtworzeniem pierwszych
chwil kosmosu – nieogarnialnego chaosu skupionego na mikroskopijnej
przestrzeni. Pod ściankami poniewierały się narzędzia archeologiczne; łopaty,
sita, miotełki, skrzynki. Na biurku poniewierały się tony papierzysk, jakieś
otwarte zeszyty, książki postępów i raporty, na łóżku poniewierały się ubrania,
śpiwór, więcej sprzętu i więcej papierów. Między tym wszystkim poniewierał się
profesor, wyraźnie wczorajszy, a może nawet lekko dzisiejszy.
- Żadnych
praktykantów! – krzyknął od wejścia. – Już mi wystarczą te darmozjady
uczelniane. Nic, tylko by żarli i pili, a robić nie ma komu.
Stasiek może i by się zdziwił, ale zaczynał rozumieć, jak
działają te „badania archeologiczne”.
- Ja w innej
sprawie.
- Wyniki będą
opublikowane w Archaeologia Polona, nie mogę udzielać żadnych informacji
wcześniej.
- Ja tutaj
mieszkam.
- To nie daje ci
prawa do uzyskania informacji przed wszystkimi.
- Ja w sprawie
piłki.
- Jakiej piłki? Do
metalu?
- Nożnej! –
krzyknął w końcu zirytowany chłopak. – Wydał pan zakaz gry w piłkę nożną!
- Tak, i co z
tego?
- Dlaczego?
- Gra w piłkę to
ryzyko dla bardzo ważnego stanowiska.
- Chyba pańskiego.
- Młodzieńcze,
obrażając mnie nic nie zyskasz – profesor w końcu powiedział coś mądrego.
- Czy nie mógłby
pan cofnąć tego zakazu?
- Czy nie mógłby profesor,
chłopcze. Nie, już mówiłem. Kopniecie tę piłkę gdzie nie trzeba i jeszcze coś
uszkodzicie.
- Nieprawda, to
się nie zdarzy.
- Nie możesz tego
zagwarantować. Już. Po dyskusji, sio. Mam ważne sprawy do załatwienia.
- Ale… - zdołał
się jeszcze odezwać Staszek. – długo to potrwa?
- Jak dobrze
pójdzie, to po wakacjach, pod koniec września powoli zaczniemy się zbierać.
- Ile?!
- Jak dobrze
pójdzie. Jeśli nie skończymy przed, to trzeba tu wrócić.
- To co my mamy
robić przez całe wakacje?!
Ale profesor zajął się papierami i nie reagował na dalsze
pytania.
Chłopcy grali dalej nielegalnie, ale po konfiskacie
siódmej piłki dali sobie spokój, bo kogo na to stać. Przez moment sprawa ucichła,
a potem na terenie „wykopków” zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
Zaczęło się od znalezienia dziesięciu piłek na zakopanych
w ziemi. Nie zniszczyły niczego, ale nikt nie wiedział skąd tam się wzięły.
Profesor się tym zupełnie nie przejął, ale studenci zaczęli się martwić.
Potem okazało się, że przez noc ktoś zasypuje wszystkie
odkopane przez nich stanowiska. Na początku nikt nic nie zauważył, ale gdy po
tygodniu prace posunęły się tylko o parę metrów, wszyscy zaczęli podejrzewać
sabotaż. Wszyscy oprócz profesora, który opieprzył wszystkich z góry na dół, że
się lenią i nie będzie zaliczenia.
Potem zginęły łopaty.
Nikt właściwie nie wiedział jak to możliwe, skoro w nocy zatrudniano
stróża, a łopaty były także w namiocie profesora, ale któregoś dnia okazało
się, że nie ma ani jednej na całym terenie. Na brak łopat profesor już
zareagował. Udał się do administracji, żądając podjęcia działań i zwrotu sprzętu.
Zarząd słusznie stwierdził, że to nie ich broszka, nie oni są odpowiedzialni i
archeolodzy powinni lepiej pilnować swojego sprzętu – to w końcu ich teren i co
spółdzielni do tego. Profesor wezwał policję, ale sprawców nie odnaleziono, podobnie
jak sprzętu. Zresztą, policja też mało się przejęła, mówiąc coś o małej
szkodliwości społecznej czynu. Gdy wezwanie służb miejskich nie odniosło
skutku, profesor zaapelował do młodzieży, w szczególności zaś do Staśka, o
zwrot łopat, bo nie mogą pracować i badania tylko się przedłużają. Staszek, w
imieniu wszystkich odpowiedział, że nie mogą zwrócić czegoś, czego nie mają.
Być może jednak będą w stanie zapewnić jakąś pomoc. Dzień później, do wejścia
na teren badań dwóch podrostków dostarczyło skrzynkę pełną plastikowych łopatek
do piasku. Profesor zobaczył to, zbluzgał wszystkich z góry na dół i zaszył się
w namiocie. Nazajutrz mieszkańcy zobaczyli studentów kopiących resztki trawnika
kolorowymi szpadelkami, ku wielkiej radości wszystkich zebranych. Oprócz
przyszłych archeologów, rzecz jasna. Następnego dnia przyjechały nowe łopaty.
A następnego zniknęły sitka do przesiewania gleby.
Scenariusz powtórzył się, administracja, policja, apel do młodzieży i ich
chętnie wyciągnięta pomocna dłoń z całym kartonem plastikowych sitek dla
dzieci. Znalazło się też kilka durszlaków. Na tym etapie mieszkańcy bloków
otwarcie śmiali się ze studentów, którzy klęli na czym świat stoi.
Którejś nocy ludzi obudził wściekły krzyk i bieganina na
podwórku. Jacyś chuligani zdjęli odciągi namiotu profesora ze śledzi i
skutecznie obalili całą konstrukcję. Nikomu nic się nie stało, ale burdel w
środku jeszcze przybrał na sile. Profesor miotał się wściekły i krzyczał na
studentów, którzy mimo pobudki w środku nocy nie byli w stanie ukryć uśmiechów,
że to w końcu profesor oberwał. Bo o ile dowodów nie było, nikt nie miał
wątpliwości, że za wszystkim stoi banda Stacha.
Następnego dnia profesor nie był już tak chętny do pracy zwłaszcza,
że przyszedł wrzesień, sesja poprawkowa dla części jego podwładnych, a także
pismo, w którym uczelnia obwieściła, że z powodu braku postępów, działania
archeologiczne na tym terenie zostają tymczasowo zawieszone.
Niedoszli archeolodzy uczcili to winem, chłopaki z
osiedla meczem, do którego zaprosili studentów. Nietrudno stwierdzić, kto komu
nakopał.
***
Czterdzieści trzy lata później, profesor archeologii,
Stanisław Silverstein, były kapitan mistrzowskiej drużyny Bruk-Betu Termaliki
Niecieczy, wrócił na porzucone stanowisko archeologiczne na osiedlu znów Konopnickiej.
Mimo początkowych niesnasek z mieszkańcami bloków, zdołał w miesiąc przeprowadzić
badania i odkryć kolejne, pomniejsze dowody na osadnictwo słowiańskie na tych
ziemiach, współczesne Biskupinowi. Szczęśliwie dla mieszkańców publikacja
przeszła bez echa i żadne wykopki już im nie groziły.
Autor: KAWKA
Tytuł: DOBRANOC WSZYSTKIE ŚWIATY
Mav, największy inżynier po tej stronie Drogi Mlecznej leci
na Es Calon w sprawie służbowej. Jeszcze nie wie, jak wiele zależy od decyzji,
którą niebawem podejmie.
Planeta, na którą zmierza słynie z jednego, Wieży Goodnight.
Jest to najwyższa, znana współczesnym rasom, konstrukcja. Wielkością i
bezkształtną formą przypomina bardziej górę niż budynek. Przeznaczeniem z
resztą też, nie da się do niej wejść, nie ma tam okien, drzwi ani żadnych
pomieszczeń. Generalnie, z wyjątkiem bycia zdecydowanym rekordzistą wśród
drapaczy chmur nie ma absolutnie żadnego zastosowania. Przyczyny jej powstania
są owiane tajemnicą, ponieważ cywilizacja, która ją wzniosła od dawna już
należy do przeszłości. Zgodnie z powszechnie przyjętą teorią, mieszkańcy Es
Calonu postanowili po prostu pobić rekord na największą budowlę wszech czasów.
Ich rywale musieli cały czas deptać im po piętach, ponieważ widać na niej liczne
ślady dobudowywania kolejnych kondygnacji. Zabawa musiała trwać dość długo,
ponieważ różnica wieku pomiędzy najstarszą, a najmłodszą jej częścią wynosi ok.
tysiąca lat. Konkurencyjnego budynku, z którym się prześcigała nigdy nie
odnaleziono.
Nazwa Wieży Goodnight pochodzi od słów prezydenta Es Calonu,
które padły podczas jednego z wywiadów. Były odpowiedzią na sugestię, iż
Marsjanie postanowili pobić rekord najwyższego budynku wszechświata. Brzmiały
one: Nie obawiam się tego, jeżeli zaczną dzisiaj, prace nad nim zakończą w
następnej epoce. Dziękuję, dobranoc.
Mav odrywa wzrok od broszury turystycznej i sięga po
bardziej naukowe dane. Wieża Es Calonu: wysokość- 100 km, objętość- 3 085 miliardów
metrów sześciennych, średnia gęstość- 4 000 kg/m3, skład- głównie stal i
beton. Po prostu monstrum…
Informacje na samym dole są poufne. I ściśle wiążą się z
jego zadaniem. Zawierają wyniki badań geologicznych, które ostatnio
przeprowadzono. Sondowanie ujawniło, że do ¾ wysokości Wieża jest wydrążona. Tunel
rozpoczyna się ślepo na wysokości siedemdziesięciu paru km nad poziomem gruntu
i biegnie pionowo w dół, w głąb płyty tektonicznej. Swą długością pobija
kilkakrotnie długość samej Wieży, a jego brzegi są poszarpane.
W czasach, w których powstawała, nie znano metalu, który w
temperaturach towarzyszących wnętrzu planety nie roztopiłby się, jak więc
dokonali tego odwiertu ci tajemniczy konstruktorzy?
Do tej pory prezydent nie pozwalał na inwazyjne badanie
Wieży, tłumacząc, że jest ona cennym zabytkiem. W świetle nowych odkryć,
zmienił zdanie. Możliwość rozwikłania tajemnicy tej budowli była dla niego zbyt
kusząca. Postanowiono wykonać otwór boczny i połączyć go z tunelem biegnącym
wzdłuż Wieży, a następnie zbadać jego dolny koniec.
Do jego- Mava zadań należy weryfikacja tego projektu. Jedzie
na miejsce, aby podjąć ostateczną decyzję, czy podejmą się tego śmiałego
przedsięwzięcia. Jedno jest pewne, to będzie słono kosztować. Ściany Wieży mają
ponad 2 km grubości. Zbudowano ją w taki sposób, że będzie stała nawet, jeśli
wszystko inne obróci się w proch.
* * *
Ok. 2 tysiące lat wcześniej…
-Pan Martin! Dobry wieczór, niezmiernie cieszę się, że pana
widzę!- Zakrzyknął Gregor Claus, słynny archeolog i hazardzista.
-Niezbyt dobry, skoro ściąga mnie pan tak nagle z urlopu.-
Odpowiedział pan Martin, znany defetysta i geolog.-No dobrze, o co chodzi z
tymi wykopaliskami, proszę pana?
-Um.. Widzi pan- pan Claus nagle spoważniał- zaczęliśmy
rozwiercać skały bezpośrednio pod tym dziwnym symbolem. Po drodze natrafiliśmy
na coś w rodzaju śladów po pazurach i odcisk szkieletu jakiegoś drapieżnego
zwierzęcia. Za chwile pokażę panu zdjęcie, coś niesamowitego! Trzy rzędy zębów,
siedem odnóży i zewnętrzny pancerz! To chyba jakaś mutacja, w każdym razie
naprawdę robi wrażenie!- dodał z ekscytacją.
-No dobrze- przerwał mu pan Martin.- W czym zatem potrzebuje
pan mojej pomocy?
-Ano już tłumaczę.. Przed kopaniem przepuściliśmy przez tą
skałę hiperdźwięki, żeby ustalić rodzaj podłoża, ukształtowanie formacji
skalnych, obecność naturalnych jaskiń, no, takie różne. I wyniki były takie, że
ciągnie się tam jednolita skała. Później, jak już wykopaliśmy całkiem
przyzwoitą dziurę w ziemi, powtórzyliśmy te badania. Pracownicy skarżyli się na
napady lękowe, słyszeli jakieś dziwne odgłosy, czuli wibracje. Musieliśmy
sprawdzić, czy nie ma tam źródła jakiegoś promieniowania.. No i nie zgadnie
pan, co się okazało! Otóż, w miejscu, w którym przedtem była ta jednolita
skała, powstał tunel, zupełnie jak nasz! Co więcej, okazuje się, że jego wylot
zbliża się do powierzchni w dość szybkim tempie. Wygląda zupełnie, jakby
mieszkańcy wnętrza ziemi postanowili urządzić własne wykopaliska i wywiercić
się na zewnątrz. Co pan o tym myśli? Co powinniśmy z tym zrobić? Panie Martin?!
Martin nie odpowiedział. W jednej chwili słuchał z
umiarkowanym zainteresowaniem raportu archeologa, w następnej wpadł w panikę.
No tak, nagle wszystkie nonsensowne wierzenia pierwotnych plemion ułożyły się w
całość. Wziął głęboki wdech i powiedział Clausowi, co powinni z tym zrobić.
-Ty idioto! To mogą być Stwory z Piekielnych Wymiarów. Te
odwierty pewnie je przyciągnęły. Wszyscy wiedzą, że jak Stwory z Piekielnych
Wymiarów znajdą drogę na zewnątrz to będzie koniec! Nie możemy do tego
dopuścić, każ zalać cały ten obszar betonem, obij go stalowymi płytami. Niech
obedrą sobie te pazury do gołego mięcha, czy co tam mają pod spodem!
-Panie Martin?
-Słucham?
-Pamięta pan, jak kazał pan zabudować moje wykopaliska, żeby
te.. Te Stwory się nie wydostały?
-Owszem, zrobiliście to?
-Ta-ak, tylko widzi pan. One już prawie się przekopały przez
te zabezpieczenia…
-Hm, szybko się uwinęły. Powinniśmy chyba poinformować o tym
pozostałe królestwa, niech sprowadzą nam materiały budowlane. Tym razem
wybudujemy porządniejszą barierę. To w końcu też w ich interesie, żeby w całym
wszechświecie nie zapanowała ciemność.
* * *
Była jeszcze większa niż sobie wyobrażał! Wieża Goodnight
była widoczna z prawie całej półkuli. Nie do wiary, aby jakaś nacja była na
tyle głupia, by budować coś takiego tylko dla pobicia rekordów. Musieli mieć w
tym jakiś cel. Mav jest oczarowany. Zdecydowanie zasługuje na miano ósmego cudu
wszechświata. A już niedługo odkryją jej sekret, bowiem postanowił, że nieważne
ilu istot będą do tego potrzebować, ile wierteł skruszą na stalowych ścianach,
on musi się dowiedzieć, dokąd prowadzi ten osobliwy tunel i dlaczego tajemnica
ta jest tak doskonale chroniona.
Subskrybuj:
Posty (Atom)