Autor: MŁOTEK
Tytuł: Eksperyment
„Rozbawiony zaglądam na dno szklanki, pusta.
Zasmucony podziwiam fotografię mojej ukochanej, zmarła. Pusta
Znudzony połykam kolejną tabletkę ibupromu, boleśnie. Zmarła boleśnie
Coca-cola? Suche gardło pragnie więcej czegokolwiek,
coca-cola?
Otwieram kolejną butelkę, syk szepczący do mnie woła,
gazowany. Coca-cola? Zabij! Nalewam do szklanki i
dolewam drogiego, troszkę rumu. Coca-cola? Kalmara No co, na piątą mackę muszę wypić mojego
przyjaciela, kalmara. Coca-cola?
Troszkę
rumu. Za drzwiami ktoś uderza
łańcuchem, skowycze jak prosię, krew.
Krew.
Po ścianach cieknie,
w drugiej ręce mam nóż gotowy, oczy ciemności.
Stolik zaczyna drżeć. Oczy ciemności.
Dolewam więcej troszkę, drogiego rumu.
Krzyk spowity mgłą rozpaczy, Ona, martwa wyciąga do mnie
ręce. Rumu Zabij!
Upijam kolejny, łyk. –Dlaczego?- pyta mnie. – Dlaczego mi
to…? Drogiego
Widzę przed sobą żywego trupa, macki oplatają nogi,
nieśpiesznie.
Głosy cichną, szumieć rum zaczyna. Światło żarówki wyprasza
ich do domu. Nie zapomnimy.
Jesteśmy
tu.
Wiem, że tam są, na szczęście,
dzień już się kończy.
Świat nabiera barw normy, żadnych potworów, żadnych żyjących
zmarłych, spokój. Wrócimy
Tylko co zrobić ze zwłokami jeszcze nie wiem, zdrzemnę się.”
****
- I co się z nim
teraz stanie? – spytał John.
- Nic, za kratki go nie wsadzą, w końcu jest alkoholikiem i
schizofrenikiem jednocześnie. Pewnie
odeślą go do psychiatryka. Eksperyment się udał, choć miał straszliwe skutki –
odrzekł zawiedziony Tomas.
- A co z nami? Przecież policjanci po dokładnym przeszukaniu
mieszkania znajdą podsłuchy, głośniki i resztę sprzętu.
- Tym się nie przejmuj, posiadamy pozwolenie na papierze od
właścicieli najwyższych stołków w tym kraju. – odrzekł Tomas.
-Nie postąpiliśmy dobrze
– rzekł John.
-Nie, postąpiliśmy jak potwory.
****
Z akt Badaczy Zdrowia Psychicznego.
Obiekt wyszedł z domu o godzinie ósmej nad ranem.
Obserwujemy go od ponad miesiąca i poznaliśmy jego nawyki każdego dnia. Żona
obiektu wyjechała na konferencję i wróci za dwa dni. Obiekt nie znajdzie się w
domu wcześniej niż o dwudziestej, pora zacząć działać. Zamontowaliśmy głośniki,
kamery i podsłuch. Kupiliśmy potrzebne substancje chemiczne, zrobiliśmy odwiert
do wentylacji oraz podpięliśmy się pod odbiornik telewizyjny, aby nadawać spreparowane
programy.
W ciągu kolejnych dni, stręczyliśmy obiekt różnym bodźcami
środowiskowymi, które w zwykłym
mieszkaniu nie powinny mieć miejsca. Przez głośniki odtwarzaliśmy utwory
muzyczne lub dźwięki budujące klimat
niepokoju, pozwalaliśmy włączać się samowolnie telewizorowi ustawionemu na
fałszywy kanał z telezakupami i reklamami o napojach alkoholowych.
Proponowaliśmy w nich zakup stojaka na butelki wina, karafek w nietypowych
kształtach, otwieraczy do kapsli i zakorkowanych butelek, oraz reklamowaliśmy
trunki różnego rodzaju, szczególnie rum
marki Czarnobrody. Wszystko to działo się
tak, aby nie mogła tego zarejestrować jego żona. Brała wtedy kąpiel,
albo była jeszcze w pracy lub zwyczajnie poza domem. Pewnego dnia podrzuciliśmy
lekko rozpitą butelkę Czarnobrodego do salonu.
Kiedy obiekt zmęczony po pracy usadowił się na kanapie i włączył
telewizor sięgnął po alkohol. Następne tygodnie polegały na stałym uzupełnianiu
tej samej butelki, tak aby nie wzbudzać podejrzeń u żony, by myślała, że to
cały czas ten sam niewypity alkohol. Obiekt zaś nie mógł nadziwić się, jak to
możliwe, że rum się nie kończy. Po dwóch miesiącach przeszliśmy do kolejnego
etapu. Zamiast dziwnych dźwięków odtwarzaliśmy różne słowa, pojedyncze jak i
całe zlepki zdań: „Ćśśśśśś….już nie boli” , „Zabij ją!”, „Wiemy, dlaczego rum
się nie kończy, odpowiedź jest na dnie
butelki”, „ Przestań!przestań mnie krzywdzić!” , „Wreszcie spokój, od tej
głupiej dziwki”, „Wszyscy w nią wsadzali, ja też ją przeleciałem”, „Dziś znowu
mi dała”, „Uważaj, jesteś następny”, „My nie zapomnimy”, „Spragniony”, „Gdzie
ona to schowała?”, „Nie patrz w nocy pod łóżko” , „Każdego dnia patrząc w
lustro patrzę na ciebie”, „Czemu na lodówce jest krew, tato co się stało?”, „spokojnie
kochanie, już wszystko dobrze, nikt już Cię nie skrzywdzi” , „Zostaw mnie!
Niee! Łup!”, „Dziś znowu długo nie wraca, pewnie pieprzy ją twój szef”.
Do melisy, którą obiekt pijał przed snem dosypaliśmy
skruszone tabletki z kofeiną. W nocy gdy nie mógł zasnąć i siadał przed
telewizorem napuszczaliśmy powoli dymu w salonie. Niespodziewanie zmienialiśmy
stację, tak aby wyświetlała wcześniej spreparowany materiał filmowy. Widniała
na nim kuchnia obiektu, dzięki efektom komputerowym wszystko było w niej brudne
od krwi. Tak działo się przez kilka nocy. Za każdym razem obiekt był
przerażony, i prawie biegł zobaczyć jak
wygląda jego kuchnia naprawdę. Za czwartym razem, na filmie pojawiła się
dziewczynka z nożem w ręce, włączyliśmy również głośniki odtwarzające jej płacz.
Obiekt, był coraz bardziej rozdrażniony, wulgarnie odnosił
się do żony, Wypił cały rum i kupił kolejna butelkę. Nowo zakupione alkohole
sukcesywnie wykradaliśmy z jego mieszkania. Prawie nie spał, przestał gotować i
w ogóle przebywać w kuchni. Przestaliśmy wyświetlać niepokojące filmy, lecz
głosy nasilały się. Zainstalowaliśmy automatyczny włącznik światła, dzięki
czemu w bezsenne noce obiekt musiał wyłączać ciągle zapalające się w kuchni
żarówki. Czasami pozwalaliśmy mu (światłu) migać. Dużo czasu spędzał poza
domem. Podczas pewnej kłótni uderzył swoją małżonkę. Raz podłożyliśmy krwawy
odcisk palca na kafelkach w kuchni. Kiedy go zobaczył, zareagował atakiem
agresji i rzucał naczyniami, rozbijał talerze, zniszczył kuchenną szafkę. Nie
wytrzymał nerwowo natłoku niepokojących i dezorientujących go bodźców. Wrócił
do domu z dwoma butelkami rumu. Kiedy go pił, pozwalaliśmy głosom milczeć. Nie
zabieraliśmy mu już alkoholu. Powiązał ze sobą te dwie rzeczy i teraz pił, aby
nie słyszeć głosów. Po dwóch kolejnych awanturach kiedy podniósł rękę na żonę,
trzecia skończyła się dla niej podbitym okiem, guzem, krwotokiem z nosa i
ogólnie obitym ciałem. Wyprowadziła się od niego.
W ostatnim etapie eksperymentu mimo pica mroczne wizje
wróciły. Niepokojące melodie i dźwięki. Telewizyjne koszmary stawały się
bardziej rzeczywiste. Na kilka dni przed końcem (jak miało się okazać)
eksperymentu ubrudziliśmy całą kuchnię świńską krwią. Zadymiliśmy całe
mieszkanie i wyłączyliśmy dopływ prądu do wszystkich świateł. Telewizor ( z
dodatkowym zainstalowanym wewnątrz zasilaniem) odgrywał zapętloną dwuminutową
sekwencję gdzie mała dziewczynka siedząc w kuchni przy zapalonej świeczce podcinała sobie nożem
nadgarstki. Obiekt nie mógł znieść tego widoku więc zbił ekran telewizora. Gdy
wszedł do kuchni światło samowolnie się zapaliło ujawniając mu krwawe dzieło.
Zabarykadował drzwi w sypialni i schował się pod kołdrą. W pozycji embrionalnej
przeleżał całą noc nie zmrużając oka, w trakcie której odtwarzaliśmy przez
głośniki głosy rzekomo mu towarzyszące. Następnego dnia żona obiektu przyszła z
dużą turystyczną walizą, zapewne zabrać swoje rzeczy. Chciała dostać się do
sypialni i pukała w drzwi. W końcu, obiekt uległ jej ciągłym prośbom i pozwolił
jej wejść. Gdy tylko stanęła przed nim rzucił się na nią, ogłuszył, a następnie
zadźgał nożem. Całość szarpaniny trwała kilka minuty, była dynamiczna i bardzo
głośna. Następnie ze stoickim wyrazem twarzy obiekt udał się do salonu, gdzie
czekało go śniadanie naszykowane mu przez nas, omlet z warzywami i oczywiście
schłodzona butelka Czarnobrodego – podrzucone w nocy kiedy się zabarykadował w
sypialni. Choć omlet był zimny obiekt go zjadł. Następnie włączył pilotem
telewizor (który oczywiście nie działał) i otępiały patrzył się w ekran
popijając rum, po czym wygłosił swój monolog wspomniany na początku raportu i
zasnął. Dwadzieścia minut później zjawiła się policja.
Autor: KRASNOLUD
Mówiono później o nim, że
przyszedł z południa. Że był obcy, bo nikt się nie przyzna, że taki człowiek
może być „swój”.
Johann pamiętał jednak, że ten
człowiek zawsze mieszkał na skraju ich miasteczka. Dawniej, gdy Johann był mały,
razem z innymi dzieciakami kradł mu śliwki i maliny z ogrodu. Minęły lata i
dalej tylko dzieci zbliżały się do domu na obrzeżach, reszta ludzi go unikała. Burmistrz
nie przychodził zebrać podatku, omijały go odpusty i ksiądz po kolędzie. Jednak
czasem Johann, który mieszkał blisko i rzadko wychodził z domu, widział
otwierające się wieczorami drzwi. I słyszał głosy, zbyt wiele głosów.
Człowiek, którego imienia nie
wypowiadali bo to zły omen, wychodził jednak, kupić chleb, mięso czy gwoździe.
Stukot jego laski niósł się po kocich łbach, mimo porannego zgiełku wszyscy go
słyszeli.
Dlatego odetchnęli z ulgą, gdy
pewnego tygodnia nie pojawił się ani razu. Nie widział go piekarz, rzeźnik,
kowal, ani nawet obwoźny handlarz-Żyd. Gdy minął drugi tydzień, atmosfera w
miasteczku się zmieniła, jakby mieszkańców opuścił ciężar, który długo ich
przygniatał. Tylko Johann się martwił. Nie dlatego, że lubił człowieka, ale
dlatego że odbiegało to od normy. Od kiedy pamiętał, człowiek był tutaj i
roztaczał swoją aurę na całe miasteczko. Było mało prawdopodobne żeby przestał
bez jakiejś przyczyny.
Dlatego Johann, choć bolało go
biodro, wziął swoją laskę i pokuśtykał w stronę domu człowieka. Stukot jego
laski nie dobiegał niczyich uszu.
Dom wydawał się pusty, zresztą
Johann od jakiegoś czasu nie widział światła świec, odbijającego się wieczorem
w oknach. Zaryzykował, uchylił furtkę i podszedł do drzwi. Nie były do końca
zamknięte, widział szczelinę między nimi a futryną. Jak zaproszenie. I jak
każde zaproszenie, nie dla Johanna.
Ale pięćdziesiąt lat samotnego
mieszkania, na obrzeżach miasta i z bólem biodra, nauczyło go, że czasem trzeba
wsadzić palce w drzwi niedomknięte i wściubić nos w nieswoje sprawy.
W domu było jasno, bo słońce
wpadało przez drogie, oszklone okna. Dlatego Johann wyraźnie zobaczył…
wszystko. Drobne zapiski, które mogły być łaciną, diabelskim pismem lub
swojskim niemieckim. Rysunki zwierciadeł i mapy okolicy. Porozrzucane dookoła
fragmenty luster i wypolerowane kawałki metalu, w których odbijał się
zwielokrotniony Johann. Zadziwiająco duże ilości kwiatów, częściowo
uschniętych. Klatki ze zwierzętami, z których połowa była stara, zmarniała, z
wyliniałym futrem i zaropiałymi oczami. Pozostałe były młode i zdrowe, a obydwa
rodzaje miały swoich przedstawicieli leżących na stołach, porozcinanych i
rozczłonkowanych. W ciemniejszym kącie pokoju wyrysowany był pentagram, zapewne
krwią. Za nim było widać drzwi, ale Johannowi wystarczyło to co zobaczył.
Obrócił się i wspierając się o
lasce, poszedł w stronę miasteczka. Burmistrz i ksiądz musieli się o tym
dowiedzieć. Mieli chronić mieszkańców, a co mógł zrobić stary, schorowany
Johann?
Dlatego mimo bólu w chorym
biodrze nie zatrzymywał się by odpocząć, zwykle spokojny stukot stał się
śpiesznym stacatto. Dotarł już do rynku i wymijał straganiarzy i przekupki, gdy
nad głowami wszystkich rozległ się głuchy trzask, głośniejszy niż wszystko co
do tej pory słyszeli. Niebo pociemniało i zaczął z niego padać rzadki deszcz.
Johann usłyszał płacz stojącego obok chłopca, który chwycił się za serce i oko.
Gdy podniósł rękę od twarzy można było zobaczyć cieniutką strużkę krwi biegnącą
z oczodołu, którą próbowała wytrzeć stojąca obok dziewczynka. Johann wyciągnął
przed siebie dłoń i złapał kroplę, która okazała się szklana. Mały okruch
lustra, w którym przez moment odbiła się twarz człowieka. Potem kropla się
rozpłynęła, wsiąkając w rękę Johanna. Poczuł ból, a dotychczas sprawna dłoń
zaczęła się wykrzywiać, pokrywać guzami i plamami.
Dookoła wszyscy biegali,
próbując kryć się przed chorobliwym deszczem, ale daszki ze skór i tkanin nie
chroniły przed szkłem, a ludzie nie otwierali drzwi swoich domów, bojąc się
wpuścić żywioł do środka.
W końcu, gdy złowroga chmura
odpłynęła zarażać inne miejsca, szczęśliwcy, którzy uchronili się przed plagą,
wychynęli ze swoich mieszkań. Na ulicach leżeli chorzy, wrzeszcząc i płacząc z
bólu. Zdrowi wcześniej mężczyźni, nie mogli już poruszyć kończynami. Młode
kobiety siedziały obolałe i pomarszczone. Johann dostrzegł pod ścianą
burmistrza, którego ominął deszcz, ale płakał widząc co spotkało jego miasto.
Nad tym wszystkim poniósł się śmiech człowieka. Szczęśliwy śmiech kogoś, kto
zrealizował swoje plany i ma dalsze.
Autor: MITOZA
Tytuł: Łaka maka fą
Wczoraj poszedłem do lekarza:
- Ma pan raka płuc. – usłyszałem.
Dostałem rok, może dwa zapasu by umrzeć jako męczennik
ćpający wszelkie leki lub trzy-cztery miesiące spokojnego życia.
To drugie brzmiało lepiej, pewniej i ciekawiej.
Dopiero w takich momentach zastanawiamy się komu naprawdę na
nas zależy.
Postanowiłem to sprawdzić w prosty sposób.
Jeden post na facebooku:
„O Lol. Mam raka.”
I koniec kontaktu z wirtualną rzeczywistością. Przestałem
odbierać telefony, czytać maile i sprawdzać facebooka. Byłem ciekaw kto się
zainteresuje. W tym czasie robiłem to, co zawsze. Czytałem książki, chodziłem
do kina, jeździłem na rowerze. Pracę miałem w domu, po filologii angielskiej
zostałem freelancerem i tłumaczę teksty na komputerze. Nic się nie działo, dosłownie
nic. Nikt mnie nie odwiedził. Pojechałem za zaoszczędzone pieniądze do Chin
przejść się po murze. Nie doznałem żadnego olśnienia. Poznałem
dwudziestopięciolatkę z Austrii, która również była tam w celach turystycznych.
Wynajmowaliśmy w hotelu pokoje obok siebie. Spędziliśmy miło kilka wieczorów.
Wspólne spacery, kolacje, gry na automatach, kilka pocałunków, nic więcej.
Szanuję kobiety, nie skrzywdzę jednej swoją śmiercią dla tak przyziemniej
zachcianki jak seks i trwały związek. Wróciłem do Polski i już się nie zobaczyliśmy.
Żadnych listów w skrzynce poza rachunkami za mieszkanie nie zastałem. Nikt się
do mnie nie dobijał, sąsiedzi o nic nie pytali. Kaszlałem krwią, czasem czułem
zawroty głowy. Zdarzało się, że miałem problemy z utrzymaniem równowagi na
rowerze, więc go sprzedałem. Za pozyskane 500 złotych kupiłem sobie zapas
marihuany i papierosów różnych marek. Kiedyś trzeba zacząć palić i na coś w
końcu muszę umrzeć. Niech myślą, że to przez palenie.
I co dalej?
Nie było żadnego dalej.
Od tak, z dnia na dzień, gdy piłem kawę, jadłem jajecznicę i
słuchałem porannych wiadomości moje serce przestało bić.
Szybko, prawda?
Żadnych wymówek, żadnych znajomych, żadnych łez osób dla
których byłem ważny. Tylko wykaszlana flegma z krwią i niedokończone śniadanie.
Neon z napisem „Moje życie” zamrygał trzy razy i zgasł na zawsze.
Tak po pierwszym pytaniu, to ciśnie mi się na usta pytanie - co myśmy odp...dolili?
OdpowiedzUsuńMłotku, masz coraz więcej nieuzasadnionej wiary w moje umiejętności formatowania tekstu. Co do uwag merytorycznych... nie wiem czy można kogoś "wypraszać do domu". Mam duże wątpliwości też, mimo że mówi to szaleniec, do konstrukcji: "dolewam drogiego, troszkę rumu". Do szyku, do przecinka, do brzmienia.
Podoba mi się (choć oczywiście na pewnym poziomie wkurza), że nie wiadomo co to za eksperyment, po co, co chcieli osiągnąć (skoro jest zawiedziony, to na coś innego zapewne liczył). Nie ma odpowiedzi, jest tylko sytuacja, bardzo ponura i bardzo chorobliwa. I przerażająca, tak.
W sprawozdaniu trochę rozjechały ci się czasy (gdzieś teraźniejszy, gdzieś przeszły). Ciężko mi też stwierdzić, czy to jest podsumowanie całego badania (bo trochę nie brzmi), czy jakby ciągłe uzupełnianie akt "w czasie rzeczywistym". Trochę brzmi, jakbyś się nie mógł zdecydować.
Nazwa brzmi bardzo... samozwańczo, nie jak prawdziwi naukowcy. Masz trochę załamania stylu "Brała wtedy kąpiel, albo była jeszcze w pracy lub zwyczajnie poza domem". Myślę, że "napoczęta" butelka pasowałaby lepiej.
Skruszone tabletki są mało profesjonalne i nie wiem, czy rozpuściłyby się do końca, więc może lepiej po prostu amfę dosypać?
Wydaje mi się nieprawdopodobne, żeby sąsiedzi czy żona nie zauważyli dziwnych dźwięków, dymu (zwłaszcza dymu), czy ludzi robiący instalację. To jest możliwe, ale trochę naciągane. Nie wiem, na ile prawdopodobne jest nie szukanie pomocy psychiatry. W sensie rozumiem, że ludzie z depresją, czy psychozą mogą go nie szukać, ale jak nagle zaczynasz słyszeć głosy, to chyba stwierdzasz, że coś jest nie tak. Chyba że wybrali go, bo miał takie problemy wcześniej albo miał predyspozycje.
To co jest na początku nie wygląda jak monolog, bardziej jak zapis myśli. Ciężko wygłosić tego typu zdanie, zwłaszcza różnymi głosami.
Podsumowując - łaaa. Trzeba trochę doszlifować, ale jest przerażające, fajnie napisane i absolutnie o matko.
Mitoza - smutne to opowiadanie. Ale też mi się podoba. Takie... życiowe. Bez fajerwerków, bez wielkiej fabuły, czy olśnień. Żyje człowiek, sensu nie ma, umiera... No dobrze, może nie powinnam swoich ideologii tu wrzucać.
Z uwag... wiem, że rak u różnych ludzi, różnie wygląda, jeśli jakieś doświadczenie w kwestii masz, to mnie popraw. Ale po pierwsze wydaje mi się, że przy raku płuc problemy powinny być z oddechem głównie i że powinien się udusić. Tego raka nie bardzo w ogóle widać. Jest zdanie o objawach, ale... nie czuć tego. I za mało mi bólu. Wydaje mi się też bardzo filmowe, że ktoś stwierdza, że pieprzy możliwość leczenia (może nawet wyleczenia, bo nie ma nic o tym, że to stadium terminalne i w ogóle nic się nie da zrobić), tylko po to... właściwie nie wiem. Może to zboczenie zawodowe, ale lubię jak choroby są leczone.
I tak trochę btw. że jeśli ktoś by dzwonił, to to już całkiem niezły wysiłek jest. Ale okej, mogę uznać że nikt nie dzwonił, nikt się o niego nie martwił. Smutne, ale zdarza się, nie mam uwag.
Niezłe w tym wszystkim.
Swojego nie komentuję, jak zwykle
Ostro, schiza goni schizę :D
OdpowiedzUsuńPiszę sobie i piszę i nagle myślę "Kurde, tylko jak to Krasnolud zrobi, żeby wyglądało". Dziękuje za format.
Fakt kilka wyrażeń jak i czasy mi się poplątały, ale dziwnie brzmiący rum jest celowy. I nie powinienem nazwać tego monologiem, prawda.
Krasnoludzie - po pierwszym przeczytaniu jestem w stanie stwierdzić, że mi się podobało. Nie mogę narzekać, ze nic nie wiem o miasteczku, bo faktycznie nie ono jest tu najważniejsze. Lubię Twoje opisy sytuacji, epitety. Wszystko jest takie żywe i barwne. Szklany deszcz super. Z początku się zgubiłem w czytaniu, gdy miałem rozbiegane myśli bo zarówno On jak i Johann chodzą o lasce i oboje zdaje się, że żyją na uboczu, ale chwila skupienia pomogła. Lubię gdy nie wszystko jest wyjaśnionie wprost
Mitoza- podoba mi się nie(autentyczność) takiego obrotu spraw. Nie przedstawiasz raka jako coś niesamowitego co robi większość filmów, za to do granic możliwości sprowadzasz go w filmowy sposób jako naturalny element życia bohatera. Zastanawia mnie na ile bohater miał tych znajomych przed zachorowaniem i jak był towarzyski wcześniej, skoro teraz nikt się do niego nie odezwał. Jeśli chodzi o sam temat raka, trochę go nie widać, jak pisał Krasnolud, wydaje mi się, ze miałaś pomysł, ale nie rozeznałaś się jak dana choroba wygląda. Tak jakbyś pisała je na ostatnią chwilę, choć wyszło zgrabnie.