poniedziałek, 15 kwietnia 2013

MOTYW V - TEATR

Bez niepotrzebnego ględzenia - oto efekty:

Autor: KRASNOLUD


Marta niecierpliwie oczekuje na moment wejścia na scenę. Nadchodzi chwila, na którą tyle lat czekała. Pokaże co potrafi, pokaże do czego jest zdolna. Wszyscy będą ją podziwiać, będzie znana i poważana. W końcu. Czeka tylko na sygnał. Na dzwonek, że to już.

Lekcje polskiego nigdy nie były interesujące. W podstawówce i gimnazjum jeszcze jakoś je znosiła, bo a to jakiś utwór był ciekawy, a to nauczyciel znów wpadł w dygresję i przez całą lekcję opowiadał o kolejkach po mięso w PRLu. Ale te w liceum były katorgą nie do zniesienia. Nudne, nic nie wnoszące, odbierające chęć do życia. Odbierały Marcie nawet chęć do czytania, co zawsze uważała za ich największą zbrodnię. Czekała tylko na wyjście z nich. W sumie to zabawne, że będąc tak zainteresowana teatrem i sztuką, najbardziej lubiła fizykę i matematykę. Jednak ciężko było nie lubić przedmiotu, gdzie wszystko było logiczne i proste, bez niespodziewanych przeszkód i komplikacji. No i człowiek miał kontrolę nad swoimi działaniami. Wiedział, co powinien robić. W przeciwieństwie do życia.

Już. Wychodzi na scenę, statecznym krokiem jak to było zaplanowane. Reflektory oślepiają ją na moment, gdy próbuje spojrzeć na publiczność, ale po chwili skupia się. Wystudiowanymi ruchami, które jednak muszą wyglądać naturalnie chodzi po scenie. Czeka. Za chwilę pojawi się drugi aktor, zacznie się cała akcja, padną słowa, które zawiążą fabułę. Marta uważa, że to najlepszy moment każdej sztuki. Początek. Jeszcze nikt nie został uwikłany w wymyślone problemy i rozstania. Każda postać, która zaczyna dopiero istnieć, ma władzę nad swoim życiem. Przez jeden moment można udawać, że jest się wolnym człowiekiem. Nic dziwnego, że ten moment lubi najbardziej.

Marta często rozmyślała nad swoimi pasjami. Coś musiało je łączyć. Sztuki teatralne były trochę podobne do zadań matematycznych, uważała. Miały swoje rozwiązanie, choćby długo wyczekiwane. Koniec był niespodziewany i nadchodzący po wielu utrudnieniach, ale zawsze był i wystarczyło tylko do niego doprowadzić. Nikt ci też nie mógł przeszkodzić w osiągnięciu celu, inni nie psuli ci efektu. W przeciwieństwie do życia.

Kurtyna opada i następuje przerwa. Marta niecierpliwym wzrokiem szuka drugiego aktora.
- Jak było? Dobrze mi poszło? – boi się zadać to pytanie reżyserowi, wie, że jeszcze nie powinna tego robić.
- A jak ty sama sądzisz? Wiesz, że nie mogę ci powiedzieć niczego, czego sama byś nie wiedziała.
Wie, ale odpowiedź kolegi i tak ją zasmuca. Przez chwilę wszystko znów traci sens, znów pogrąża się w żalu. Spuszcza wzrok.
- Jak ty sądzisz? Dobrze zagrałaś? – słyszy głos aktora i podnosi głowę. Skupia się. Przecież nie podda się w połowie drogi.
- Tak. To było dobre.
- I to powinno ci wystarczyć.
Powinno, ale nie wystarcza. Mimo to Marta uśmiecha się. Za chwilę koniec przerwy.

W końcu przyszła wiosna. Była dosyć spóźniona, ale była. Świeciło słońce, zrobiło się ciepło, Marta przestała chodzić w zimowych butach i najcieplejszej kurtce. Niestety był to jedyny plus tamtego dnia. Kto wymyślił, by na 7 i 8 lekcji w piątek robić polski? Kto wymyślił, żeby w takim terminie robić sprawdzian? Ci ludzie musieli być bez serca. Z sali wyszła ostatnia, najdłużej ze wszystkich pisała wypracowanie. Nic dziwnego, ona przeczytała lekturę, więc wszystkie szczegóły, które pamiętała, wszystkie wątpliwości, których zabrakło w streszczeniach, utrudniały napisanie pracy. W końcu jednak skończyła, tuż po dzwonku, ledwie unikając wyrwania kartki. Koniec tej udręki, weekend, pierwszy który można spędzić na świeżym powietrzu bez ryzyka odmrożeń. Szybko zmieniła buty, lekką kurtkę zarzuciła na ramię i wybiegła ze szkoły.

To już ostatnia scena, upragniony koniec, gdzie wszystko się wyjaśni, jeśli tylko zdoła to pokazać. Jeśli zdoła przekazać emocje postaci, wytłumaczyć fabułę. I jeśli widzowie ją zrozumieją. Odwraca twarz w ich kierunku i wygłasza... nie, mówi swoją kwestię. Po raz kolejny staje się postacią, ich świat staje się realny i Marta nie wie już, jako kto cierpi.

Usłyszała pisk hamulców i czyjś wrzask. Gdzieś przed oczami mignęło jej czerwone światło. Odwróciła głowę, stanowczo za późno i zobaczyła światła.

Słyszy brawa i wybiega na scenę. Patrzy na publiczność i przez światła reflektorów usiłuje dostrzec twarze. Na najlepszym miejscu, na wprost niej, siedzą jej bliscy. Mają łzy w oczach. Marta patrzy na nich, a potem się kłania.



Autor: MŁOTEK

Katherine przeciągnęła się stojąc przed przeszkloną ścianą prowadzącą na taras. Jej koszulka nocna uniosła się odsłaniając zgrabną pupę.

- Hej, mała, ubierz się trochę zanim wyjdziesz dziś do pracy. – powiedział do niej swym niskim głosem John.
- Ech… przecież mamy dzisiaj niedzielę ty mały śpiochu. – odrzekła wskakując na niego – Wstawaj! – w tym momencie zaczęła go łaskotać. John szybko się wyprostował, usiadł w łóżku, objął Kathie i zaczął ją całować. Zastygli w tej pozie na chwilę. Słońce oświetlało ich pokój, zaś fontanna budowała refleksami światła odbitymi od powierzchni wody wyjątkowy nastrój. Ta chwila była niepowtarzalna.

---

John wsiadł do samochodu od strony pasażera. Razem z Kathie, która od dwóch godzin siedziała w łazience i powiedziała, że ma do niej nie wchodzić pod żadnym pretekstem, mieli jechać do teatru Lincoln na próbę ich najnowszej sztuki „ Piekielny kalmar wasabi”. Kiedy wychodził do samochodu krzyknęła:
- Będę za pięć minut!
Wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i czekał. Po kilku minutach usłyszał nadjeżdżające samochody. W lusterku zobaczył, że były to czarne BMW i na dodatek jechały w jego stronę. To go trochę zdziwiło. Zatrzymały się z piskiem opon, otaczając jego samochód. Z jednego z nich wyskoczyło trzech goryli w garniturach i okularach przeciwsłonecznych. Jeden z nich wyjął pistolet i nim John zdążył zareagować był wycelowany prosto w jego twarz. Jedyne co stało kuli na drodze to szyba, która rozproszyłaby się na tysiące malutkich kawałków. Wystarczył jeden strzał.  
- Wychodź i nie próbuj żadnych sztuczek. – powiedział mięśniak mierzący w niego. John wysiadł z samochodu. Nie uważał się za mięczaka, ale w tej sytuacji nie miał innego wyjścia niż wykonanie polecenia.
-Hej, panowie, słuchajcie, nie wiem o co wam chodzi, ale nie chcę żadnych… - w tym momencie uciszył go lewy sierpowy. Został brutalnie odwrócony i popchnięty na maskę samochodu.
- Łapy!!! – krzyknął jeden z tamtych.
Kiedy wyciągnął ręce, mięśniak mu je wykręcił i założył kajdanki. Następnie założono mu na głowę czarny, płócienny worek. Przestał widzieć cokolwiek. Mężczyzna mocno nim szarpnął zmuszając go do wyprostowania się. Ciągnął go za sobą. Usłyszał czyjś bieg a po chwili Kathie krzyczącą:
- Co wy z nim robicie, zostawcie go!!!
- Odwal się głupia dziwko albo nakarmimy cię ołowiem. To nie twoja sprawa. – odpowiedział jej jeden z tamtych.
John wylądował (a przynajmniej tak podejrzewał) w bagażniku samochodu. Grała w nim głośna muzyka, przez co nie rozumiał tego co mówiła Kathie. Po chwili wrzasków usłyszał strzał, zatrzęsło lekko samochodem, trzasnęły drzwi i wszyscy odjechali. John nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Nie, on po prostu nie chciał uwierzyć. Nie dopuszczał do siebie myśli, że Kathie mogła nie żyć. Nie chciał w to wierzyć. Po pięciu minutach przekonywania samego siebie poddał się i uronił łzę. Była ona tylko pierwszą z wielu.

---

 John nie wiedział jak długo jechali samochodem. Zdążył wypłakać tyle łez, że poczuł jak worek który ma na głowie wysychając w mokrych miejscach sztywnieje od soli. Garniturowi gangsterzy wiedzieli za to ile mają jechać i gdzie mają dotrzeć. Po godzinie jazdy i wleczenia się bez celu udali się do ustalonego miejsca. Wcześniej pozbawili Johna przytomności używając chloroformu.
Kiedy John się obudził w oczy uderzyło go światło. Z każdej strony świeciły w niego reflektory, gdziekolwiek się nie rozejrzał, nic nie widział. Siedział na krześle. Ręce miał nadal spięte kajdankami. Kiedy przymrużył oczy był w stanie dostrzec przed sobą stolik a na nim leżący nóż kuchenny i postać siedzącą po jego drugiej stronie.
- No i po co było to wszystko? – odezwał się facet z na przeciwka. – Po cholerę ukradłeś i dałeś glinom te dwa kilogramy koki?
- Ale o co… - John chciał powiedzieć, ze nie ma pojęcia co się dzieje.
- Gówno mnie obchodzi twoje ale. Musieliśmy stuknąć twoją laskę bo robiła za dużo szumu na ulicy, a ty nadal udajesz, że nic nie wiesz. Ech… rozkujcie go. – W tej chwili ktoś podszedł do niego z tyłu i zdjął mu kajdanki.- Jak zapewne zdążyłeś już zauważyć przed tobą na stole znajduje się nóż. Wprawdzie nie zwrócimy życia twojej ukochanej, ale pozwolimy ci wybrać co zrobisz. Albo weźmiesz ten nóż w ręce i zrobisz co trzeba, albo każdy członek twojej rodziny, twoja siostra, brat, matka, dziadek, wujek, po prostu każdy będzie bardzo długo cierpiał zanim umrze, a jak wiesz Gruby Joe jest naprawdę dobry w torturowaniu tak, aby ofiara zbyt szybko nie wykitowała. – w tym momencie mężczyzna wstał – Nie śpiesz się za bardzo, damy ci pięć minut. – Usłyszał jego kroki – A… - zatrzymał się – i jeszcze jedno… jak to u nas się mawia w takich chwilach, wszystkiego najlepszego. – mężczyzna oddalił się w stronę wyjścia śmiejąc się ponuro. John został sam pośród ogarniającej go świetlistej nicości. On i nóż leżący na stole. Nie rozumiał co się stało. Przecież on nie był zamieszany w żadne mafijne porachunki. Albo on, albo jego rodzina. Nie było żadnego wyjścia z tej sytuacji.

---

Uwaga!!!Wybierz sobie zakończenie!!! Przeczytaj tylko jedno naraz. Jeśli chcesz zobaczyć jak historia mogła się inaczej skończyć, przeczytaj jeszcze raz całą historię.
  (przejdź do akapitu z odpowiednim numerkiem)
1. Prawdziwe zakończenie. 2. Zakończenie prawdziwsze.
3. Jedyne słuszne zakończenie. 4. Tak się naprawdę stało.

---

1. John podjął decyzję. W tej chwili zgasły wszystkie reflektory a następnie rozjaśniło się w całym pomieszczeniu. Była to sala teatralna w teatrze Lincoln. Zamiast miejsc siedzących na widowni znajdowali się wszyscy członkowie ekipy pracującej w teatrze. Na ich czele stała Kathie, a na jej znak rozległo się głośne „Wszystkiego najlepszego!!”. Z głośników popłynęła melodia do „Sto lat”. Paru kumpli Johna przebranych w garnitury (to oni udawali gangsterów) wniosło na scenę wielki tort i położyło go na stole przed Johnem. Wtedy też niektórzy dostrzegli, że z solenizantem jest coś nie tak. Nie opierał on głowy na stole z powodu niedowierzania i wielkiej ulgi. Między jego nogami rosła kałuża ciemnoczerwonej cieczy. Była to krew. Jeden z wnoszących tort mężczyzn odchylił głowę Johna. Dzięki temu czynowi wszyscy zgromadzeni byli w stanie ujrzeć nóż sterczący w jego szyi, a dokładniej w okolicach gardła. Katherine zadrżała, zaczęła krzyczeć i zemdlała. Ktoś zadzwonił po karetkę, ktoś inny zaczął głośno szlochać. Ale było już za późno. Całkiem pomysłowa urodzinowa wkręta, zabawny żart zamienił się w tragedię. Nie omieszkano napisać o tym w wieczornych gazetach, a następnego dnia z samego rana w mediach trąbiło się o całym wydarzeniu, wymyślając to mniej, to bardziej prawdziwe informacje na temat nieszczęśliwego wypadku. Szczęściem w nieszczęściu było to, że dzięki temu wypadkowi ledwo dający sobie radę, podupadający teatr zyskał sławę, zaś widownię zapełniały na nowo tłumy. Działo się tak, ponieważ wiele osób chciało zobaczyć na własne oczy sztuki teatralne przedstawiane na „krwawej scenie” jak teraz była nazywana. Co do Katherine, to popadła ona w ciężką depresję i do końca życia nie wybaczyła sobie tego co się przez nią stało. Dwa miesiące po śmierci Johna sprzedała cały swój majątek, oddała go na organizacje charytatywne, a sama poszła do klasztoru i tam pozostała. „Piekielny kalmar wasabi” nigdy nie ujrzał desek teatru, a pierwsza wersja jego scenariusza została pochowana z jego twórcą, Johnem Johnsonem.

---

2. Nie miał pojęcia co zrobić. Jedyne czego chciał to się stąd wydostać. Wszystkie reflektory zgasły. Sekundę po tym zapaliły się żarówki w całej sali. Wtedy John ujrzał gdzie się znajdował. Była to sala teatralne w teatrze Lincoln, a on sam znajdował się na scenie. Przed nim zamiast miejsc dla widowni, zobaczył całą ekipę pracującą w teatrze, a na jej czele stała Kathie, pomysłodawczyni przedsięwzięcia. Na jej znak wszyscy zaczęli śpiewać „ Sto lat”, a na scenę wniesiono olbrzymi ponad, półtorametrowy tort, który zapewne miał zostać pokrojony przez Johna. Ten zaś, kiedy uświadomił sobie co się dookoła niego dzieje, zeskoczył ze sceny, podbiegł do Kathie, objął ją mocno, po czym pocałował.
- Myślałem, że cię straciłem. – rzekł John.
- Spokojnie kochanie, tylko żartowaliśmy. – odpowiedziała mu, po czym roześmiała się swoim uroczym śmiechem.
Całowali się jeszcze przez chwilę po czym postanowili wspólnie pokroić tort. W głośnikach rozległa się dyskotekowa muzyka. Ludzie jedli, pili, jednym słowem świetnie się bawili. Po dwóch godzinach świetnej zabawy Kathie nieśpiesznie podeszła do mikrofonu i powiedziała:
- Chciałabym poprosić do mnie, na scenę, mego ukochanego Johna.
John podszedł i po chwili rozmowy z Kathie, przewiązała mu oczy czarną wstążką i obróciła nim kilka razy. Po całkowitej ciszy na sali zdjęła mu przepaskę z oczu. Zobaczył przed sobą motocykl – Mitsubishi 223 SX. Już od roku oszczędzał pieniądze na ten model. To, co oni wszyscy dla niego zrobili, było niesamowite. Wieczór ten miał być potem przez niego wspominany jako jeden z najlepszych i najbardziej wyjątkowych. Nie można było tego jednak rzec o poranku następnego dnia. Wszyscy, jak jeden mąż, spędzili cały dzień cierpiąc na powikłania związane z niestrawnością spowodowaną nieświeżymi składnikami (w tym jajkami) użytymi do wykonania tortu.

---

3. W tej chwil John obudził się. Po jego ciele spływały kropelki potu, a jego serce biło nadzwyczaj szybko. Zdziwiło go to, że nie jest u siebie w łóżku, a do głowy ma przyczepione elektrody. Wtedy zauważył stojące wokół niego istoty. Były nagie, a ich skóry wyglądała jak zielona galareta. Nie miały oczu, ich głowy pokryte były czarnozieloną kratą. Miały dwie pary rąk, z czego jedne wyglądały jak szczypce u kraba. Były to istoty humanoidalne.
- Witaj na pokładzie Teatralium NHWH Kas Kasjasz 112Z. Właśnie lecimy do naszego układu plateatralnego Teatrscena 22 IMĆ . W tej chwili jesteś badany przez moją załogę. Chcemy sprawdzić, czy przyscenisz się do naszych teatralnych warunków. – rzekł jeden z obcych.
- Przestań mi tu występy odstrajać Scenografusie Głuptusie. To ja, Reżyseriusz Ubogi mam władzę na tym statku! Miło mi pana poznać.
- Ale… co ja tu robię? – spytał John- Czemu mnie zabraliście?
- Widzi pan, wszystko dlatego, że w naszej rasie jest naprawdę wielu idiotów. Dla przykładu ten obok mnie to Naczelny Aktoriusz Pierwszy. Cały czas myśli, ze Orkiestrusz Dyrygencjusz zjadł mu jego rolę, a przecież sam ją wyrzucił do kosza. Nawet nie wie, że nasza wyspa odpadów krąży dookoła Stadionowej planety, a tego uczą już w trackie pierwszej klasy lekcji Histori Teatrańskiej. Ale wracając do tematu rozmowy, podczas pewnej sztuki teatralnej zatytułowanej „ Krew i noga” przedstawiającej losy ziemskiego człowieka na pustyni, w scenie, w trakcie której odcinano mu nogę nasi zbrojmistrzowie aktorscy odcięli lewą zamiast prawej. Po chwili namysłu wpadli na pomysł aby uciąć również tę właściwą, żeby nie być obwinianymi za pomyłkę. Z tego powodu nie mógł wystąpić drugi raz.
- Ale musisz przyznać kapitanie, że było to zateatralne, co nie? – krzyknął Aktoriusz.
- Było i to jeszcze jak! Krew teatrzyła na wszystkie strony. No i właśnie tutaj przechodzimy do pana. Zaplanowane były trzy odegrania tejże sztuki, z czego brakuje nam aktora do drugiego i trzeciego występu. Musieliśmy znaleźć kogoś możliwie podobnego do poprzedniego odtwórcy roli. Jako, że masz dwie nogi to podteatrzylismy cię z Ziemi i lecisz prosto na scenę. Ale spokojnie! Wgramy ci do mózgu całą twoją rolę, wiec się nie martw.
- Że co?! Chcecie, żeby w jakimś chorym przedstawieniu ktoś upitolił mi obie nogi? – po powiedzeniu tych słów John próbował się wyszarpnąć, ale został uderzony kraboręką w tył głowy i zemdlał. Statek Teatralium NHWH Kas Kasjasz 112Z kontynuował swa podróż w kierunku planety Teatroleum 22HG34jK.

---

4. W tym momencie John zamknął książkę i rozejrzał się po strychu w teatrze Lincoln. Pracował tu już od ponad roku, ale dopiero dziś, kiedy przyszedł godzinę przed próbą ( zegarek mu się śpieszył ) postanowił tam zajrzeć. Książka, którą ujrzał była zakurzona jak wszystko inne tu się znajdujące. Skórzana okładka i jego imię wyryte na niej srebrną czcionką sprowokowało go do obejrzenia książki. Zapisane w niej było wszystko co dotyczyło Johna i jego życia. Tak, jakby czytał swoją biografię napisaną w formie odpowiadania. Jedynym minusem było w tej książce to, że kończyła się wtedy, kiedy miał podjąć jedną z ważniejszych decyzji w swoim życiu. Dalej były tylko czyste, aczkolwiek pożółkłe od starości kartki. Dziwiła go jeszcze jedna rzecz. Wprawdzie był już z Kathie pół roku i naprawdę ją kochał, ale urodziny miał dopiero za pięć miesięcy. Otworzył książkę ponownie i przeczytał ostatnie zdanie. „Nie było żadnego wyjścia z tej sytuacji”. „Zobaczymy”, pomyślał i uśmiechając się pod nosem pstryknął palcami. W tym momencie nieduża, unosząca się w powietrzu kula ognia, która oświetlała strych zgasła. John odłożył książkę na miejsce, po czym zszedł po drabinie na scenę.



Autor: ONA

Niebo jest zachmurzone. Ludzie przemieszczają się szybko po ulicach w poszukiwaniu schronienia przed słyszalnymi już, choć wciąż w oddali, deszczem i burzą. Młodzi szukają schronienia w kinach czy restauracjach, starsi z nadzieją czekają na autobus by zdążyć skryć się we własnych czterech ścianach. Z okien jednego z pobliskich mieszkań dochodzi głośna muzyka, dźwięki gitar i perkusji są wyraźnie słyszalne na ulicy. Dziewczęcy głos podśpiewuje „… with bleeding hands I fight for a life…”. Dzieci przerażone nagłym wzmożonym ruchem płaczą.
-Mamo! – krzyczy jeden z chłopców. – Mamo, gdzie jesteś…?
Mężczyzna w brązowym płaszczu z aktówką w ręce odciąga go pod wiatę pobliskiego przystanku gdzie stoi wystraszona młoda kobieta, matka dziecka. Ona i chłopiec padają sobie w objęcia.
Na przystanek podjeżdżają autobusy. Tłum wpada do nich starając się schronić przed pierwszymi kroplami deszczu. Drzwi się zamykają, pojazdy odjeżdżają.
W mieszkaniu śpiewającej dziewczyny zmienia się utwór.
Ulicą przejeżdża samochód z logiem komunikacji miejskiej informujący, że ze względu na coraz gwałtowniejszą ulewę autobusy przerywają kursowanie. Pozostali na ulicach ludzie wchodzą do pobliskich restauracji. Właściciele widząc zapełniające się szybko miejsca przy stolikach zacierają ręce ciesząc się na myśl o zarobionej tego dnia kwocie.
Na chodniku zostaje tylko jedna para tańcząca w strugach deszczu, nucąca słyszalny utwór: „…take your hand in mine…”
***
Zapadła kurtyna. Publiczność bijąc brawo wstała z miejsc i skierowała się ku wyjściu z sali. Z energią komentowali to, co chwilę wcześniej obejrzeli.
Widząc, jakie emocje wzbudziła w widzach sztuka, autor scenariusza uśmiechnął się pod nosem i westchnął.
„Ach, ci głupcy” pomyślał. „widząc coś na scenie podziwiają i komentują, nie zdając sobie sprawy, że każdego dnia są świadkami podobnych sytuacji. Niczym marionetki sterowane przez jakąś niewidzialną istotę. Nie wiedzą, ile prawdy zawierają słowa samego Szekspira ‘świat jest teatrem, aktorami ludzie’
Pokręcił w milczeniu głową i poszedł pogratulować kolegom.



Autor: ALBATROS

"Nie pora kochać"



- Michał! Michał, antrakt dobiega końca, jesteś gotowy?
- Już bardziej nie będę...
- Zatem zaczynajmy, chodź!


Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i wystrzelili zza kulis wprost na scenę. Zastygli w objęciu oczekując na pierwsze światła reflektorów. Błysk. Aplauz. Oślepiające światło bezlitośnie kuło ich w oczy. Pierwszy niepewny krok wstecz, potem kolejny. On od niej ucieka, ona go goni, krok za kroczkiem, a każdy kolejny wzbijał w powietrze tumany kurzu. Reflektor okrutnie podążał za ich smukłymi sylwetkami nie dając im chwili wytchnienia. Nagle, zatrzymują się w tym samym niemym objęciu co przed chwilą.

- Kim dla Ciebie jestem? - spytała Ona.

Nie zdążył wypowiedzieć swojej kwestii. Alarm przeciwpożarowy, wzmagany dobrą akustyką sali wwiercał się w uszy. Z sufitu zaczeła się lać woda, a kłeby dymu śmiało wdzierały się przez kanały wentylacjne. To z pewnością nie była część scenariusza – budynek stanął w ogniu.

Na sali zapanowała panika, krzyki i piski prawie dorównywały głośnością systemowi przewipożarowemu. Próby uspokojenia tłumu spaliły na panewce – każdy myślał o tym by, nieważne jakim kosztem, jak najszybciej opuścić budynek.

- Hej, Hej! - krzyczał Michał. Musimy uciekać, złap mnie za rękę i nie puszczaj!

Zaczęli zbiegać schodami za scenę. Nikogo już tam nie było, tylko chmury sadzy i niewyraźne zielone światełko wskazujące kierunek wyjścia. Bez chwili zwłoki udali się w jego kierunku po drodze potykając się o porozrzucane rekwizyty. Udało się! Chwycił za klamkę i z impetem otworzył drzwi. Wybiegli na zewnątrz łapczywie wdychając tak upragnione świeże powietrze. Patrzył i nie mógł uwierzyć własnym oczom. To nie tylko teatr był w płomieniach – całe miasto było otulone ognistym ogonem. Gdy tylko udało im się odetchnąć, ekipa medyczna pojawiłą się tuż obok zachęcając by wsiedli do karetki w celu wykonania rutynowej kontroli.
Bez zastanowienia podążyli za grupą sanitariuszy. Po dotarciu do pojazdu posłusznie usiedli na wyznaczonych miejscach. Drzwi karetki zamknęły się za nimi, a medyk przystąpił do badania.


- Michał, dziękuję Ci, gdyby nie Ty pewnie bym spanikowała i podążyła ślepo za tłumem – wyszeptała Ona.
- Nie ma sprawy, Ty też mi kiedyś pomogłaś.
- Zdejmiesz kiedyś dla mnie tę maskę, nie zawsze musisz grać? -
powiedziała.
- Wiesz, że jestem aktorem i najlepiej się w niej czuję.
- Nic Wam nie dolega, możecie iść. -
zakomunikował niespodziewanie lekarz.
-
Dziękujemy, do widzenia – pożegnał się Michał.

Nie kończąc rozmowy, niezwłocznie wstał i otworzył drzwi ambulansu.

Błysk. Aplauz. Oślepiające światło bezlitośnie kuło ich w oczy. Pierwszy niepewny krok w przód. Ona od niego ucieka, on ją goni, krok za kroczkiem, a każdy kolejny wzbijał w powietrze tumany kurzu. Reflektor okrutnie podążał za ich smukłymi sylwetkami nie dając im chwili wytchnienia. Nagle, zatrzymują się, w tym samym niemym objęciu co przed chwilą.

- Kim dla Ciebie jestem? - spytał.
- Tylko wspomnieniem.



Autor: BARSZCZYK


„Aktorzy”

To już dziś, dzień w którym 7 lat temu zginęli jej rodzice w wybuchu i zawaleniu się budynku teatru. Tego dnia grali oboje, był to nowy spektakl - jego premiera. Dziś, mając 14 lat to ona stanie przed możliwością dostania roli w tym właśnie spektaklu, ma możliwość dokończyć coś czego jej rodzice nie zdołali. Wiedziała, że na pewno byliby szczęśliwi, gdyby jej się udało.
- Wstałaś już? Spóźnisz się na wyniki obsady aktorskiej. – Zapytała malutka osoba, o długich siwych włosach zaplecionych w warkocz i bardzo pogodnej twarzy, mimo dużej ilości zmarszczek.
- Tak, babciu. – Odpowiedziała dziewczyna zapatrując się na ścianę tuż nad jej biurkiem, gdzie wisiała ulubiona kolekcja monet jej rodziców. Od 9 lat brakowało w niej tylko jednej monety. Był to jej prywatny symbol ich braku, którego nigdy nie zdołała zapełnić.
- Wiem, że za nimi tęsknisz. Myślę, że dziś może wreszcie się uda.
- Dwa razy już mi się nie udało dostać roli w tym teatrze.
- Nie zapominaj o jednej ważnej rzeczy. Nie wszystkie cele udaje nam się osiągnąć; niektóre osiągamy po wielu próbach, a czasem jedna porażka okazuje się niezbędna do osiągnięcia innego celu, niekiedy dużo wartościowszego. „Aktorzy” będą grani po raz pierwszy od czasów tej katastrofy, czyż mimo poprzednich niepowodzeń dostanie roli właśnie w nich nie będzie wspanialsze? Wierzę w Ciebie, nieważne co się stanie. Teraz głowa do góry, szybko jedz śniadanie i zmykaj stąd na ogłoszenie wyników.
***
- Witam państwa. Naprawdę cieszymy się, że tak duża liczba osób przyszła na nasz casting. Dziś wszystko się wyjaśni. Gotowi na poznanie nazwisk obsady „Aktorów”?
Stał na scenie, obok niego pozostali członkowie jury oraz dyrektor teatru. Wśród osób siedzących na widowni można było odczuć podekscytowanie, objawiające się szybszymi oddechami oraz nerwowymi ruchami głów i rąk.
- Każdą wyczytaną osobę zapraszam tu do siebie na scenę. Uwaga czytam! Maria Zamojska, Paweł Dobrowicz, Anna Pasta.... – Po każdym wyczytanym nazwisku rozlegały się gromkie brawa, a poziom podekscytowania wśród pozostałych osób wzrastał. Serce dziewczyny biło coraz mocniej.
***
„PRZYSTANEK – TEATR AKTORZY” usłyszała, a tramwaj zatrzymał się. Wysiadła i wpatrując się w odbudowany rok temu budynek teatru, zatrzymała się jeszcze raz przed wejściem, obok którego wisiała duża mosiężna tablica z symbolem masek oraz napisem „Ku pamięci wszystkich ofiar katastrofy 13 września 2007 roku” pod napisem znajdowało się 31 nazwisk, a wśród nich jej rodzice. „Uda mi się i będzie to dla was. Zobaczycie” pomyślała i podążyła za rudą dziewczyną w czerwonym kapeluszu, która akurat ją minęła i wchodziła do teatru.
Przeszła przez korytarz, który był oświetlony tylko bocznymi światłami, podążyła dalej schodami na górę, gdzie zobaczyła otwarte jedynie pierwsze z trzech ogromnych drzwi do sali dla widowni. Dziewczyna w kapeluszu zajęła ostatnie wolne miejsce w pierwszym rzędzie, ona sama usiadła na drugim końcu sali na samym brzegu trzeciego rzędu.
Po paru minutach światło nad widownią powoli zgasło, a zastąpiło je to oświetlające scenę, na którą wchodziło jury. Pamiętała ich twarze z wczorajszego castingu. Na widowni rozległy się brawa. Gdy ucichły, przewodniczący jeszcze raz przedstawił wszystkich członków jury oraz dyrektora teatru. Nastąpił czas wyczytywania nazwisk. Wszystko, nawet odczuwalne podekscytowanie było dokładnie takie jak w wizji z tramwaju.
- Hanna Krzywińska... – Dziewczyna w czerwonym kapeluszu ruszyła na scenę. Ta powoli zapełniała się wybranymi już aktorami. Wszyscy za każdym razem obdarowani byli gromkimi brawami.
***
- Przepraszam Panią, ale musi Pani opuścić budynek teatru. Wszyscy już wyszli. – Usłyszała nagle. Rozejrzała się. Rzeczywiście zarówno scena jak i widownia były puste. Jedynie ona i stojący przed nią wysoki, piegowaty ochroniarz wyglądający na zniecierpliwionego.
- Tak, przepraszam, już wychodzę. Musiałam się zamyślić.
„Nie udało się, znów się nie udało” pomyślała i ruszyła ku wyjściu, nie poprzez kulisy, jak każda osoba która dziś dostała rolę lecz przejściem przed sceną. W połowie drogi spostrzegła jak coś błyszczy w pobliżu sceny, tuż obok płótna zasłaniającego i zdobiącego przednią jej część. „Złotówka? Tutaj?, a to fart. Chociaż coś na pocieszenie”.
Wyszła z teatru. Zatrzymała się raz jeszcze przed tablicą pamiątkową uśmiechając się szczerze. Spojrzała ponownie na trzymaną w dłoni monetę i schowała ją do kieszeni. Ruszyła do domu, by po 9 latach móc uzupełnić ostatni brakujący element kolekcji jej rodziców.

„Nie wszystkie cele udaje nam się osiągnąć; niektóre osiągamy po wielu próbach, a czasem jedna porażka okazuje się niezbędna do osiągnięcia innego celu, niekiedy dużo wartościowszego.”



Autor: PUDEL


Obudziłem się w środku nocy targany dziwnym niepokojem. Pomimo tego, że pomieszczenie było ogarnięte obcą, szokującą i nieprzeniknioną ciemnością (nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej taką widział), byłem w stanie (ku ogromnej uldze) rozpoznać w nim swoją sypialnię – nie jestem pewien, czy był to efekt podświadomego zebrania informacji ze wszystkich pozostałych zmysłów czy raczej (nie mniej podświadoma) logika typu "Usnąłem u siebie? Czy jest cokolwiek, co sugeruje, że obudziłem się gdzie indziej? Więc po co się zastanawiać?". W tym momencie poczułem ulgę – zawsze uważałem swój dom za swoją twierdzę. Och, przepraszam, zapędziłem się. Oczywiste, że nie słuchasz tej gawędy dla takich szczegółów. Ale pewnie wiesz, że czasem każdy drobiazg wydaje się ważny.
Kiedy tylko ustaliłem, gdzie jestem, poczułem, że w moim domu coś się dzieje. W tym samym momencie do moich uszu dotarła dziwna, niemożliwa do opisania taneczna muzyka (jeżeli kiedyś ją usłyszysz, będziesz wiedzieć, co mam na myśli) – i w tej dokładnie chwili obudziły się we mnie i umilkły wątpliwości związane z realnością tego wszystkiego.
Wstałem i pomimo ciemności, która wypełniała pomieszczenie (stopniowo zaczynała wypełniać i mnie) szedłem w stronę drzwi. Otworzyłem je i poczułem się jak człowiek przekraczający granicę między piekłem i niebem i piekłem – korytarz wypełniały szaleńczo rozbiegane światła, a obca i niezwykła muzyka przybrała na głośności nieproporcjonalnie do izolacji akustycznej, jaką powinny były zapewniać drzwi. Uśmiechnąłem się i nabrałem nagłej ochoty na taniec, ale irracjonalizm tego pomysłu nie pozwolił mi na jego realizację.
Pierwszym, co zobaczyłem, była złota maska wisząca na ścianie korytarza, dokładnie naprzeciwko drzwi – zastygła w szaleńczym uśmiechu wpatrywała się we mnie. Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wrażenie, że chciałaby, abym ją założył. To spojrzenie zapadło mi w pamięć i – brzmi to głupio i gdyby to nie była prawda wstydziłbym się coś takiego powiedzieć – prześladuje mnie już trzeci rok. Z każdym kolejnym dniem nabieram przekonania, że najstraszniejszym, co mogłem wyczytać w tej twarzy to spokój – ten rodzaj spokoju, który zauważamy u osoby, która kontroluje sytuację, świadoma wszystkich ewentualności i tego co nieuniknione.
Znów wygrał racjonalizm. Odrzuciłem te myśli i poszedłem na dół, w kierunku źródła muzyki. Schodząc po schodach ujrzałem dziesiątki osób snujące się po moim salonie. Nawet gdybym chciał (nie wiedzieć czemu nie chciałem), nie mógłbym rozpoznać żadnej znajomej twarzy – każda z postaci do wytwornego stroju założyła karnawałową maskę. Nie mam pojęcia skąd, ale wiedziałem, że za nic by jej nie zdjęła.
Postawiłem nogę na parkiecie. W tym momencie obok mnie zmaterializowała się kobieta w czerwonej sukni. Uśmiechnęła się, a spojrzenie przyjęło wyczekujący charakter. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewa, więc odwzajemniłem uśmiech, wzruszając ramionami. Po kilkunastu sekundach odezwała się:
- Mości pielgrzymie, bluźnisz swojej dłoni, która nie grzeszy zdrożnem dotykaniem; Jestli ujęcie rąk pocałowaniem, nikt go ze świętych pielgrzymom nie broni.
Wydawało mi się, że słyszałem już kiedyś te słowa, lecz nie rozumiałem, dlaczego skierowała je właśnie do mnie.
- Witam, cześć, dzień dobry? - tak, wiem, jak niezgrabnie to brzmi. Ale ta sytuacja była dla mnie szalona i niezrozumiała, a głos dziewczyny... wydawał mi się dziwne znajomy. Taniec wszystkich wokół przybierał na prędkości, do tego stopnia, że przez chwilę wydawało mi się, że to ja wiruję – bezwładnie, nie mając na to żadnego wpływu. Dziewczyna cały czas uśmiechała się, lecz w jej oczach widać było zaskoczenie. Spróbowałem uprzedzić jej pytanie.
- Niestety, nie wiem, o co...
- Niewzruszonymi pozostają święci, choć gwoli modłom niewzbronne ich chęci.
W tym momencie poczułem się jak aktor, który trafia na premierę nie ujrzewszy wczesniej scenariusza – przez chwilę w niemożliwy do opisania sposób udało mi się spojrzeć na zewnątrz i ujrzeć setki osób obserwujące mnie z innej, obcej czasoprzestrzeni. Może się to wydawać niewiarygodne, ale przeraziło mnie to. Głośna muzyka zachęcała do tańca, a dziewczyna, gdy tylko zauważyła, że się od niej odsuwam, złapała mnie za rękę i szepnęła cicho A może założyłbyś i zdjąłbyś i założyłbyś swoją maskę i zabawił się z nami?
W tej chwili rozpoznałem jej głos i twarz – a jednocześnie ujrzałem w niej coś więcej i mniej i więcej – bestię, czyhającą na mnie i moją wolnosć.
Zacząłem uciekać licząc na to, że uda mi się uwolnić od tych wrażeń. W pierwszej chwili wbiegłem do niedalekiej kuchni, chcąc się tam zamknąć - nie spodziewałem się tam kolejnych szalonych tancerzy. Gdy tylko jeden z nich zaczął mnie zauważać, dostrzegłem coś i nic i coś w jego oczach, co upewniło mnie, że muszę stąd uciekać jak najszybciej. Szybkim krokiem wróciłem do salonu (wychodząc, kątem oka dostrzegłem emanujący spokojem złoty przedmiot przywieszony nad drzwiami) i pokonując chęć tańca lawirowałem między ludźmi, chcąc wrócić do kojarzącej się teraz z bezpieczńestwem sypialni i modlić się o to, żeby ten obcy mi świat okazał się tylko snem.
Jedna z kobiet delikatnie musnęła moją dłoń i kiedy spojrzałem jej w oczy uśmiechnęła się To nie kosztuje tak wiele, jak ci się wydaje Biegłem Właściwie musisz tylko dostrzec to, co my już widzimy Odpychałem kolejne, chcące mnie zatrzymać sylwetki Jesteś tu najważniejszy Więc dajcie mi wybrać Potrzebujemy cię!
Potrzebujemy cię.

Wbiegłem po schodach i z ulgą dostrzegłem, że już nikt mnie nie goni.
Potrzebujemy cię...
Znów na granicy nieba i piekła i nieba nie wygrałem z ciekawością i spojrzałem w stronę żłotej maski, której już tu nie było. Na jej miejscu wisiało lustro. Spojrzałem na swoją twarz, która zdawała się poruszać przez szaleńczo wirujące światła i ujrzałem niewielką plamę na swoim policzku. Gdy jej dotknąłem, okazała się zimna i twarda. Co dziwniejsze, zdawała się wchodzić pod moją skórę, zamiast zostać na jej powierzchni.
Była złota.

Czyjaś dłoń na moim ramieniu.
Może jednak spróbujesz?
Potrzebujecie mnie – odparłem.

---

Jerzy uśmiechnął się szeroko, patrząc na dogasające ognisko. Dziewczyna wiedziała, że to koniec i początek i koniec opowieści. I ku swojemu przerażeniu, nie mogła odnaleźć w jego twarzy ani nuty szaleństwa. Uśmiech ustąpił miejsca głębokiej melancholii.
Czy kłamał?
Zamknęła oczy, gdy jego ręce wystrzeliły w kierunku jej twarzy.



Autor: KROKROPKA


Upstrzony plamami księżyc schował się już za horyzontem. Młoda dziewczyna o zaróżowionych policzkach i głębokich, szaroniebieskich oczach, wita na wysokim wzgórzu wschodzące słońce. Obok niej dumnie stoi płacząca wierzba, której delikatne liście smagane przez wiatr wydają cichutki szelest… Wtórując zielonym listkom w wietrzny taniec dały się porwać też włosy dziewczyny, której imię brzmiało: Heulyn. Stąpając leciutko po zazielenionej już trawie, młoda kobieta zakreślała dłońmi w powietrzu fale i obracała się przy tym delikatnie. Radość, która wypełniała jej duszę, ukazywała się w każdym ruchu, dlatego każda część jej ciała chciała tańczyć w rytmie narzuconym przez naturę i wiatr. Przelewała wszystkie uczucia w otoczenie, powierzając sekrety starej Wierzbie.

-Wierzbo! – krzyczała Heulyn.
-Szszsz… - zagaił zamiast Wierzby figlarz wiatr, i znów przesunął swą niewidzialną dłonią po jej włosach.
-To tak się ze mną droczysz? Skoro tak, ty mi zagraj, ja zatańczę! Wierzbo, patrz i słuchaj!
I zatoczyła na polanie ogromny krąg. Rozłożyła ręce w oczekiwaniu na muzykę, która po chwili wypełniła jej głowę pierwszymi taktami…

Kap, kap, kap…
Rytmicznie kapie woda z dachu klatki schodowej. Szara rzeczywistość wlewa się przez małe okna w drzwiach, z chodników wyzierają dziury, a dziwne, ciekawe oczy wpatrują się w dziewczynę.
Wyciągnięta zapraszająco dłoń kusi. Pierwszy krok do przodu, drugi… Strużki wody spływają po skroniach i czole, zwilżając usta. Jakie to wspaniałe uczucie, być kochaną!
Wokół unosi się zapach bzu. Kręta droga prowadzi wprost na stary cmentarz. Deszcz przestał padać, więc wszystko wokół wydaje się świeższe. Wzdłuż drogi rosną drzewa.
-Spójrz tam! – mówi postać i wskazuje ręką na jedno z drzew. Czy widzisz?
-Czy to… -
zastanawia się dziewczyna
-Tak. To będzie ten znak, który zawsze będzie ci przypominał o tej drodze.

Brną więc oboje dalej, tym razem po kolana w wysokiej trawie. Droga zaczyna być coraz bardziej stroma. Zapach bzu coraz mocniej wziera się w głowę dziewczyny, powodując ból.
-Hej, zaczekaj! Nie mam już sił, czy możemy zwolnić?

Dziwny uśmiech na twarzy postaci jest odpowiedzią. Idzie więc dalej, ciągnięta przez przedziwną dłoń. Potyka się i upada raz za razem. Krew z obdartych kolan i dłoni spływa po kamieniach, zamieniając je w szkarłatne róże. Kurz unosi się wysoko, brudząc jasną twarz dziewczyny, a malutkie łzy żłobią w brudzie dwie malutkie czyste kreski na policzkach.
Droga kończy się. Przedziwna postać znika, pozostawiając ją samą w otoczonym przez bez cmentarzu. Obtarła pot z czoła i zmęczonymi dłońmi zaczęła odgarniać suche, schowane wewnątrz krzaków gałęzie bzu. Wydeptana przez zwierzęta ścieżka jest jedyną podpowiedzią na to, gdzie dalej ma się udać. Dziewczyna stanęła na małej polanie, otoczona wokół starymi mogiłami i krzakami bzu. Na środku polany stoi krzyż.
Odpocznę tylko chwilę, pomyślała i oparła się plecami o drewnianą deskę z której został zbity krzyż.
Wtem usłyszała trzask i zobaczyła, jak górna jego część wali się na ziemię. Zaciekawiona, podeszła tam, gdzie odłamek wbił się w ziemię. Była tam niewielka mogiła z czarnym kamieniem jako pomnik. Dziewczyna zgarnęła ręką kurz, by móc odczytać napis.
MEMORIES
Wtedy z czoła spłynęła kropla krwi. Kamień zamienił się w różę.
Czas wracać – pomyślała. Zerwała kwiat, poprawiła poszarpaną spódnicę i zaczęła schodzić w dół. Po drodze zebrała każdy szkarłatny kwiat, w który wcześniej jej krew zamieniła kamień. Droga była długa, zaczęło zmierzchać, aż w końcu światem zawładnęła ciemność. I wtedy, jasny snop światła oświetlił ją, jak stała sama, samotna i zdezorientowana, z bukietem kwiatów w obu dłoniach, próbując odnaleźć drogę do domu. Gdy oczy jej przyzwyczaiły się do jasności, ujrzała przed sobą rzędy krzeseł z czerwonymi obiciami. Pod jej stopami nie było już ani trawy, ani wiejskiej dróżki, ani betonowego chodnika. Stała na drewnianych panelach sceny teatru.
Ktoś siedział tam, na dole, patrzył na nią, jak krew spływa jej z kolan, jak łzy wyżłobiły koryta na policzkach. Po chwili salę wypełnił odgłos bicia braw, kwiaty w rękach dziewczyny zamieniły się w węże, a światło nagle zgasło. Obślizgłe stworzenia pełzały wokół jej nóg, aż w końcu jeden zatopił zęby w jej łydce. Świadomość zgasła, a umysł zatrzymał tylko echo bitych braw…


Otworzyła oczy. Leżała na zielonej polanie z kolanami pod brodą. Obok niej stała stara, poczciwa Wierzba. Wietrzyk cicho szeptał, próbując uspokoić jej nerwy. Dawno już zapadł zmierzch. Musiała zapaść w trans. Nie wiedziała, kiedy jej taniec się skończył. Nie zdążyła pożegnać słońca, i przywitać księżyca.
Mam nadzieję, że się nie obrażą – pomyślała, i przytuliła się do drzewa.





No i zagubione przez mnie (przepraszam Autora):

Autor: RAGNAR

"Przetarty skrypt"

Idealny przewoźnik ludzkich umysłów jakim jest czas, niewzruszony przemierzał tylko sobie znane tory. Mijał przy tym wiele z równoległych światów, aż ujrzał ten stosowny i leniwie zaczął wtaczać się na szarą stację.
- Jestem cegłą – w długim, zaciemnionym korytarzu rozległ się nieco oburzony głos. Nic jednak dziwnego, każda szanująca się cegła zareagowała by podobnie, gdyby ktoś tak spontanicznie obmacał ją po ciemku. Pan Manfred jednak, zamiast zimnego romansu szukał po omacku włącznika.
- Tu jesteś! – szepnął z satysfakcją a wnętrze korytarza rozjaśniło się w ułamku sekundy.
Przemierzał całą jego długość a wewnątrz czuł nieopisaną ekscytację. Tym razem była spowodowana czymś więcej niż tylko poranną kawą. Wszedł do kolejnego pomieszczenia i patrzył zadowolony przez całą jego szerokość.
- Tak, już niedługo to miejsce ożyje na nowo.
Pokiwał jeszcze chwilę głową w zadumie po czym niespodziewanie wrzasnął:
- Drągal! Chodź no tu czym prędzej!
Dało się wyraźnie usłyszeć nierównomierne kroki, a po chwili ukazał się ich autor. Mały, ubrany w czerwone szaty człowieczek wtoczył się do dużego pomieszczenia, a wraz z nim jego duży nos.
- Tak panie Manfredzie?
- Czy aktorzy są gotowi? Czy pamiętają swoje kwestie? Czy są ubrani? – wymieniał gorączkowo.
- Jak najbardziej. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik – w tym momencie z górnej częsci jego stroju odskoczył jeden z guzików i z niemal szyderczym uśmiechem potoczył się pod ścianę. Nie został jednak zauważony.
- Mam nadzieję, nie chcę żeby było tak jak ostatnio. Tym razem każdy, ale to absolutnie każdy aktor ma być ubrany. Przecież tam były kobiety... i dzieci... i o dziwo podobało się im. Ale nie może tak być, u nas takie rzeczy się nie zdarzają. To szanujący się teatr. Od pokoleń „Ziszczony Paradygmat” cieszył się powodzeniem najwyższej inteligencji. Ludzie przychodzili tutaj bo tego potrzebowały ich umysły. Szukali tutaj kultury na wysokim poziomie i dostawali ją. Lecz gdzie dziś podziali się ci porządni ludzie? – mówiąc to zamyślił się głęboko, a Drągal z głupią miną powoli wymykał się w stronę drzwi. Sprawiał wrażenie jak gdyby lojalnie stał na baczność, ale malutkie buciki jego butów cierpliwie zmierzały do wyjścia.
Manfred był człowiekiem, który żył głównie marzeniami. Na nieszczęście jego towarzysza, lubił odpływać i snuć opowieści o wielkich i małych czasach. Ten jednak był już cztery pomieszczenia dalej i drapiąc się po głowie zastanawiał się dokąd właściwie zmierza świat lub ewentualne co miały ochotę zjeść.
Tymczasem stanął jak wryty... Jego oczom ukazał się młody aktor, znany jako Alan Spychacz. Był zdenerwowany, oczy miał przekrwione do granic możliwości, a obfity, ogólnodostępny pot pachniał paniką. Spojrzał błagalnie na Drągala i wymamrotał:
- Skrypt... nie mogę go znaleźć! Musimy go szukać bo inaczej sztuka nie odbędzie się, a wiesz co to oznacza... Musi tu gdzieś być! – po czym zaczął przetrząsać stojące nieopodal szafki.
Po paru chwilach zbiegło się kilku aktorów oraz sam Manfred. Nastała cisza pełna złowrogiej zadumy.
- Zarządzam poszukiwanie – zaczął dyrektor teatru. – Nie ma czasu do stracenia. Jeśli nie odnajdziemy skryptu, Alan nie nauczy się swojej roli i przepadniemy. Wszyscy do poszukiwań! Ale to już, przeczesać wszystko!
Zrobiło się głośno, każdy popędził w swoją stronę przetrząsać stary budynek teatru. W powietrzu latały papiery oraz kłęby kurzu, wg statystyk jednego z najchętniej stosowanych środków artystycznych w tym regionie. Zaskrzypiały schody gdy Drągal wdrapywał się na piętro. Każdy robił co mógł, pan Manfred pociągnął zdrowego łyka z manierki, jak sam mawiał, na uspokojenie po czym zaczął szukać sobie miejsca w świeżo wywołanym wirze poszukiwań. Alan poprawił makijaż i szukał po drugiej stronie lustra.
Drągal podbiegł do Manfreda:
- A może przypadkiem został wyrzucony wraz z innymi papierami?
- Już prędzej zginął w czyimś zadku niż ktokolwiek wyrzuciłby ot tak naszą najcenniejszą sztukę! Lepiej pomyśl rozsądnie gdzie on się mógł podziać – odparł i wrócił do przeszukiwania szuflad.
Iście teatralna wrzawa trwała do wieczora, cały budynek został przewrócony do góry nogami, ale po paru godzinach każdy z obecnych był już wystarczająco zmęczony i zniechęcony brakiem rezultatów. Nastroje opadły wraz z pośladkami, tylko Manfred stał jeszcze strapiony na środku.
- Więc wygląda na to, że bogowie znów z nas zadrwili. To była przełomowa sztuka, nasza szansa na powrót do tej niewdzięcznej gry... – dało się usłyszeć westchnięcie jednego z aktorów.
W tym momencie do pokoju wtoczył się Drągal.
- Nigdzie nie ma. Zapadł się pod ziemię chyba, choć przecież i tam sprawdzaliśmy.
Planeta Ziemia w tym czasie obróciła się o jakąś milionową część stopnia, lecz do końca nie wiadomo czy w ten sposób chciała zaprzeczyć jakoby ktoś dotarł do jej wnętrza, czy może po prostu leniwie przekręcała się na drugi bok. Dyrektor teatru spokojnym krokiem podszedł do okna, spojrzał w niebo.
- A więc to tak. Człowiek stara się całe życie, ma cel i marzenie. Uczciwie, nie wadząc nikomu dąży do jego realizacji, a pod koniec wszechświat i tak krzyżuje mu plany i ucieka z szyderczym tupotem, niczym dzieciaki dzwoniące do bram dla zwykłego żartu.
Wyjrzał przez okno z resztkami filozoficznego spojrzenia na twarzy. Doskonale widział stąd konkurencyjny teatr. Został zbudowany w ledwie tamtym roku, nadano mu nazwę „Tępa strzała” i w tym krótkim okresie czasu zdążył zarobić więcej pieniędzy oraz wystawić kilkakrotnie większą liczbę przedstawień niż Manfred przez te wszystkie lata. Jakże bolało go teraz serce, gdy poświęcił całe swoje życie sztuce, robił to z oddaniem i pasją a teraz patrzył jak wszystko to zostało zadeptane przez stado ludzi, przepychających się właśnie na przedstawienie pt. „Trzy złotowłose szukają czwartej” w budynku teatru naprzeciwko. Wiedział, że jednak ktoś przyjdzie na jego przedstawienie. Zawsze przychodzą, myślał. Nieliczni miłośnicy dobrej sztuki, moje bratnie dusze. Lecz dziś zawiedzie ich bo przedstawienie nie odbędzie się. Nic juz nie mówił, starał się nie myśleć. Patrzył w niebo jeszcze długo tej nocy, a pozostali patrzyli przez kilka chwil bezradnie, ze współczuciem, po czym oddalali się po cichu.

Z tyłu budynku rozległ się trzask. Drzwi od wychodka z hukiem odbiły się od ściany a ze środka wytoczył się zaspanym krokiem Stasiek, stróż teatru. W ręku trzymał pęk kluczy oraz plik pogniecionych, nieco naddartych papierów. Miał on nigdy nie dowiedzieć się co posłużyło mu za pomoc w nagłej potrzebie, ponieważ nie był miłośnikiem sztuki ani ogólnie niczego co pisane. Poprawił czapkę wolną ręka i wtoczył się tylnymi drzwiami do starego gmachu, gdzie panowała jego ulubiona, śmiertelna cisza, po czym udał się na błogi spoczynek.

9 komentarzy:

  1. Anonimowo łatwo jest oceniać i pisać. Rzucam więc wyzwanie, wszystkim, którzy piszą i/lub komentują anonimowo lub pod przykryciem pseudonimu ;D

    Krasnolud, Ona ***
    Przepraszam, ale nie przemówiło do mnie wcale. Przeczytałam jednak do końca, więc nie jest źle ;)
    Młotek*** Sama historia nie porwała mnie, za to poczucie humoru i owszem. Alternatywne zakończenia to plus (od razu kojarzy się „Gra w klasy” Cortazara). 1. Początek jak z ‘The killing’ (tylko czemu nie rozpoznał kumpli przebranych jedynie w garnitury? ;p ;
    2. „Sweet love” i „Heheszki”!; 3. Super słowotwórcze imiona^^ ; 4. O.o nuda.
    Albatros***
    Chyba najlepiej się czytało, ale też nie porywa.
    Barszczyk ***
    Dopiszę tu „Morał pół żartem pół serio”, który postanowiłam ostatecznie pominąć w samym opowiadaniu:
    1. Wszystko można odbudować, nawet z ruin.
    2. Czasem i rudym w życiu się coś udaje ;)
    Pudel***
    Absurd i nieład, w pozytywnym tego znaczeniu :D
    Kro kropka***
    Bardzo ładnie napisane, łatwo można wyobrazić sobie przedstawione czytelnikowi otoczenie.
    Radgar***
    Hahahahah dobre! Moje top 1 ze wszystkich opowiadań. Pełna historia i można z niej wyciągnąć bardzo łatwo jakiś wniosek. Naprawdę super. Mocno ponad resztą wg mojej prywatnej oceny.

    Są gusta i guściki, każdy ma prawo do swoich 

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PS.
      Ogólnie czad, że piszecie, bo jednak nie każdy ma czas (a na pewno musieliście go troszkę poświęcić) czy odwagę spróbować, także czekam na kolejne opowiadania i czytać będę!

      Usuń
  2. Moja wypowiedź może, mieć nutkę kontrowersji, oraz urazić parę osób, jednak wychodzę z założenia iż po to publikuje się swoje opowiadania, aby skonfrontować je z opiniami czytających. I ewentualna plejada wpisów w stylu: "to sam coś napisz" lub "tylko byś krytykował" czy też "jak sam nie piszesz to skąd wiesz", jest jak sądzę bezzasadna. Więc w mojej opinii większość napisanych tu opowiadań jest słaba, a nawet mocno słaba. O ile pod względem staranności językowej, urody języka i barwnych opisów (jak najbardziej oczywiście potrzebnych) są naprawdę niezłe, to jednak pod względem fabularnym są złe. Większość jest nudna i monotonna, lub jak w przypadku niektórych wcale nie ma fabuły, to zrozumiałe, że część jest mocno filozoficzna i wymagająca kontemplacji, jednak widać różnicę po między dającym do zastanowienia tekstem a stekiem kompletnych bzdur. Teraz większość pomyśli pewnie: "On po prostu nie rozumie mojego metaforycznego przekazu tego opowiadania", tylko dlaczego jedne rozumiem a innych nie? ponieważ jedne mają jakiś sens a inne go nie mają, a uwierzcie mi jestem osobą która umie docenić tego typu sztukę. Zdecydowana większość jak już wcześniej wspomniałem bardzo dba o język, jednak nie wszyscy, zwrot który najbardziej zapada w pamięci to "Hej, mała, ubierz się trochę", jest mocno nie pasujący i można by go zastąpić czym innym. Jenak z drugiej strony przeciągane opisy, sprawiają znużenie i coraz większe poczucie mówiące: "Nie chce mi się tego czytać". Chodzi mi o znalezienie złotego środka.

    Jeśli chodzi natomiast o to co mnie zachwyciło to zdecydowanie opowiadania: Krokropki, Pudla i Onej/Jej.
    Opowiadanie Krokropki, jest naprawdę intrygujące, i trafia do mnie w stu procentach, oprócz zrównoważonej ilości opisów do fabuły, jest w nim coś co wciąga i po przeczytaniu daje do zastanowienia, naprawdę bardzo dobre.
    Pudlu, twoje opowiadanie ma w sobie niesamowity magnetyzm, intryguje i oddziałuje na emocje. Jest napisane niesamowitym językiem, od razu "przenoszę" się w miejsce które opisujesz i odczuwam jego tajemniczą atmosferę. Czyta się to bardzo przyjemnie i żałowałem, że takie mało obszerne.
    No i Ona, moim zdaniem najlepsze ze wszystkich chociaż jak wstępnie przeskanowałem wzrokiem to myślałem, że będzie słabe, a okazało się naprawdę ciekawe, przepisałem całe do mojego notatnika złotych myśli, i moim zdaniem jest najlepsze z dzisiejszej odsłony.

    Zaznaczę jeszcze raz, że moją ideą nie było was zrażenie do pisania, chciałem tylko wyrazić swoją opinię, może nieco niesympatyczną ale obiektywną. Oczywiście możecie teraz uznać że się nie znam albo, że nie potrafię docenić prawdziwej literatury, ale chciał bym zauważyć iż, potencjalni odbiorcy nie skończyli filologi czy polonistyki więc niezwykle skomplikowany przekaz może do nich nie trafić, co nie znaczy, że należy pisać kicz, jak już wspomniałem należy znaleźć złoty środek. Bardzo szanuje wszystkich, którym chciało się napisać i jeszcze raz przesyłem wyrazy uznania Onej/Jej, Krokropce i Pudlowi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Co jest przerażające uważam, że w przynajmniej jednym punkcie masz rację - starsznie rozfilozofowane (trudne słowo) wyszły nam te opowiadania. Może oprócz Młotka, ale też można by się kłócić.

    mam dosyć chronologii i pisania wszystkim w miarę szczegółowego feedbacku, obi się tego dla mnie za dużo.

    Pudlu, twoje opowiadanie stanowczo podobało mi się najbardziej, było starsznie schizowe i nawiedzone, klimatyczne, końcówka skojarzyła mi się z "Czy boisz się ciemności?" które leciało dawno temu na RTL 7. A jakby przeniesienie opowiadania do "realnego świata" jest jednym z moich ulubionych chwytów.

    Barszczyk, opowiadanie zaczęło się jak dla mnie bardzo fajnie, spora ulga po tych wszystkich mniej lub bardziej fantastycznych/schizowych/ciężkich/porąbanych opowiadaniach z tego i poprzedniego motywu. Taka nadzieja, że będzie to takie prozaiczne (w tym pozytywnym sensie) opowiadanie. [to chyba tautologia swoją drogą]. Potem się trochę rozeszło, a w ogóle morał na koniec uważam za niepotrzebny i trochę traktujący czytelnika jak idiotę. Można by go przynajmniej zmienić?
    PS. nie podejmuję wyzwania, występuję jako Krasnolud :)
    PS2. Drugie motto powaliło mnie na kolana. rispekt ;)

    Ona, w sumie podobnie co wyżej, tylko nieco mniej pozytywnie i jeszcze bardziej oczywiste zakończenie. Choć trochę zaskakuje (pewnie zaskakiwałoby bardziej, gdyby człowiek nie czychał na motyw), więc może mam zafałszowany osąd.

    Ragnar, podoba mi się język i humor. "Ziszczony Paradygmat" jako nazwa teatru jest cudownym biznes-bełkotem, przeintelektualizowanym (kolejne trudne słowo ;)) w stu procentach. Doceniam przewrotność pomysłu (i tytuł w jego kontekście), ale nie podoba mi się. Prawdopodobnie ze względów estetycznych.

    Krokropka. Ja niestety uznaję, że na poziomie opowiadań się z tobą nie rozumiem. Zgubiłam się czytając. Tyle ode mnie

    Młotek. Argh, argh, argh. Podoba mi się pomysł ogólny, podoba mi się idea 4 zakończeń, nie podoba mi się (i to stanowczo mi się nie podoba) język i styl ("Jeden z nich wyjął pistolet i nim John zdążył zareagować był wycelowany prosto w jego twarz." - argh, argh, argh) i wykonanie 4 zakończeń. Jak dla mnie pierwsze jest jedynym słusznym, prawdziwym, takim jak się stało i tym prawdziwszym na dokładkę (choć akurat te opisy to na plus). Reszta jak dla mnie z kosmosu. W jednym przypadku dosłownie.

    Swojego nie komentuję

    Odpowiadając jeszcze na komentarz de Veera chciałabym tylko napisać, że chyba nikt jeszcze nie zareagował na krytykę takim "uprzejmym spieprzaj". Nie jest przyjemnie, ale jakoś udaje się nam o przyjąć. Problemy (przynajmniej u mnie), zaczynają się jednak z przełożeniem na praktykę ;/

    Krasnolud

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam prośbę o poszerzenie wypowiedzi na temat czemu "potem się rozeszło" jak poprawiać czy zmieniać w przyszlości to muszę wiedzieć co konkretnie było powodem takiego odbioru: czegoś za dużo, może brak?
      Dzięki za całą krytykę, przemyślę i miejmy nadzieję wezmę pod uwagę następnym razem (jeśli taki będzie).

      PS. Z samym pseudo jakoś będę żyć ;) (Nie zawadziło jednak spróbować). Miło mi, że miałam możliwość powalić kogoś na kolana ^^ hihihi...

      Usuń
  4. Po przeczytaniu wszystkich opowiadań chciałem coś o nich napisac ale... zlały sie w jedno. Za dużo teatru ja na jeden raz :) A tak na serio to, opowiadanie Onej zapadło mi w pamiec bo choc krótkie to czytało sie sympatycznie. PLusem jest chyba własnie długośc opowiadania. Po porstu nie rozpisalas sie zbytnio filozoficznie, albot eog nie poczułem.

    Kransolud - fajne zakpnczenie, nic nie wskazywało na poczatku smierci Marty.

    Albatros - dziwne, nie powiem złe, ale dziwne. Nie przypadło mis szczegolnie do gustu, chyba do konca nie zrozumiałem.

    Barszczyck - całkiem spoko, nawet przyjemnie sie czytało, ale w zakonczeniu liczyem na cos wiecej. Za to opowiadanie samo w sobie troche motywuje człeka do brniecia przed siebie :)

    Pudel - czyta sie ciekawie, aż sie w końcu gubie i przestaje rozumiec całosc. Mój mózg potrzebuje mniej metafor i filozoficznych przmeysleń aby widziec co autor mial na mysli. Tajemniczo? Owszem. Czy to na plus czy na minus? Bo ja wiem. MAsz w swoich opowiadaniach naprawde duzo niedomowien, czasem jest to na plus jak z niszczycielem swiatow a czasem wychodzi mi to tak troche bokiem.

    Krokropka - opowiadanie o hm... niczym? NIe obraź sie, ale po porstu do mnie nie przemówiło. Wedrujaca dziweczyna jakas wirzba ksiezyc krew i starte nogi. Nie poczulem tego. Potrzebuje dobrej FABUŁY.

    Ragnar - opowiadani cąłkiem przyjemne, czyta sie dobrze, masz fajne poczucie humoru :)

    Teraz troche prywaty, odpowiem na zarzuty skierowane w moja strone:
    1. Barszczyk - Oni mieli jeszcze okulary przeciwsłoneczne :P A tak na serio to owszem mam tam pewno troche wiecej neidomowien, postara, sie zapamietac na przyszlosc. A co do naszych danych osobowych, to weług mnie jest fajniej jak sa pseudonimy [ zreszta Ty i tak mnie znasz :) ], nie wiesz kto tak naprawde napsial to opowiadnie i to mi sie w tym podoba. Pozytywnie.
    2.de Veer - Tak...... Na początku mi jakoś pasowało. Musze dawac wczesniej komus do przecyztania zeby zrobil ewentualne poporawki itp.
    3.Krasnolud - Owszem moj styl torche kuleje, dopiero keidy mnie zacytowales zauwazylme bezsens tego zdania. A dopiero po opublkiowaniu opowiadania, rowniez zauwazylem ile mam powtorzen slowa samochód przy akcji z porwaniem. Metoda na to taka jak wyżej. Co do zakonczeń, nie ukrywam ze to z numerem 1 powstało jako pierwsze i moze dlatego wydaje ci sie najlepszym, albo lubisz jak ludzie giną :D ( albo podswiadomie chcialem zeby bylo njalepsze). Chciałem dac czytelnikowi wybor,a jendoczesnie troche sie tym całym opowiadaniem pobawic. Jak wyszło? Sam widzisz. NAstepnymm razem walne jedno zakonczenie. Chyba chciałme zrobic za duzo i zbyt fajnie na raz.

    W skócie uwagi ode mnie:
    - Mniej filozofi, wiecej fabuly i akcji samej w sobie. Nie przepadam za filozofowaniem, bede chciał posłuchac, to pojde na wykłąd z filozofi.

    No i w sumie tyle.

    Czekam na nastepny motyw. SYS

    P.S. TAk wiem duzo literowek teraz w poscie narobilem. Zła klawiatura i zły mulący komp i mój leń

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Minimum motywacji to podstawa do wszystkiego ;)

      W sumie to mogłam dodać morał z rudzielcem, to by doszła odrobina humoru do tej motywacji ;)
      (i.. no już dobrze, dobrze, nie czepiam się anonimowości, jak sobie jest, niech sobie będzie - może kiedyś poznam twórców i tak) ;).

      A co do filozoficznych rozmyślań, ja je bardzo lubię, byleby nie zajmowały 3/4 całości opowiadania

      Usuń
    2. W końcu się zebrałam i mówię co według mnie się rozlazło. stwierdziłam, że najbardziej podoba mi się dialog z babcią (też trochę rozfilzofowany, ale trudno), bo jest w nim dużo ciepła. to był tak pierwszy punkt, który wybił mi się z opowiadania i tak tego ciepła trochę mi zabrakło. nie jest to konkretna informacja, w dodatku to mój osobisty widzimiś - ale tyle umiem powiedzieć

      Krasnolud

      Usuń