Autor: KRASNOLUD
- Panie komendancie, mamy kolejnego!
- Znowu? Co tym
razem?
- Sosna, panie
komendancie. Limba.
- Dendrolog się
kurwa znalazł. – Komendant sięgnął po płaszcz i ruszył w kierunku wyjścia.
To było piąte ciało. Na początku nie łączyli ze sobą tych
morderstw, bo co tu łączyć. Ofiary nie miały ze sobą nic wspólnego. Trzech
mężczyzn, jedna kobieta (brak śladów gwałtu, chwała Bogu), każde w różnym
wieku, znalezione w różnych punktach miasta, każde pracujące gdzie indziej. Ale
łączył je charakterystyczny styl, oznaczający seryjnego mordercę. Ofiary umierały
w ten sam dzień – dziesiąty każdego
kolejnego miesiąca, a przy ich ciałach znajdowano igły różnych drzew. Sosna,
świerk, jodła, cis. I teraz limba. To nie wróżyło dobrze – jeśli ten psychopata
zamierzał rozdrabniać się na konkretne gatunki, to znaczy że seria morderstw
może jeszcze potrwać. Gatunków iglaków nieprędko mu zabraknie.
Młodszy inspektor Miłecki, choć młodszy był już tylko z
tytułu, pojechał na miejsce zbrodni. Nie musiał, był komendantem, mógł
przypisać komuś tę sprawę. Poza tym doskonale wyszkoleni technicy fotografowali
miejsce zbrodni i zbierali poszlaki, funkcjonariusze przesłuchiwali nieszczęsną
parę zakochanych, która znalazła ciało, wszystko działało bez niego. Ale nie
mógł zostawić tej sprawy odłogiem. Nie był tam potrzebny, ale łudził się, że
obudzi się w nim ten osławiony instynkt policyjny. Że odkryje coś co przegapili
technicy, funkcjonariusze i morderca. Jakiś ślad, który naprowadzi go na trop.
Niestety życie to nie książka Conan Doyle’a czy kolejny odcinek NCIS, z poszlak
nie wyłaniał się żaden spójny obraz.
Ciało mężczyzny, na oko koło pięćdziesiątki, zostało już
przeniesione do kostnicy, funkcjonariusze kończyli przeszukiwać teren. Jeden z nich
podszedł do Miłeckiego.
- Wólczyk mówi, że
denat nie żyje od 27 godzin. Znaczy, mniej więcej.
- Czyli o piątej,
dziesiątego maja. Przyczyna zgonu?
- Wygląda na
poderżnięcie gardła, ale autopsja jeszcze potwierdzi. Jest trochę poobijany. Panie
komendancie?
- Tak?
- W ranie były
igły. Pięć sosnowych igieł, więc myślę, że to była przyczyna śmierci. Znaczy,
poderżnięte gardło. Ale Wólczyk potwierdzi.
- Dendrolog, psia
jego mać.
***
Chodzenie po Łagiewnikach po zmroku, zwłaszcza niedługo
po tym, jak znaleźli tu ciało, nie było zbyt mądrym pomysłem. Ale na pozostałe miejsca
zbrodni, Wydział Matematyki UŁ, plac budowy Dworca Fabrycznego, Urząd Skarbowy
na Teofilowie, były zamknięte, a w bramie przy Piotrkowskiej 116 kręcili się
ludzie i już dawno nie było żadnych śladów. Zostawał więc las, zwłaszcza że
tutaj dzisiaj znaleźli ciało. Nie myślał, że coś zobaczy w ciemności, po prostu
chciał się przejść. Pomyśleć o tym wszystkim. Policja nie odnosiła sukcesów w
tej sprawie, ale zawsze badanie seryjnych morderców było trudne. Żadnych
oczywistych motywów, powiązań z ofiarami… nie było o co się zaczepić. Tylko te
pieprzone igły, ale co to w ogóle za modus operandi? O co chodzi? Ściągnęli
nawet specjalistę od profilowania z Warszawy i nie umiał im nic powiedzieć
ponadto, że morderca wykazuje chęć dominacji i poczucie wyższości w stosunku do
ofiar i policji. Jakby sami tego nie wiedzieli. Jedyne ślady jakie zostawiał to
igły, a one nic nie mówiły. Drzewa iglaste rosły prawie w każdym miejscu tego
miasta. No, może nie w każdym, ale było ich stanowczo zbyt wiele, by miejsca
występowania jakoś powiązać lub śledzić, czy jakiś idiota nie zechce może zerwać
trzech igiełek ze świerka u kogoś pod domem. Rozmyślał, o wcześniejszych
morderstwach, o tym, czego się dowiedział dzisiaj.
***
- Panie
komendancie? Raport od patologa. – Aspirant Walczak wszedł do gabinetu i
położył kartkę na biurku. – Zasadniczo ofiara została ogłuszona silnym ciosem w
głowę, a następnie poderżnięto jej gardło. Igły zostały umieszczone w ranie po
śmierci.
- Dziękuję. Coś
jeszcze?
- Niestety nie. Na
igłach i na gałęzi, której użyto do ogłuszenia nie ma żadnych śladów.
- Rozumiem. Może
pan iść.
- Panie
komendancie?
- Słucham,
Walczak?
- Popełnił błąd. Zasadniczo,
to są świeże igły, a naturalnie limba rośnie jedynie w Tatrach. W Łodzi rośnie to
tylko w Ogrodzie Botanicznym.
- Cudnie, w końcu
przewijają tam się tylko setki osób tygodniowo. Zaraz. Może chociaż nagrania
kamer ochrony przy wejściu. Przyjmując, że wszedł jak człowiek.
- Nadal to jakoś
zawęża nam obszar poszukiwań. Zasadniczo, nadal uważam, że on musi się znać
jakoś na drzewach.
- Bo rozróżnienie
sosny od jodły wymaga ogromnej wiedzy.
- Panie
komendancie. Z całym szacunkiem, ale nikt nie wpada na pomysł zostawiania
kawałków drzewa przy ciałach, tylko dlatego, że akurat miał je pod ręką.
Zwłaszcza, że ich nie miał.
- W Łagiewnikach
kilka by się znalazło. I tak Walczak, wiem, – przerwał, zanim funkcjonariusz
zdążył się odezwać – limby tam nie było. Jedyne miejsce, gdzie rosną drzewa, to
musiał przynieść własne… właśnie, a może ktoś sobie w ogródku to wyhodował? Da
się gdzieś kupić tę sosnę?
- Zasadniczo to
gatunek chroniony.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi.
- Wejść!
- Panie komendancie,
skończyliśmy przesłuchiwać żonę Jacka Majewskiego, znaczy denata.
- Czegoś się
dowiedzieliście?
- Inwestor
budowlany, mieszkał w pobliżu, na Strusiej. Codziennie wychodził biegać,
właśnie o piątej, bo pracował od rana. Przykładny mąż, ojciec, przynajmniej tak
wynika z zeznań.
Młodszy inspektor Miłecki zamyślił się, a jego podwładni
patrzyli, czekając.
- Coś mi tu nie
pasuje. Tylko jeszcze nie wiem co.
- Jeszcze jedno
panie komendancie. Skontaktowaliśmy się z Uniwersytetem Łódzkim, wydział
Biologii. Mówią, że w Łodzi limba rośnie w Ogrodzie Botanicznym i u nich.
- U nich?
- Znaczy, mają
ogród dydaktyczny. Tam też to drzewo rośnie.
Znów zapadła
cisza. Po chwili Miłecki odezwał się.
- Muszę pomyśleć.
Funkcjonariusze wyszli bez słowa.
***
Młodszy inspektor dalej snuł się po lesie próbując
poukładać w głowie wszystko co wiedział. Każda ofiara zginęła inaczej, w innym
miejscu, tylko dlatego, że przypadkowo natknęli się na tego szaleńca. Ale czy
na pewno? Po co ten psychopata miałby nosić ze sobą sosnowe igły, zwłaszcza na
początku? Co ważniejsze – dlaczego? Czy rzeczywiście ofiary były przypadkowe?
Tyle pytań i żadne nie miało odpowiedzi. Nie przybliżało go do złapania tego
drania. Miłecki instynktownie wyczuwał, że igły są kluczem, nie wzięły się
znikąd. Zwłaszcza ta limba. Chronione, rzadkie drzewo, rosnące w dwóch
miejscach w Łodzi… To zresztą nie miało aż takiego znaczenia. Znaczenie miało,
że morderca odróżniał gatunki i wiedział gdzie rosną. Dobrze. Zatem w końcu ten
psychopata popełnił błąd. Zaczął być charakterystyczny, rozpoznawalny. Nie
medialnie, bo media już dawno zainteresowały się całą sprawą, ale jako
człowiek. Zaczął zostawiać ślady. Póki co nie prowadziły donikąd, ale istniały.
A mieli specjalistów do badania śladów. Albo Dendrolog stał się zbyt pewny
siebie albo po prostu nie przemyślał swoich działań, to nie miało znaczenia.
Popełniał błędy, a to znaczy, że go złapią.
***
- Panowie,
myliliśmy się.
Funkcjonariusze i technicy popatrzyli na niego nie
rozumiejąc. W czym się mylili? Nie znajdowali żadnych ciał, czy jak? Cisza się
przedłużała.
- Panie
komendancie, z całym szacunkiem, ale w czym?
- To nie jest
seryjny morderca.
- Jest ich kilku?!
– rozległ się stłumiony okrzyk.
- Nie, na
szczęście. Ale on nie zabija losowych osób. Jest między nimi jakieś powiązanie,
którego nie dostrzegaliśmy.
- Znaczy, jakie?
- Wszystko łączy
się jakoś z budową dworca Fabrycznego. Firma Majewskiego, ostatniej ofiary, tam
pracowała, jednego trupa już tam znaleźliśmy, a urzędniczka w Urzędzie
Skarbowym pracowała nad dokumentami tej właśnie budowy.
- A co z ciałem z
Piotrkowskiej 116? I z Wydziału Matematyki?
- Ciągle szukamy
powiązań z Piotrkowską. A co do Uniwersytetu... Podejrzewam, że to student lub
pracownik Wydziału Biologii, zabił w pobliżu. Jakie jest powiązanie z ofiarą
nie wiadomo. Może to był tylko test. Pewności nie mamy. Ale i tak. Panowie, mamy
przełom.
Autor: ŁUCZNICZKA
Józio szedł przez pola pod osłoną nocy. Światełka wsi pozostawił za plecami i teraz miał przed sobą jedynie srebrną tarczę księżyca. Przy rosnącej na miedzy gruszy skręcił w stronę ciemnego lasu.
Stąpał ostrożnie. Całe szczęście, że zebrali już cebule i
nie musiał martwić się, że zniszczy Kostkowe uprawy. Mógł iść inna drogę, ale
przez pola szło się najszybciej. Cóż, czas naglił, a marzenia wydawały się
bliskie spełnienia.
Nieświadomie przyspieszył kroku.
Był już bardzo blisko lasu.
Józio nie uważał się za przesądnego, ale ciemna ściana drzew rosnąca z każdym krokiem, napawała go niepokojem.
W końcu nigdy nie wiadomo, co czai się w ciemności.
Wcale nie chodziło o to, że w lesie było niebezpiecznie. Nikt nie pamiętał, gdy ostatni raz widziano tu wilki. Nic nie powinno mu zagrażać. Mimo to jakoś inaczej wchodziło się między gościnne drzewo pod osłona nocy. W świetle księżyca wydawały się znacznie mniej przyjazne niż w blasku słońca.
Wszędzie słychać było jakieś szelesty. Zwykle niezauważane odgłosy urastały w jego wyobraźni. Ciarki przeszły mu po plecach.
Bał się, ale nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą.
Podszedł do największego świerka w okolicy. Tak, był pewien, że to jest to drzewo. Obejrzał je kiedyś dokładnie w dzień. Nie chciałby przecież namachać się łopatą na darmo.
Zaczął kopać tuż pod korzeniami. Ziemia była twarda. Józio dość szybko się zmęczył, ale nie zamierzał przestać.
Tej nocy chciał odmienić swoje życie.
Tej nocy chciał odnaleźć skarb.
„ Dokładnie pod największym świerkiem” – za każdym razem , gdy przypominał sobie obietnicę wieźmy łopata jakoś łatwiej wchodziła w ziemię.
Po pierwszej nocy myślał, że kopał zbyt płytko.
Po drugiej, postanowił przekopać całą ziemię dookoła drzewa.
Po tygodniu ledwo stał na nogach. Ręce nie dawały się domyć, ramiona miał zesztywniałe od miarowych ruchów łopatą, a w krzyżu czuł tępy ból.
Stawał się cieniem samego siebie.
Cała ziemia wokół drzewa była zryta jakby ktoś wpuścił tu stado nad wyraz wielkich dzików. Wraz z nastaniem świtu, odrzucił łopatę.
Cichy dotychczas las przeszyły krzyki i przekleństwa.
Wiedźma musiała go oszukać!
Kłamać musieli także ci, którzy twierdzili, że z ręką na sercu czarownice zawsze mówią prawdę.
Splunął i wrócił do domu.
***
- Źle, że go oszukałaś – odezwała postać niemal tak samo szara jak blady świt.
- Nie zrobiłam tego – odrzekła druga.
Sylwetki miały przygarbione, a głosy zachrypłe.
- Mówiłaś, że z ręką na sercu powiedziałaś mu gdzie jest skarb.
- Bo tak było.
- To czemu go nie znalazł ? – drążyła dalej.
- Tak w ogóle, to dlaczego chciałabyś, żeby znalazł skarb?
- Pal licho skarb! – zaskrzeczała donośniej – Tu o reputację chodzi! Ludzie mogą przestać nam wierzyć, nawet jak będziemy przysięgać z ręką na sercu!
- Przecież to nie moja wina, że Józio był na jest nierozgarnięty, że pomylił świerk z jodłą!
Nieświadomie przyspieszył kroku.
Był już bardzo blisko lasu.
Józio nie uważał się za przesądnego, ale ciemna ściana drzew rosnąca z każdym krokiem, napawała go niepokojem.
W końcu nigdy nie wiadomo, co czai się w ciemności.
Wcale nie chodziło o to, że w lesie było niebezpiecznie. Nikt nie pamiętał, gdy ostatni raz widziano tu wilki. Nic nie powinno mu zagrażać. Mimo to jakoś inaczej wchodziło się między gościnne drzewo pod osłona nocy. W świetle księżyca wydawały się znacznie mniej przyjazne niż w blasku słońca.
Wszędzie słychać było jakieś szelesty. Zwykle niezauważane odgłosy urastały w jego wyobraźni. Ciarki przeszły mu po plecach.
Bał się, ale nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą.
Podszedł do największego świerka w okolicy. Tak, był pewien, że to jest to drzewo. Obejrzał je kiedyś dokładnie w dzień. Nie chciałby przecież namachać się łopatą na darmo.
Zaczął kopać tuż pod korzeniami. Ziemia była twarda. Józio dość szybko się zmęczył, ale nie zamierzał przestać.
Tej nocy chciał odmienić swoje życie.
Tej nocy chciał odnaleźć skarb.
„ Dokładnie pod największym świerkiem” – za każdym razem , gdy przypominał sobie obietnicę wieźmy łopata jakoś łatwiej wchodziła w ziemię.
Po pierwszej nocy myślał, że kopał zbyt płytko.
Po drugiej, postanowił przekopać całą ziemię dookoła drzewa.
Po tygodniu ledwo stał na nogach. Ręce nie dawały się domyć, ramiona miał zesztywniałe od miarowych ruchów łopatą, a w krzyżu czuł tępy ból.
Stawał się cieniem samego siebie.
Cała ziemia wokół drzewa była zryta jakby ktoś wpuścił tu stado nad wyraz wielkich dzików. Wraz z nastaniem świtu, odrzucił łopatę.
Cichy dotychczas las przeszyły krzyki i przekleństwa.
Wiedźma musiała go oszukać!
Kłamać musieli także ci, którzy twierdzili, że z ręką na sercu czarownice zawsze mówią prawdę.
Splunął i wrócił do domu.
***
- Źle, że go oszukałaś – odezwała postać niemal tak samo szara jak blady świt.
- Nie zrobiłam tego – odrzekła druga.
Sylwetki miały przygarbione, a głosy zachrypłe.
- Mówiłaś, że z ręką na sercu powiedziałaś mu gdzie jest skarb.
- Bo tak było.
- To czemu go nie znalazł ? – drążyła dalej.
- Tak w ogóle, to dlaczego chciałabyś, żeby znalazł skarb?
- Pal licho skarb! – zaskrzeczała donośniej – Tu o reputację chodzi! Ludzie mogą przestać nam wierzyć, nawet jak będziemy przysięgać z ręką na sercu!
- Przecież to nie moja wina, że Józio był na jest nierozgarnięty, że pomylił świerk z jodłą!
Bardzo zacne opowiadanie. Puenta mi się podoba, jest fajny klimat. Wkradło się kilka błędów (np. wchodzenie między drzewo, "mógł iść inna drogę"). Wydaje mi się, że nie trzeba mówić, że Józio był nierozgarnięty, sama pomyłka o tym świadczy.
OdpowiedzUsuńIstnienie czarownic zawsze na propsie.
Woow! Ale super opowiadania!
OdpowiedzUsuńNajpierw ocenię Krasnoluda - co za styl! Bardzo mi się podoba, akcja trzyma aż do samego końca. No właśnie - szkoda, że tak szybko się skończyło, bo spokojnie mogłabyś opowiadanie jeszcze trochę pociągnąć. Ale to pewnie było celowe, aby czuć niedosyt ;)
Łuczniczko, opowiadanie również na bardzo wysokim poziomie. Człowiek już myśli co to za skarb, co to może być, a tu przewrotne i dowcipne zakończenie.
Obydwa bardzo miło było przeczytać
PS Czy w bramie przy Piotrkowskiej 116 jest herbaciarnia ;)?
Nie, w sąsiedniej. W bramie pod nr 116 jest dużo rzeczy, ale żadne nie mają związku z opowiadaniem.
Usuń