Autor: MŁOTEK
-Wskakuj! Dokąd zmierzasz?
-Na północ.
-Jakiś konkretny cel?
-Morze.
(…)
-Nie jesteś trochę za młody żeby podróżować samemu
autostopem? Wiesz, może to nie moja sprawa, ale wyglądasz na szesnastolatka,
który uciekł z domu z plecakiem pełnym totalnych pierdół. Jak ci na imię? Po co
tam jedziesz?
- Karimata, śpiwór, namiot, kurtka
przeciwdeszczowa, latarka, kompas, mapa samochodowa Polski, dodatkowe ciuchy,
trzy litry wody, piętnaście metrów linki, nóż i scyzoryk, menażka i żywność na
kilka dni. Czy to dla Ciebie są pierdoły? Wyglądam młodo, ale mam dwadzieścia
lat. Janek. Chciałeś kiedyś rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?
- Nie, dlaczego?
- Jest tam pięknie, z resztą to popularny tekst
krążący po internecie. Czasami mam dosyć ludzi którzy mnie otaczają. Niby
wszyscy na studiach są mniej więcej w moim wieku, ale trudno mi się tam z kimś
dogadać. Nie umiem zacząć zwykłej nudnej pogadanki o pogodzie i trwać w niej
przez trzydzieści minut jak moi znajomi. Rzadko mam z kim naprawdę porozmawiać,
podzielić się swymi myślami i przemyśleniami. Najczęściej są to starsze ode
mnie osoby. Ktoś z doświadczeniem życiowym. Masz czasem wrażenie że urodziłeś
się, a w Twoim ciele jest już ktoś inny? Że to ty z poprzedniego wcielenia? Ja
mam. Jestem młody, nic nie wiem o tym świecie, a jednak czuję się jakbym żył tu
bardzo, bardzo długo. I właśnie to mnie męczy. Lubię spędzić trochę czasu sam.
Na osobności. Byle nie siedzieć zbyt długo, wtedy przychodzą złe myśli. I
dlatego jadę nad morze, bo w Bieszczadach już byłem. A ty gdzie jedziesz o drugiej w nocy?
Wyglądasz jak stuprocentowy mężczyzna-drwal. Kraciasta koszula z podwiniętymi
rękawami, wielka, zadbana broda, pokaźne ramiona i blizny na rękach. Przecież o
drugiej w nocy nie ścina się drzew, wiesz o tym?
-Haha! Udało ci się. W bagażniku mam zwłoki mojej
kochanki i noktowizor. Najpierw ją zakopiemy, a potem dla niepoznaki wytniemy
kilka drzew i załadujemy na przyczepkę. Jadę do Gdańska do mojej rodziny. Mogę
Cię podwieźć do samego morza. Budujemy nowy dom i altankę obok. Jestem
cukiernikiem. Skąd blizny na rękach? Wspinaczka i trochę niebezpiecznego życia.
Można się nieźle o skały poocierać, a jak byłem w Twoim wieku to lubiłem się
pobić żeby coś komuś udowodnić. Czasami było groźnie. Raz jeden chłopak
wyciągnął nóż. Na szczęście zasłoniłem się ręką, inaczej ciekło by ze mnie jak
z pękniętego kartonu z mlekiem. A on złamał sobie o mnie rękę. Potem drugą. I kilka żeber. I
nos. Później spędziłem dwa lata w więzieniu. Na szczęście pan Bóg obdarzył mnie
swą łaską i pozwolił ułożyć życie na nowo. Poznałem kobietę mojego życia.
Zacząłem pracować w cukierni. Mam dwójkę dzieci. Syna i córkę. Oboje kończą
liceum, Jędrek raz nie zdał do kolejnej klasy. Ale nie szkodzi, ważne jest to
czego człowiek się nauczy za życia, niekoniecznie jak szybko to zrobi. Czemu
nie pojechałeś pociągiem? Gdybyś nie trafił na mnie to mógłbyś spędzić na
podróży nawet ze dwa dni.
- Dlatego wziąłem namiot i resztę rzeczy. Na plaży
też planuję zabiwakować jakiś czas. Jadąc pociągiem bym Ciebie nie poznał. Albo
innych ciekawych osób. A tak mam szanse by spotkało mnie coś niesamowitego. W sumie
to moja pierwsza tak długa podróż stopem. Koleżanka mi opowiadała jak raz jadąc
stopem gościu jechał jakąś dróżką, wiesz, z jednej strony las, z drugiej las, a
oni pośrodku. Mówi do niej „Pokażę ci największego ptaka jakiego widziałaś”!
Zestresowała się porządnie dziewczyna. Też bym się zestresował po całości.
- I co, chyba jej nie zgwałcił?
- Niee, zatrzymali się, kazał jej wysiąść, sam
wysiadł i otworzył bagażnik. A z niego wyciągnął takiego wielkiego sokoła.
Okazało się, że jest przewoźnikiem ptaków. Dlatego ja też liczę na jakąś
przygodę. A w pociągach jest raczej nudno.
- Rozumiem.
(…)
-Dobra skręcimy tu, muszę skoczyć na stronę.
-Okey, tylko nie każ mi długo czekać.
(…)
-Janek, wysiadaj, jesteś mi potrzebny.
- O co chodzi?
-Muszę cos zakopać. Potrzebuję Twojej pomocy.
- O Kurwa, zabiłeś kogoś! Bez kitu. Ja pierdolę,
jadę z jakimś psychopatą.
- Zamknij mordę i mi pomóż. Nikogo nie zabiłem, po
prostu muszę tu kogoś zakopać. Z lasu tak łatwo nie uciekniesz, jesteś dobre 10
kilometrów od najbliższej drogi. A ty ze swoim plecakiem szybko nie
pobiegniesz, dogonię cię. Kluczyki mam przy sobie, więc też nie odjedziesz. Nie
chcę ci zrobić krzywdy, a jesteś mi potrzebny. To jak będzie?
- Kurwa mać. Idę do ciebie. W ogóle jak masz na
imię?
- Łukasz.
(…)
- Będziemy za godzinę na miejscu.
- Dobrze.
(…)
-Kto to był? Łukasz, kogo zabiłeś? Wiesz, że
zadzwonię na policję? Będą Cię szukać. Nie mogę tego olać, pomogłem ci nieść zwłoki
do wielkiego dołu, który wspólnie wykopaliśmy. I jeszcze jakby nigdy nic
zasadziłeś nad tym trupem drzewo. O co do chuja chodzi?! Jezus, a jeśli mnie
też zabijesz?
- Tylko bez Jezusa. Uspokój się, nikogo nie
zabiłem. Zjedziemy na kawę i hot-doga, ja stawiam. Wszystko Ci wyjaśnię, ale
nie rób scen. Będziesz chciał zadzwonić po policję to zadzwonisz.
(…)
-Jaki sos?
-Meksykański, a ty?
- Standard, keczup i musztarda. Dowiem się w końcu
o co chodzi z tym wydarzeniem w lesie?
- To moja matka. Zawsze narzekała, że pogrzeby są
kosztowne. Miała guza mózgu. Powiedziała, że jak umrze, chce zostać pochowana w
lesie i przyczynić się to życia innych organizmów. Ostatnie pół roku mieszkałem
u niej w domu, w Poznaniu. Załatwialiśmy wszystkie formalności. Znaleźliśmy
chętnego na zakup mieszkania. W wolnym czasie wędrowaliśmy po parkach,
oglądaliśmy stare zdjęcia, wychodziliśmy do kina. Raz nawet mnie zaskoczyła.
Wiesz co chciała zrobić przed śmiercią? Skoczyć na bunjee, taki szalony banał.
Pojechaliśmy do Warszawy i skoczyliśmy. Robiliśmy wszystko by być szczęśliwymi.
Ostatnie trzy miesiące głównie się nią zajmowałem, jeździła już na wózku.
Wczoraj zmarła, więc dziś wracam do rodziny.
- I co, to wszystko? I to drzewo też dla niej?
- Tak, wszystko.
(…)
-Mają niesmaczną kawę.
-Chodźmy już.
(…)
-Czemu jesteś taki spokojny? Nie widać jakbyś
cierpiał po stracie matki. Płakałeś w ogóle? Wierzysz, że jest teraz z Bogiem,
szczęśliwa?
- Tak, wierzę. I cierpię. To że teraz nie płaczę
nie oznacza, że tak nie było czy nie będzie. Czasem można bardzo cierpieć bez
łez, a czasem płakałeś tak dużo, że już nie masz siły płakać.
-Yhym. Nie
przeraża cię myśl kruchości życia? Jesteś cukiernikiem, zawsze chciałeś nim
być? Nie chciałeś czegoś więcej od życia, być znanym, sławnym, bogatym?
- Chciałem, ale już nie chcę. Cieszy mnie ta praca, pieniądze mi
wystarczają do życia. Nie ważne jest kim będziesz za życia, ale jaki będziesz.
I z kim je spędzisz. Żyję według swoich zasad, z ludźmi, których kocham. Kiedyś
zrozumiesz, o co w tym wszystkim chodzi.
(…)
-No nic, to mój dom. Plaża jest w tamtą stronę. To
koniec naszej podróży, tylko się Janek nie zgub.
- Postaram się. Dziękuję, że mnie podwiozłeś. I za
dużo spraw, które muszę przemyśleć. Przyjemnością było Cię poznać. Choć dosyć
szokujące to poznanie było. Oczywiście rozumiesz, że będę musiał wybadać całą
sprawę, dowiedzieć się czy Twoja opowieść o matce jest prawdziwa?
-Rozumiem. Trzymaj się.
-Ty też.
***
Witaj Łukaszu.
W sumie to chciałem ci się pochwalić moim pięknym
domem. Nie pracuję w korpo ani nie jestem gwiazdą, ale jest świetnie. Jestem
szczęśliwy i mogę powiedzieć, że rozumiem o co w tym wszystkim chodzi.
Dzięki ci za tamto spotkanie.
Kiedyś złapałem u Ciebie stopa. Zakopywaliśmy
razem Twoją matkę. Pamiętasz?
Dawno mnie nie było w Bieszczadach. Planuję się
niedługo tam wybrać. Tym razem z moją żoną (tak, nią też chcę się pochwalić). Opowiedziałem
jej ostatnio o naszym spotkaniu, ale nie chciała uwierzyć. Nie jest ode mnie
starsza, a tak świetnie mi się z nią spędza czas. I mogę rozmawiać z nią nie
tyko o pogodzie za oknem.
Dzięki.
Janek
Autor: MITOZA
Tytuł: Śmierć
Jestem Śmiercią.
Trudno robić coś
niesamowicie fascynującego kiedy jestem tym kim jestem. Po prostu zjawiam się w
miejscach gdzie umrze dużo ludzi. Rzym lata temu. Pożar w Londynie. Europa za
czasów rzezi Europy, czyli drugiej światowej. Po prostu muszę tam być i zbierać
żywe dusze martwych. Czasami zjawiam się w epicentrum dzień czy dwa wcześniej.
Rozmawiam z przechodniami, żołnierzami, niewolnikami i patrzę na drzewa w
parku, lesie, górach. Płynę Titaniciem. Świetnie się bawię, tańczę, piję
drinki, kocham się z mężczyznami i
kobietami, rozmawiam z kilkoma z nich. Kapitan nie ujrzy swojego dwuletniego
synka. Oliwia, skrzypaczka nie zagra w Brukseli koncertu. Jane nie pobierze się
z Fredem, zaś John dorzuci 1362 kilogramy węgla do pieca. Lubił koty. I pisał wiersze. Jako jedyny był mi z tego statku bliski. Traktował życie
jako czas oczekiwania, czekał na mnie, a kiedy przyszłam po niego, zmarzniętego, musiałam pozwolić jego duszy
zmierzać dalej. Mogłam mu tylko wskazać drogę.
Danse macabre. Śmierć spotka każdego i wszyscy są wobec mnie
równi? Nie spotkam każdego. Dla
pojedynczych osób mam swoich podopiecznych, żniwiarzy, oni chadzają po
szpitalach, domach starości et cetera. Wszyscy są wobec mnie równi? W życiu!
Niektórzy, mimo że umierają w pojedynkę
interesują mnie bardziej niż ludobójstwa. A ty nie chciałbyś zobaczyć jak
Ramzes, Bolesław Chrobry czy Freddie Mercury reagują na wieść o swej martwości?
Lubię oglądać wybitne jednostki w takich sytuacjach, choć rzadko kiedy mnie zaskakują.
Czasem gdy zjawiam się dzień czy dwa wcześniej ludzie
umierają zbyt szybko. Cała Słowiańska
wieś miała zostać wyrżnięta przez Szwedów pewnego poranka. Chciałam zobaczyć
rynek tętniący życiem, mieniący się barwami owoców i warzyw, a nie cierpienia i krwi. Tego
samego dnia, gdy się pojawiłam, chłopiec o imieniu Siemko spadł z konia i
umarł. Zbrojmistrz rozciął sobie przez przypadek tętnicę udową, a malutka
Jagoda utonęła w rzece podczas zabaw z innymi dziećmi. Czasem ktoś wyczuje, że
nadchodzę. Pewna rodzina, z Wojciechem, drwalem, na czele opuściła w nocy wieś
by wędrować do swej rodziny w innej części
kraju. Ocaleli jako jedyni. Gdy
czterdzieści lat później zabierałam go ze sobą powiedział mi, że czuł mnie i
widział jak w granatowej sukni
przechadzałam się nocą pomiędzy domami. Nie jestem niezauważalna. Jestem
wszechobecna i dlatego trudno mnie dostrzec.
World Trade Center. Rozmawiałam z ostatnimi, przysypanymi
gruzem, umierającymi ofiarami. Chciałam im dodać otuchy, ale póki nie umarli
brali mnie za omamy słuchowe, albo szatana na nich czekającego. A ja jestem
tylko śmiercią.
Znudziła mi się czerń. Znudziło mi się ciągłe odbieranie
umarłych. Jadę na wakacje. Nad wodę.
Mogę czasem opuścić posterunek i
obrać materialną postać. Raz na 10 lat należy mi się miesiąc spokoju. Dogaduję
się z tym gościem nade mną, żeby nie zsyłał żadnych potopów, czy też szarańczy.
Z tym na dole też muszę się ugadać, żeby jego słudzy nie wybuchali w środku
miasta pochłaniając setki istnień. O ile Brodaty ostatnio nie myśli o
kataklizmach tak z czerwnoskórym zawsze
wychodzę na minus.
- Masz dwa tygodnie wolnego, a potem terroryści porywają
trzy samoloty w przeciągu dwóch miesięcy i wysadzają szpital. Stoi?
-Ale mam mieć przecież
miesiąc wolnego.
- Dobra, dobra, dwa tygodnie, samoloty i szpital, potem trzy tygodnie odpoczynku i strzelanina w
szkole, oraz lawina podczas zimowiska studentów. Razem masz ponad miesiąc
spokoju, może być?
-Ech.. niech będzie.
Czerwone, wiązane na sznureczki, dwuczęściowe bikini.
Piaszczysta plaża. Słońce. Relaks. Obok mnie leży Daniel, przystojny,
umięśniony szatyn. Przysypiam. Wszystko ciemnieje i robi się zimniej, bardziej
mokro. Wstaję i znajduję się w środku
tsunami. Fale niosą innych, niszczą budynki. Stąpam po piasku i patrzę przed
siebie. Ruina. Cholera, znowu robota, a miało być tak pięknie. Nie wszystko da
się przewidzieć. Daniel ze złamanym kręgosłupem dalej śpi, tylko kilkaset metrów dalej. Zacznę od chłopaka, w
końcu tak się starał.
Autor: KRASNOLUD
Moja żyjąca na wsi babcia Beata zawsze była przesądna. Bądź
czujny i spakowany podczas burzy, choć dom miał piorunochron. Nie patrz nocą w
okno, bo możesz zobaczyć diabła. W oknie PKSu odbijam się tylko ja. Lubię gdy
życie jest swoją własną metaforą i tę podróż autobusem odbieram właśnie jako
alegorię naszej relacji. Z jednej strony las, ciemność i sporadyczne światła, z
drugiej ciepły PKS, oddzielone tylko granicą szyby i drogi. Z jednej strony
moja zabobonna babcia, z drugiej ja i moja magisterka z fizyki teoretycznej.
Jakkolwiek tej ciemności i tych lasów było więcej i zawsze fascynowały ludzkość,
to dopiero autobus był w stanie mnie przewieźć na drugi koniec Polski.
Chociaż mój mózg zawsze lubił snuć teorie, teraz głównie
zabijałem czas. Nie wszystko jest poplątaną metaforą, po prostu spiesząc się na
busa, wrzuciłem wszystko do bagażnika, w tym laptopa i czytaną właśnie książkę.
Bateria w telefonie była na skraju rozładowania, a wiedziałem, że będę jej
jeszcze potrzebować. W PKSie nie było nikogo oprócz mnie. To znaczy,
wnioskowałem o istnieniu kierowcy po tym, że wciąż jedziemy, ale z mojego
miejsca go nie widziałem. Od momentu kiedy przerwałem mu jedzenie kanapki i
czytanie Eneidy kupowaniem biletu, minęło sporo czasu. Zatem siedziałem w
pustym autobusie nie mogąc robić właściwie nic, oprócz gapienia się w otchłań
nocy za oknem.
Tak więc gapiłem się w okno i czekałem aż noc do mnie
mrugnie.
To Nieztsche powiedział, że gdy patrzysz w otchłań,
otchłań również patrzy w ciebie. Zazwyczaj człowiek nie ma styczności z
otchłanią, z granicą między światami, ale jak już mówiłem, lubię metafory i
szyba całkiem nieźle spełniała zadanie granicy.
Jak już mówiłem „tamta strona” zawsze fascynowała ludzi i
ja nie byłem wyjątkiem. Od małego, gdy tylko gdzieś jechałem z rodzicami,
patrzyłem za okno, wymyślając głupiutkie historyjki o mijanych lasach i
wypatrując świateł w nocy. Zostało mi to, dlatego bezmyślnie wgapiałem się w
otaczające drogę lasy, a nie poszedłem spać.
I wtedy noc mrugnęła.
Ciężko opisać to jakoś inaczej. Po prostu jakby nagle
wszechświat zrobił krok w bok od znanej i swojskiej rzeczywistości, coś się
zmieniło w atmosferze. Nie umiem wyjaśnić, dlaczego tak mnie to przeraziło,
chyba dlatego że wyczułem tę zmianę. W książkach bohater zawsze jest w stanie
poczuć czyjś wzrok na karku albo złowrogą atmosferę jakiegoś miejsca, ale prawdziwy
świat tak nie działa. Zatem jeśli wyczuwałem złowrogą atmosferę, jakieś
skrzywienie świata, to przestał on być prawdziwy.
Te myśli przebiegły przez mój mózg z prędkością, o jaką
go nie podejrzewałem, ale gdy pierwsza fala noradrenaliny się zmyła, sam siebie
wyśmiałem. Jakie skrzywienie świata? Nagle, na ułamek sekundy, przestałem
widzieć świat za oknem i już wpadam w panikę? Chyba te rozmyślania podczas
jazdy nie wpływały dobrze na moją psychikę.
Ale dalej patrzyłem w okno, a im dłużej patrzyłem, tym
bardziej widok nie zgadzał się z tym co wiedziałem o świecie. Trudno było to
opisać, ale miałem wrażenie, że z każdym kilometrem oddalam się od znanego
świata. Nie jechaliśmy szybko, więc miałem dobry widok na zmiany które
zachodziły. Najpierw zmieniło się niebo. Wcześniej czyste, ciemnogranatowe jak
przystało na noc w lesie, teraz było po prostu czarne. Świeciły na nim gwiazdy,
ale gdy próbowałem się im przypatrzeć, wydawały się zmieniać swoje pozycje. Nie
gwałtownie, ale jakby zawsze były w tym punkcie, choć przysiągłbym, że nie było
ich tam przed chwilą.
Widziałem świecące oczy jakichś zwierząt między drzewami,
choć przecież żadne światło nie padało na nie i nic nie mogło się odbijać w ich
tęczówkach.
Przestałem poznawać mijane miejsca, znajome sosny, brzozy
i świerki zaczęły wyglądać nienaturalnie, przybierając inne kolory i kształty,
aż w końcu przestały przypominać cokolwiek znajomego. Zacząłem się zastanawiać
nad własnym zdrowiem psychicznym. Nie piłem nic, nie brałem, zostawały więc
tylko początki schizofrenii. Ale choć widziałem fantastycznie powyginane
rośliny, w kolorach, których nie dało się uzyskać przez połączenie
konwencjonalnych siedmiu, nie czułem, żebym zwariował. Choć oczywiście to co
czułem nie powinno być brane pod uwagę.
Wyjechaliśmy z lasu, powinny otaczać nas pola uprawne,
ścięte o tej porze roku. Ale pod seledynowym niebem widziałem tylko pełzające
ludzkie kleszcze, które w miejscu twarzy miały zakrwawione bandaże. Wizja była
tak chora, że uwierzyłem we własne zdrowie psychiczne, ludzki mózg nie byłby w
stanie tego nigdy wymyślić. Spojrzałem do wnętrza autobusu. W środku nie było
żadnych zmian, stare zasłonki, nalepki na szybie oddzielającej kierowcę od
pierwszego siedzenia, różaniec i choinka zapasowa na lusterku, wszystko takie
jak było.
A po drugiej stronie, za oknem, znów chory pejzaż pod
seledynowym niebem. Gigantyczne słupy oplecione bluszczem i kośćmi. Wystające z
nich twarze, które powinny być wykrzywione bólem lub strachem, ale były wyprane
z wyrazu, co było jeszcze gorsze. Na szczęście wszystkie twarze były obce.
Obrazy zaczęły być coraz bardziej zmienne, pomiędzy
mrugnięciami całe światy tworzyły się i umierały, a wszystkie połączone
dziurawym asfaltem, kiepską, typowo polską drogą.
Po równinie za oknem były teraz rozrzucone pudełka z
ludźmi, pomiędzy nimi płynęła rzeka krwi, która wydała mi się zadziwiająco
pokrzepiającym obrazem. Była przerażająca i paskudna, ale przewidywalna. W tak
złym miejscu mógłbym czegoś takiego oczekiwać. Ale oczywiście wszelkie nadzieje
ginęły w tym miejscu i krew zaczęła krzepnąć w ostre kształty, które wbijały
się w pudełka.
Niebo było ciemnofioletowe, takie jakie wyobrażałbym
sobie w opowieściach o końcu świata,
takie jakie określiłbym słowem „złowrogi”. Dookoła mnie było skaliste
pustkowie, na którym paliły się ogniska. Nie widziałem ludzi, którzy je
rozpalili i podtrzymywali, ale wiedziałem, że gdzieś muszą być, mimo że część
już na zawsze wygasła.
Pojawiły się dziury, najpierw w tym płaskowyżu, a potem w
samym świecie, jakby rzeczywistość nie była spójna, tylko porowata, jak kości,
które widziałem wcześniej.
I wtedy zobaczyłem, że mijamy tabliczkę z nazwą „Konradów”,
gdzie wysiadałem, gdzie mieszkała moja babcia, która na pewno, jak zawsze,
czekała na mnie na przystanku. Zamknąłem oczy, nie zniósłbym widoku tego
miejsca wykrzywionego przez… cokolwiek sprawiło te obrazy. Próbowałem uspokoić
oddech, dojechałem, byłem na miejscu, a wszystko co się zdarzyło, jeśli się
zdarzyło, było poza mną. Otworzyłem oczy dopiero gdy autobus zatrzymał się na
przystanku. Wmawiałem sobie, że to był sen, koszmar, że postój mnie obudził,
ale i tak w kierunku wyjścia poszedłem spocony, na chwiejnych nogach. Kierowca
musiał wyjść przede mną, bo siedzenie było puste, nie licząc niedojedzonej
kanapki. Na lusterku wisiał różaniec i choinka zapachowa, te które zapamiętałem
przy wsiadaniu. Wysiadłem w pomarańczową mgłę otaczającą lampę uliczną i przystanek.
Poznawałem okolicę, ale nie widziałem nikogo, nawet kierowcy, nie mówiąc już o
mojej babci.
- To smutne, że
nikt nie przyszedł cię odebrać. Wygląda na to, że nie zdołasz pójść dalej.
Dosłownie podskoczyłem, słysząc za mną te słowa. Odwróciłem
się i zobaczyłem kierowcę, trzymającego mój plecak. Rzucił go na ziemię i wybuchnął
śmiechem, najgorszym śmiechem, jaki kiedykolwiek słyszałem, a potem kierowca i
bus zniknęli, jakby nigdy ich tu nie było. Stałem na przystanku, sam, we mgle,
czując lekki zapach zgniłych jajek, prawdopodobnie z wód leczniczych, jakie
były w tej okolicy. Powinienem był zacząć iść, ale nie miałem siły. Komórka
padła, więc nie byłem w stanie zadzwonić po babcię. Stałem tylko w
pomarańczowej mgle, w której nic nie było widać i się trząsłem.
Jak kruche są granice naszego poznania. Nauczyliśmy się,
że wyziewy siarki spod ziemi to po prostu związki chemiczne, ale czy to
wyklucza istnienie Piekła? Czasem, gdy nocą patrzysz w okno diabeł jest na tyle
inteligentny, by przybrać twoją twarz.
Także ten.
OdpowiedzUsuńMłotku. Podoba mi się przełamywanie oczekiwań czytelników. Raz człowiek myśli, że coś im się stanie, potem że nie i znowu się boi. Fajne. I gdy świat nie okazuje się zły, tylko jeszcze bardziej dziwaczny - to zawsze na plus. Tylko Janek, jak na człowieka, który nie umie się za bardzo dogadać, strasznie dużo mówi w pierwszej scenie. Plusy za Bieszczady i sokoła (a także za to, że szok jaki przeżywa Janek jest dokładnie taki sam ["a lubię kiedy życie jest swoją własną metaforą" :D]). Fajne opowiadanie. Bez szału, ale fajne
Mitoza. Jest to strasznie oryginalne podejście do Śmierci, które niespecjalnie mi się podoba bo jestem naiwnym idealistą i lubię myśleć, że przynajmniej jedna osoba się mną przejmuje, nawet jeśli to Śmierć. I ciężko mi wykonać shift mózgowy i przestać ją sobie wyobrażać jako szkielet (a szkielet w czerwonym bikini wiązanym na sznureczki to dosyć komediowa koncepcja). Ale próba przedstawienia jej życia, takiego normalnego, targowanie się z diabłem, możliwość ucieczki przed śmiercią, razem to tworzy bardzo interesującą całość. Technicznie nie mam uwag.
Mitoza - podobała mi się wizja śmierci jako uczłowieczonego bytu. Końcówka dość zabawna, na wakacjach, a jak na ironie losu pojawia sie tsunami. Dobrze opowiedziane.
OdpowiedzUsuńKrasnolud - Przeczytałem. Spodobał mi się klimat. To, że czuć ten nowy, zły świat, jakby główny bohater wpływał do otwartej paszczy krakena. Nie podoba mi się rozpoczęcie gdzie poczułem się przygnieciony "lubieniem metafor". Same widoki które mija narrator są pięknie przerażające. Podobały mi się. Ale ciągnęły się jak rozgotowany makaron. Zakończecie ze znikajacym autobusem i siarką przyapdło mi bardzo do gustu. I zdanie "i wtedy noc mrugnęła" raz podoba mi się jego konstrukcja i brzmienie. dwa od niego zmienia sie cały tok opowiadania. Podoba mi się. ale nie trafia do mnie cały opis ijanych miejsc, choć osobno kazde mi się podoba.