Autor: KRASNOLUD
Powoli wycofali się do gabinetu, mając
nadzieję, że ich nie dostrzegł. Wepchnęli szmaty pod drzwi, by nie zdradziło
ich światło i zapach. Nie pozostało im nic innego, jak tylko czekać...
W małym pomieszczeniu, w którym się znaleźli
stało biurko z obrotowym krzesłem, telefonem tarczowym i sztucznym kwiatkiem.
Za to na parapecie znajdował się prawdziwy fikus, a obok niego stara,
zbrązowiała butelka, do połowy wypełniona wodą.
Na ścianie wisiały plakaty motywacyjne, kartki
z numerami telefonów wewnętrznych i mapa Polski z podziałem na 49 województw.
Nad drzwiami wisiał jeszcze orzeł bez korony.
W kącie stała nieduża lodówka.
Marek odruchowo podszedł do parapetu, pomacał
ziemię w doniczce i sięgnął po butelkę.
– Stój! - syknął Wacek – Nie marnuj wody, cholera
wie, jak długo tu będziemy.
– Nie żartuj, przecież nie będziesz tego pił. Nie
wiadomo, co w tym rośnie - odparł jego brat łapiąc za pojemnik. – Po za tym, to
na pewno nie potrwa tyle, byśmy umarli z pragnienia.
– Optymista się znalazł. Z czego ten
wniosek?
– Nie wiem –
odparł Marek niepewnie, puszczając butelkę. – Ale jak naprawdę zalęgły się w
tym jakieś grzyby?
– Zobaczymy.
Na razie nie pozbawiajmy się żadnych opcji– mruknął Wacek i podszedł do
lodówki.
W środku stał słoik ze spaghetti, reszta
musztardy w pojemniku i zeschła cytryna.
–
Przynajmniej nie umrzemy z głodu. Albo głodni – mruknął.
–Protestujesz
przeciwko wodzie, a nie masz nic przeciwko obiadowi niewiadomego pochodzenia,
który być może tkwi tu od poprzedniego ustroju?
– Po pierwsze,
zakrętka jest wklęsła. Po drugie, wystrój nie ustrój, najwyżej zjemy komuś
lunch. Ludzie cały czas tu pracują, zapomniałeś? Gdyby nie to, nawet by nas tu nie
było.
Zamilkli
obaj, przypominając sobie, co wpędziło ich w to bagno. Wyruszyli na tę „misję”,
by zdobyć pewien dokument, ot pewien nieprzychylny urzędnik postanowił utrudnić
im życie. Staroświecki biurokrata, szczęśliwie dla nich, wysłał go pocztą,
zamiast – jak każdy normalny człowiek w XXI wieku – mailem. Dzięki temu mieli
szansę przejąć raport, zanim osoba, do której miał trafić przyjdzie rano do pracy. Niestety, wymagało to
włamania do rządowej placówki, co było średnio bezpieczne i komfortowe, nawet jeśli wyglądała na nieużywaną i stała na
zadupiu.
Jednak to
nie wizja złapania przez ochroniarza i wydania policji kazała im kryć się w tym
pokoiku.
– Jesteś
pewien, że to, co nas goniło…
– Stary, wiem,
co widziałem. Ty też. Nie udawaj, że jest inaczej.
– A chcesz,
żebym uznał, że to … istnieje naprawdę?
– A nie
byłeś przypadkiem, przez całe swoje życie, jebanym preppersem? – spytał drwiąco
Wacek.
– Na wypadek
wojny nuklearnej! Nie…
– Ciszej –
syknął jego brat.
Jakby dla podkreślenia
wagi jego słów, za drzwiami rozległo się przeciągłe zawodzenie.
– …nie
apokalipsy zombie – wyszeptał Marek.
Wacek
przyłożył palec do ust nakazując milczenie. Zapadła cisza, która ciągnęła się
przez długie minuty, jednak zza drzwi nie dobiegł ich już żaden odgłos.
– Poszedł
sobie?
Marek
wzruszył ramionami.
– Nigdy się
nie dowiemy. One się nie nudzą.
– Skąd niby to
wiesz, panie ekspert od zagłady atomowej?
– A
widziałeś kiedyś nudzącego się zombie? Autobus mi nie przyjeżdża, to walnę
jeszcze jedną planszę w Candy Crusha? Są martwe, jestem przekonany, że tylko
żywi ludzie, z pracującym mózgiem, mogą się nudzić.
– W takim
razie tym bardziej powinieneś się zamknąć i nie dawać mu powodów, by się
domyślił, że tu jesteśmy.
Zamilkli.
Próbowali dosłyszeć, czy za drzwiami może kryć się żywy trup, ale w ciszy było
słychać tylko dalekie szuranie kroków i brzęczenie lampy na zewnątrz budynku.
– Jeśli wie,
że tu jesteśmy, to będzie czekał na nas do końca świata i o jeden dzień dłużej.
– A nie
powinien próbować się do nas dostać? One są raczej dość tępe. Zastawianie
pułapek nie jest w ich stylu.
– Myślę, że
nie ma co się na tym teraz skupiać. Lepiej zastanówmy się, co teraz mamy zrobić
– odezwał się Wacek po chwili.
– Może
zobaczmy, co jest w tym biurku? Mamy cień szansy na nadzieję, że raport
znajduje się tutaj.
Ale
przejrzenie papierów nie ujawniło niczego ciekawego, oprócz ukrytego magazynu
dla panów, co niespecjalnie ich ucieszyło w tym momencie.
– Ej, panie
przygotowany na wszystko, nie masz może czegoś, co może nam pomóc?
– Nie sądzę –
mruknął Marek w odpowiedzi, zaczynając grzebać w plecaku – Mam latarkę,
sznurek, zestaw do szycia, nóż, pół litra wody, długopis, zeszyt, multitoola,
leki i szeklę. To niewiele.
– Muszę cię
kiedyś uświadomić, co oznacza słowo niewiele… Szekla?
– Dostałem
od Ani, na szczęście.
Wacek
wzruszył ramionami, ale nie skomentował.
– Co robimy
dalej? Możemy użyć któregoś z tych twoich gadżetów, by się stąd wydostać? Może
jakaś nawigacja, by się dostać do wyjścia?
– Nie możemy
jeszcze stąd uciec. Musimy znaleźć ten papier.
– Chyba cię
już do reszty Bóg opuścił z tej radości. Mamy szukać jakiegoś świstka, gdy po
świecie szlajają się hordy zombie… Po co, przede wszystkim?
– Nie wiesz,
czy to się na całym świecie dzieje.
– Lokalna
apokalipsa, to wciąż apokalipsa.
Jakby na
potwierdzenie jego słów na korytarzu rozległo się szuranie. Chłopcy znowu
zamilkli. Wacek ponuro patrzył na wygrzebane z plecaka narzędzia i pożałował,
że jego brat nie nosi w plecaku składanej wiatrówki albo chociaż teleskopowej
maczety. Jakakolwiek broń byłaby im bardziej przydatna niż zeszyt. Choć starożytne
przysłowie mówi, że pióro jest mocniejsze od miecza, to żaden z nich nie
sądził, by długopis mógł pokonać zombie.
– Jeśli to
się dzieje tylko tutaj, to znaczy, że urzędy będą działać. Co z kolei oznacza,
że prędzej czy później, ktoś się znowu do nas przyczepi.
– Dobrze,
możemy spróbować poszukać tego raportu, ale ja bym jednak dał priorytet
ucieczce. To znaczy, najpierw wymyślmy jak wyjść z tego pokoju nie budząc hord
zombie, które czekają za drzwiami, by nas pożreć.
– Może nie czekają. Poza tym, zaraz hordy. Ile
widziałeś, jednego?
– Co
najmniej z pięć.
– Co?
Wydawało ci się, jeden tylko był.
– W sumie…
było ciemno i dym – powiedział Wacek, który rękę dałby sobie uciąć, że było ich
więcej.
– To może
jest tylko jeden. Były ochroniarz na przykład. Nie biegł szybko, więc nie
powinno być problemu, żeby go wyprzedzić. Poradzimy sobie.
– Tak po
prostu chcesz wyjść, to jest ten twój genialny pomysł?!
– Czemu nie?
Drzwi nie skrzypią, otwórzmy je powoli i zobaczmy jak sprawa wygląda. Jeśli
stoi przed drzwiami, to mamy przekichane, ale cały czas słychać kroki, więc
raczej nie tkwi w miejscu. Najwyżej się cofniemy.
Marek zaczął
przygotowywać się do wyjścia i wrzucił cały majdan do plecaka, oprócz latarki i
noża.
– Mówił ci
ktoś kiedyś, że grzeszysz nadmiarem optymizmu?
– Tylko ty
przez całe liceum. Spróbujmy. Masz łyka na odwagę.
– A to nie
jest tylko woda?
– Jest.
Wacek
wzruszył ramionami i pociągnął z butelki, a Marek w tym czasie otworzył drzwi,
by jego brat nie zdążył zaprotestować.
– Niech cię
– zaklął cicho chłopak, ale dołączył do niego przy uchylonych drzwiach. Przed
nimi znajdował się pusty korytarz, wypełniony dymem snującym się przy podłodze
i delikatnym, zielonkawym światłem rzucanym przez oświetlenie znaków ewakuacyjnych.
Widoczność nie była zbyt duża i bracia nie wiedzieli, gdzie powinni teraz iść.
Spojrzeli po sobie niepewnie, aż w końcu Marek machnął ręką na prawo, a Wacek
skinął głową. Czemu nie, nie miał lepszych pomysłów.
Nie zaszli
jednak daleko, bo zza zakrętu wyłonił się zombie. A właściwie cała horda. Wacek
wstrzymał oddech, patrząc na monstra naprzeciwko niego i zaczął
hiperwentylować. A potem wydał z siebie przeciągły, trzewny wrzask. To ocuciło
Marka, który szarpnął za najbliższe drzwi, jednak te okazały się zamknięte. Odwrócił się,
ale po drugiej stronie korytarza też dostrzegł kroczące trupy blokujące dalszą
drogę. W tej sytuacji pociągnął brata za sobą, w stronę jedynego pomieszczenia,
o którym wiedział, że było otwarte.
Do znajomego
gabinetu wpadli na długo przed tym, zanim zombie zdążyły do nich dojść. Gorączkowo
zatrzasnęli drzwi. Nie przejmowali się ukrywaniem swojej obecności, skoro wszystkie
monstra wiedziały, że tu są. Po prostu usiedli pod drzwiami, opierając się o
nie plecami i próbowali złapać oddech.
– No to
chyba się ten twój plan zjebał – rzucił Wacek dysząc.
– No chyba
tak – odparł równie zziajany Marek.
– Mówiłem,
że było ich więcej.
– Mówiłeś.
– To co
dalej?
– A skąd ja
mam wiedzieć?! Weź sam coś wymyśl – wybuchnął Marek. – Sorry – dorzucił po
chwili.
– Spoko,
stres, rozumiem.
Marek
odetchnął głęboko.
– Na razie
czekajmy. Może ktoś tu przyjdzie.
–
Oczywiście.
–
Odetchnijmy, odpocznijmy. Może sobie pójdą. Dotrwajmy do rana.
– Brat, my
nie dotrwamy do rana.
Marek
zamilkł i przez chwilę było słychać tylko ich ciężkie oddechy i jęki z
korytarza.
– Cóż…
Spróbujmy.
Wacka obudził
chrobot klucza wkładanego do zamka. Nie wiedział, kiedy zasnął, wydawało mu się
to niemożliwe w takich warunkach, ale widocznie zmęczenie wzięło nad nim górę.
Obok stał Marek, dobrze udając, że nie wcale zasnął, ale zdradzały go zaspane
oczy.
Wacek przez
chwilę nie wiedział, co się stało, a wtedy klucz w zamku obrócił się. Poderwał
się na równe nogi, a jego brat wyciągnął przed siebie nóż, obydwaj wciąż zbyt
nieprzytomni by pomyśleć, że przecież zombie nie używałyby klucza. Drzwi
otworzyły się bezszelestnie.
– Czyżby
panowie siedzieli tu przez całą noc? – zapytał ich starszawy ochroniarz.
Marek
opuścił nóż, a Wacek odetchnął z ulgą. Nie było żadnych zombie, apokalipsy i
zagrożenia. Tylko miły, uprzejmy pan ochroniarz.
Ochroniarz…
– Tak, tak,
zasiedzieliśmy się nieco, praca tak nas wciągnęła, wie pan, jak to jest.
– Ależ tak,
oczywiście. A czym panowie się tu zajmują?
Wacek
spojrzał na brata z płonną nadzieją, że ów coś wymyśli. Marek jednak tylko
wpatrywał się tępo w maskę gazową wiszącą u paska strażnika.
– Wie pan… -
zaczął Marek – różne takie – kontynuował powoli zbliżając się do swojego
plecaka – raporty, dokumenty, podsumowania, typowa papierkowa robota. A czemu ma
pan maskę gazową przy sobie?
Sympatyczny
ochroniarz uśmiechnął się szeroko do niego i sięgnął do walkie-talkie zamontowanego
na ramieniu.
– Pokój 473.
Mamy ich.
Wacek
niewiele myśląc rzucił się na blokującego drzwi strażnika, podczas gdy Marek
płynnym ruchem zgarnął swój plecak. Wypadli na zewnątrz, zręcznie mijając
przewróconego ochroniarza. Korytarz był jasno oświetlony i wyglądał na dużo
szerszy niż w nocy. Usłyszeli za sobą trzaski krótkofalówki i zorientowali się,
że reszta ochrony musiała już zostać poinformowana, że wymknęli się z
potrzasku. Jakby dla potwierdzenia, światła zamigotały i przygasły. W przejściu
zapanował półmrok, a ściany jak gdyby zbliżyły się do siebie. Rozległ się długi
dźwięk, a zaraz po nim z kratek wentylacyjnych zaczął się wydobywać dym. Chłopcy
nie zwracali na to uwagi, biegnąc korytarzem w stronę schodów, mimo że coraz
trudniej było im nawigować. Szczęśliwie zielone strzałki wyjść ewakuacyjnych
jarzyły się na tyle jasno, by móc ich pokierować. Wypadli na schody i zaczęli
zbiegać, gdy usłyszeli nad sobą trzask zamykanych drzwi, a potem wycie zombie. Przyspieszyli
jeszcze bardziej, ale wydawało się, że potwory są tuż tuż. Zobaczyli drzwi, spod
których wydobywało się jasne światło i niewiele myśląc wypadli przez nie.
Korytarz był
zlany jaskrawym odblaskiem jarzeniówek, który ich oślepił, a gdy ich wzrok
przyzwyczaił się do światła, było już za późno.
Dookoła nich
stali ochroniarze w maskach gazowych. Dwóch z nich wystąpiło z szeregu i
skrępowało chłopaków.
Marek
pierwszy otrząsnął się z szoku.
– Nie! Tam
są zombie! Nie widzieliście ich?! To z nimi musicie walczyć, puśćcie nas,
prawdziwe zagrożenie jest tam!
W tym
momencie znów rozległ się przeciągły dźwięk, a klimatyzacja zaczęła zasysać dym
z pomieszczenia. Po chwili szum wentylacji umilkł, a światła odzyskały normalne
natężenie.
Ochroniarze
zdjęli maski, a jeden z nich, widocznie szef zmiany, podszedł do nich.
– Włamanie
do urzędu, chłopcy, to poważna sprawa. Pójdziecie z nami.
Dwóch
strażników popchnęło ich, zapewne kierując w stronę dyżurki, a reszta zaczęła
się rozchodzić. Zanim zniknęli za załomem, Wacka dobiegły słowa.
– Muszę
powiedzieć, że to był naprawdę świetny pomysł z tym gazem. Bezpieczniej, a
łapanie włamywaczy to całkiem dobra zabawa teraz.
– No tak,
ale zombie?! Nie mogli wymyślić czegoś lepszego?
Autor: KAWKA
Tytuł: WIELKIE PIENIĄDZE I MAKARON ŚWIDERKI
Mężczyzna w czarnej marynarce wszedł do gabinetu. Znajdował
się na jedenastym piętrze przeszklonego wieżowca. Za ogromną szybą rozpościerał
się widok na panoramę miasta. Człowiek siedzący za szerokim biurkiem podziwiał
ją, lecz kiedy usłyszał zamykające się drzwi, odwrócił się leniwie na swym
obrotowym krześle i zmierzył wzrokiem nowo przybyłego.
–
Albatros 7?
–
Tak, sir.
–
Czy to prawda, co o tobie mówią? Że jesteś
niezawodny?
Mężczyzna w marynarce wzruszył ramionami.
–
Wszyscy, którzy mogliby zaprzeczyć, są martwi,
sir.
–
Doskonale. Za tobą stoi walizka. Pierwsza połowa
twojej zapłaty, tak jak się umawialiśmy.
Mężczyzna w marynarce uśmiechnął się pod nosem.
–
Interesy z panem to czysta przyjemność, sir.
–
Ale jak to nie macie już spaghetti?!- spytałem
oburzony. - Dopiero południe.
–
Przykro mi- odpowiedziała mi pani za ladą, która
wcale nie wyglądała, jakby było jej naprawdę przykro.
Jak inaczej mogę podziękować Jego Makaronowatości za mój
awans w pracy? Jestem mu tak wdzięczny. Niemalże czułem wzrok Jego Sosowatych
Gał na moich plecach w chwili, gdy mój przełożony zawołał mnie do swojego
gabinetu, żeby przekazać mi wspaniałe nowiny. Był to wzrok pełen miłości i dumy.
Tak bardzo chciałem zjednać się z Nim jeszcze bardziej spożywając spaghetti w
barze mlecznym znajdującym się na parterze budynku, w którym pracuję.
–
A może przygotowałaby mi pani chociaż
carbonarę?- pytam z nadzieją.
Ludzie stojący za mną w kolejce zaczynali się coraz bardziej
niecierpliwić.
–
Proszę pana, nie mam już w kuchni makaronu
spaghetti, czego pan nie rozumie?
Wtem z pomocą przyszedł mi facet stojący obok.
–
A sos jeszcze pani został?- spytał cicho. Jego
głos był chropowaty i wyprany z emocji.
–
Został..- odparła niemiła sprzedawczyni.
–
To niech mu pani zrobi ze świderkami!
Ja i kobieta spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni. To
rzeczywiście kompromis, na jaki byliśmy w stanie się zgodzić!
Chwilę później zająłem ostatni wolny stolik stawiając przed
sobą talerz parującego prawie-spaghetti. Zanim jednak wbiłem plastikowy widelec
w klopsa, zauważyłem, że mój wybawiciel, trzymając w rękach tacę z pierogami
stoi w pobliżu, rozglądając się za wolnym miejscem.
–
Hej, możesz usiąść ze mną, kolego!- pomachałem
mu przyjaźnie.
Przystał na moją propozycję. W jakiś sposób poczułem, że
Wielka Makaronowatość złączył swym Kluskowym Odnóżem nasze losy.
–
Fajna marynarka- rzuciłem, żeby przedłużyć
rozmowę.
–
Dzięki- odpowiedział.
–
Ale od razu widać, że nie ubierasz się tak na co
dzień- rzuciłem z uśmiechem.
Jego twarz przybrała przez moment wyraz zaskoczenia i gniewu,
a prawa ręka drgnęła nieznacznie. Wystarczyło to jednak, żeby pieróg, który
właśnie wędrował do jego ust, wylądował mu z plaśnięciem na kolanie. Przez
moment patrzyliśmy na niego w milczeniu.
–
Co przez to rozumiesz?- spytał ze spokojem.
–
Marynarkę zapina się tylko na górny guzik. Wiem,
bo kumple się ze mnie śmiali z tego powodu, jak byłem na mojej pierwszej
konferencji. Potem specjalnie zwracałem na to uwagę i rzeczywiście, ten dolny
ludzie zawsze noszą rozpięty. Tak jest modniej, czy coś..
Po moich wyjaśnieniach nieco się rozluźnił. Nawet uśmiechnął
się jednym kącikiem.
–
Trafiłeś w dziesiątkę. Nie cierpię eleganckich
ubrań.
–
Co w takim razie tu robisz? W biurowcu pełnym
korpo?
–
Miałem dzisiaj rozmowę o pracę- rzucił lekkim
tonem.- Słuchaj- zaczął. Coś wyraźnie nie dawało mu spokoju.- Czemu tak bardzo
zależało ci na tym spaghetti?
Wstrzymałem oddech. Ten, Który Nie Ma Początku Ani Końca, Ma
Za To Bardzo Poplątane Wnętrze chyba rzeczywiście postanowił nas zetknąć swoimi
Makaronowatymi Odnóżami. Czyżbym miał przed sobą wyznawcę tej samej religii?
–
To dlatego, że jestem pastafarianinem!-
wyjaśniłem z radością.
–
Rastafarianinem? - spytał, zmarszczywszy brwi.
–
Nie, nie. PASTA. Pastafarianinem. No wiesz,
Latający Potwór Spaghetti, te klimaty- tłumaczyłem, choć mój entuzjazm powoli
opadał.
–
Nie kumam- podsumował on rozwiewając moje
nadzieje. Nagle przypomniało mu się o pierogu, którego przeze mnie upuścił.
Jakby nie zdając sobie sprawy z tłustej plamy, która otaczała jego kolano,
nadział go ponownie na widelec i wpakował sobie do ust.- Muchę ichć- rzucił z
pełnymi ustami i ruszył w kierunku wyjścia.
Zrobiło mi się przykro. Może niepotrzebnie tak nagle się
przed nim otworzyłem. Nigdy nie lubiłem tracić przypadkowo poznanych
znajomości.
–
Zaczekaj!- krzyknąłem więc za nim.
Mój głos sięgnął go w chwili, w której otwierał drzwi.
Spojrzał na mnie przelotnie, kiwając mi głową na pożegnanie i wyszedł.
–
Zaczekaj, zapomniałeś swojej walizki!- dokończyłem
zdanie, lecz na próżno.
–
Kurwa, kurwa, kurwa- cedził przez zęby wychodząc
szybkim krokiem z hotelu, w którym się zatrzymał. Jak mógł o niej zapomnieć?!
Opuścił swój hotel pod wpływem impulsu. Zamierzał natychmiast
wrócić do tamtego baru, licząc na to, że dziwak do którego się przysiadł
niczego nie zauważył i walizka wciąż czeka ukryta pod stołem. Kiedy zrobiłem
się taki naiwny? Zapytał sam siebie nie zmieniając kierunku marszu. Jeżeli
została już otworzona i ktoś rozpozna go jako właściciela będzie po wszystkim.
Z drugiej strony, naprawdę potrzebował tej gotówki. Na drugą
połowę zapłaty też nie będzie co liczyć w takich okolicznościach...
Ech.
Wszedł powoli
do biurowca. O tej godzinie większość pracowników kończyła pracę, przy wyjściu
panowało zamieszanie. Liczył na to, że ukryje się wśród korposzczurów
wracających do swoich nor.
–
Hej ty!- usłyszał za plecami. Zanim zdążył się
zorientować co robi, jego pięść zastygła centymetr przed zdziwioną twarzą
człowieka, który go wołał. To był on! Rastafarianin, czy jak mu tam było. Stał
spokojnie i przyglądał się jego pięści z pewnym zaciekawieniem, jakby nie
zdawał sobie sprawy, że zaledwie ułamki sekund dzieliły jego nos od zostania
krwawą miazgą.
–
Cześć- przywitał się niemrawo. - Nie widziałeś
może..
–
Szukasz swojego bagażu? Nic się nie martw-
rozciągnął usta w uśmiechu on.- Przechowałem go dla ciebie. Zawsze uważałem, że
my, pastafarianie powinniśmy trzymać się razem. Wiedziałem, że jeszcze się
kiedyś spotkamy, w końcu mówiłeś, że zaczynasz tu pracę. A tu proszę! Jeszcze
tego samego dnia, niech będzie chwała Jego Makaronowatości, wpadamy na siebie.
Chodź! Twój bagaż jest u mnie w biurze.
Wszystko
poszło zaskakująco dobrze, myślał idąc za swoim dziwacznym nowym znajomym.
Tylko jedna rzecz wciąż go zastanawiała.
–
Skąd pomysł, że też jestem wyznawcą twojej
pokręconej religii?
–
Ha! Znowu próbujesz mnie oszukać? Poprzednim
razem ci się udało. Naprawdę uwierzyłem, że nie masz pojęcia o czym mówię.
Dobry jesteś! Ale już mnie nie zmylisz.
Jego Sosowate Gały ujawnił mi prawdę o tobie.
–
Prawdę?- Zmarszczył nieprzyjemnie brwi.
–
Tak, bo widzisz- zaczął tłumaczyć jego rozmówca,
macając się jednocześnie po kieszeniach w poszukiwaniu czegoś.- Wracałem po
przerwie do pracy z twoim bagażem w ręku. On wyglądał na solidnie zamknięty,
więc do głowy mi nie przyszło, żeby sprawdzać.- W końcu znalazł to, czego
szukał. Z ostatniej sprawdzanej kieszeni wyciągnął pęk kluczy, zatrzymał się
przed drzwiami, upuścił klucze, schylił się, żeby je podnieść, rąbnął głową w
klamkę, wstał i przekręcił zamek.- No i akurat tuż przed moim biurkiem otworzył
mi się na oścież, przez przypadek, a wiesz, teraz jest tak gorąco, że u
wszystkich działają te elektryczne wiatraki, hehe. No i rzuciłem się do
zbierania jego.. Jego zawartości. Bo wszystko nagle zaczęło fruwać. I jak
chowałem te pieniądze z powrotem (Nic się nie martw, wszystko pozbierałem, co
to banknotu) to mi się rzuciło w oczy zdjęcie Pastara! Po cóż by ci było,
gdybyś nie był pastafarianinem? O, proszę już jesteśmy!
Otworzył
drzwi, za którymi mieściło się duże pomieszczenie wypełnione po sufit biurkami,
komputerami, regałami i biurowymi akcesoriami różnej maści. Nie było w nim
żywego ducha, za to wszędzie walały się pieniądze.
Mężczyzna w
marynarce wziął głęboki wdech. Spojrzał na mężczyznę, który zaczął je
gorączkowo zbierać i mamrotać coś o tym, że zapomniał wyłączyć wiatrak. W
pierwszej chwili miał ochotę go zamordować. Potem jednak przyjrzał mu się z
fascynacją. Jak można być tak głupim, żeby zostawić otwartą na oścież walizkę z
pieniędzmi tuż obok działającego wiatraka i wyjść do domu? Zbliżył się do niej.
Na wierzchu rzeczywiście znajdowało się zdjęcie. Zdjęcie celu do likwidacji.
Jeszcze go nie widział. Przedstawiało młodego chłopaka w durszlaku na głowie i
z koralami z makaronu na szyi.
Wyglądał
znajomo.
Ten chłopak
właśnie skakał po biurze i zbierał pieniądze, którymi ktoś opłacił jego śmierć.
Kamienne serce Albatrosa 7 drgnęło.
–
No, mam już wszystkie. Znowu. Proszę, zamknij
swój bagaż, żeby nie wyleciały po raz trzeci. Ja nie poradziłem sobie z tą
klamrą. Haha, widzisz? O tym zdjęciu mówiłem. Tak, to ja jestem tym pastarem.
Coś tak czułem, że nasze spotkanie nie było przypadkowe. Pewnie chciałeś mnie
sprawdzić, czy w życiu prywatnym też żyję w zgodzie z naukami Jego
Nieskończonego Poplątania. Mam nadzieję, że cię nie zawiodłem.
Człowiek
dzięki, któremu zjadłem dzisiaj swoje spaghetti i który ku mojej radości okazał
się jednym z moich wiernych, dokładnie zamknął swoją walizkę i patrzył na mnie
z roztargnieniem. To była nowość. Wcześniej był czujny i nieprzenikniony. Teraz
wyglądał jakby bardzo intensywnie myślał. Uśmiechnąłem się do niego. Czułem, że
Latający Potwór Spaghetti chciał, żebyśmy się spotkali. Ja dzięki niemu
uświadomiłem sobie, że istotą pastafarianizmu nie jest jedzenie spaghetti z
kanonicznymi kluskami. Spaghetti ze świderkami jest tak samo święte.
Najważniejsze jest jedzenie go w towarzystwie wartościowych osób.
Cóż, mam
nadzieję, że jego życie też trochę się zmieniło z powodu naszego spotkania.
Nie
spotkaliśmy się już nigdy więcej, ale tydzień później na konto naszego kościoła
wpłynęła astronomiczna darowizna. Podejrzewam, że ktoś musiał maczać w tym Swe
Makaronowate Odnóża..
O, zadziwiająco sympatyczne opowiadanie, myślałam, że będzie szło w zupełnie innym kierunku, a to proszę.
OdpowiedzUsuńSosowate Gały mnie bardzo bawią, mam jakieś drobne uwagi, w stylu "przekręcił zamek" (klucz, samego zamka chyba nie lza) czy widok na panoramę. Ale ogólnie bardzo mi się podobało.