Autor: KRASNOLUD
Zęby wilka były niesamowite i chłopak nie mógł oderwać od
nich wzroku. Opłaciło się siedzieć bez ruchu kilka godzin na bezpiecznej
ambonie, by zobaczyć jak stary wilk samotnik przyszedł zjeść udziec sarny,
przywiązany do drzewa obok. Basior był
szczwany i doświadczony, długo kręcił się i węszył za człowiekiem i wnykami.
Jednak Jeremi nie ustawił żadnych sideł. Chciał się tylko przyjrzeć.
I teraz mógł przyglądać się do woli, jak wilcze szczęki
odrywają kawały mięsa z sarniny, jak pracując mięśnie pod szarawą sierścią, jak
błyszczą chciwe jedzenia oczy.
Bo nie mógł stać się wilkiem, dopóki ich nie pozna.
Mógł mówić, że to jego przeznaczenie, że każdy najmłodszy
syn z jego rodu stawał się wilkiem. Nikt nie pamiętał dlaczego, czy to klątwa,
czy błogosławieństwo, czy to ofiara, czy ochrona.
Ale prawda była taka, że chłopak siedzący na ambonie po
prostu cholernie chciał być kimś innym niż był. Kimś silnym. Samodzielnym.
Sprytnym na tyle, by omijać pułapki, nieważne przez kogo zastawiane.
Jeremi chciał być wilkiem.
Basior skończył posiłek, lekko i szybko oddalił się z
polanki. Chłopak długo jeszcze czekał, a w końcu zwinnie zszedł z podwyższenia
i poszedł w przeciwnym kierunku.
Dom stał na skraju lasu, oddzielony od niego mocnym
płotem. Był jakby bramą graniczną między światem ludzi, a królestwem przyrody.
I jak każda granica, nie należał nigdzie. Z wnętrza dobiegał hałas jaki może stwarzać
tylko chmara przekrzykujących się dzieciaków, swoje dokładały też dojone
właśnie w oborze krowy. Był ranek, wstawał dzień. Jeremi przemknął się do
kuchni, gdzie zwinął pajdę chleba i poszedł na poddasze. Nie spał całą noc,
więc dobrze byłoby się choć trochę przespać. I tak nie był potrzebny przy
pracy.
Jeremiemu śniły się wilki.
***
- Za błędy
systemu, oby zawsze były po naszej stronie!
Świeżo upieczony magister, Jeremi Kocięba, po długim
użeraniu się z polską edukacją na szczeblu wyższym, w końcu mógł odetchnąć z
ulgą. Obronił pracę z anglistyki na piątkę, jako jeden z ostatnich, i w końcu
mógł to oblać z resztą znajomych z grupy. Jedyna libacja na jaką mógł sobie
teraz pozwolić, gdy w pracy cały czas trwał chaos reorganizacji, Szymek
skończył dwa lata, a Marta była w ciąży.
Fakt, że bliższe kontakty utrzymywał tylko z Arkiem,
Jackiem, Krzyśkiem i Joanną, więc w pubie była ich garstka. No i z Martą, ale
ona chwilowo siedziała w domu.
Wznieśli toast i napili się.
- To panie
magistrze, jakie plany na teraz? – odezwał się Arek, który obronił się jeszcze
w maju.
- Nie mów do mnie
„magistrze”, bo się czuję jak aptekarz.
- Jako aptekarz
masz zawsze lepsze widoki na pracę niż jako anglista. Zostajesz na uniwerku,
robisz doktorat?
- Nie, kuzyn Marty
ma biuro tłumaczeń i akurat zwalnia im się wakat…
- Czyli nepotyzm,
jak zwykle – zaśmiał się Jacek.
- Jak zwykle.
Zresztą, jak akurat mam z nimi kontakt, to dlaczego nie korzystać?
- Jasne. A twoja
rodzina? – dopytywał Arek.
- Co: moja
rodzina?
- Dalej się do
ciebie nie odzywa?
- Nie. Nie
zadzwonili nawet na urodziny Szymka. Ostatni raz widziałem matkę na jego
chrzcinach – odpowiedział Jeremi, smętnie patrząc w swoje piwo.
- Właściwie czemu?
- A skąd mnie
wiedzieć. – Wzruszył ramionami. – Wyjechałem ze wsi, to się poczuli zagrożeni,
że nie wrócę. Nie wróciłem, to się obrazili.
- Trudno, nie chcą
cię, ich strata. Teraz masz rodzinę tutaj – powiedziała Joanna, stukając własną
szklanką o jego. – Za ludzi, którym na nas zależy.
Wypili. Nieprzyjemny temat gdzieś znikł i wróciło obgadywanie
profesorów i rozmowy o przyszłości. Tej jasnej i pełnej marzeń, ta prawdziwa
wróci gdzieś z porannym kacem. Na razie w spokoju mogli pogadać i się pośmiać,
a nawet, po którymś piwie, Joanna wyciągnęła Jeremiego na parkiet.
Zbliżała się trzecia. Joanna z Krzyśkiem się zwinęli,
Jacek poszedł podrywać barmankę i aktualnie pokazywał kciuk w górę, czyli nie
należało na niego czekać.
- Mój transport
przyjechał – odezwał się Arek. – Podwieźć cię?
- Nie, to i tak
nie mój kierunek. Poza tym zostało mi jeszcze piwo do wypicia. Ale dzięki.
Arek pokiwał głową, przybił żółwika i wyszedł. Jeremi
został sam ze szklanką. Cieszył się, że w końcu uporał się ze studiami, że mógł
się zobaczyć z ludźmi, ale Jezu słodki, jaki był zmęczony. Pracą, Szymkiem,
Martą. A gdy urodzi się drugie dziecko, o wyspaniu się będzie mógł tylko
pomarzyć. Jeremi westchnął, dopił piwo i wyszedł przed bar poszukać taksówki.
Na ulicy nie było nikogo, o tej porze nikt się w te okolice nie zapuszczał.
Zaczął iść w kierunku większych ulic z nadzieją, że gdzieś po drodze zauważy
postój taxi. Doszedł do skrzyżowania, na którym nie wiedzieć czemu jeszcze
paliły się światła, przystanął i spojrzał na księżyc, który właśnie wyszedł zza
chmur.
W tym momencie poczuł nagły ból w kręgosłupie, tak przenikliwy,
że aż upadł. Nogi ani ręce nie były w stanie utrzymać jego ciężaru, płuca –
zrobić wdechu. Z wielkim trudem łapał hausty zimnego powietrza, czując ból,
promieniujący z pleców aż do koniuszków palców. Chciał krzyczeć, ale gardło nie
działało jak powinno. Próbował patrzeć na świat, ale świat tracił kolory i
ostrość. Próbował zrozumieć co się dzieje, ale myśli nie chciały się wiązać. W
tej ostatniej chwili, nie zdołał nawet skupić się na dziecku.
Jeremi Kocięba zmienił się w wilka.
Autor: FISHU
Pamiętam
jakby to było wczoraj, w sumie było to relatywnie niedawno.
Po skończonych maturach wreszcie mogłem zacząć żyć,
spotykać się z ludźmi, czytać książki, oglądać filmy i robić wszystko co chcę,
jednym słowem kupa wolnego czasu. Co prawda przygotowywałem się do zdania
prawka, musiałem pozałatwiać kilka rzeczy i napisać sensowne CV, oraz
przygotować się do wyjazdu, ale mimo tego wreszcie poczułem lato. Pewnie
każdemu zdarzyło się kiedyś zrobić w wolnym czasie coś codziennego, od czego
trzymał się zdala w roku szkolnym: upiec ciastka, ugotować coś, pomóc komuś,
skosić trawę, pomalować płot. Także ja poczułem przyciąganie tego typu,
nieodpartą chęć zrobienia czegoś codziennego, wymagającego wysiłku, ale z
jakiejś przyczyny satysfakcjonującego. Być może to tylko wina tego, że na co
dzień jestem leniwą bułą, a zamiast zrobić coś super na obiad, mimo wszystko
wolę coś obejrzeć, albo skupić się na swoich hobby. Tamtego właśnie dnia, w przygotowaniu
na „dorosłe” życie, nadal w wirze obowiązków, ale jednak zamykając za sobą
pewien rozdział życia, tknęło mnie nagle na wyrzucenie starych gratów. Rutynowe
sprzątanie: ścierki, odkurzacz, detergenty, wietrzenie, a potem zanurkowanie w
skrywające najróżniejsze tajemnice szafy, szafki, szafeczki i szufladki. O ile
pierwsza część poszła mi wmiarę sprawnie i zajęła raptem 2-3 godziny
rekreacyjnego chodzenia w tę i we wtę, żeby pokój wreszcie błyszczał, o tyle
kolejna okazała się istnym wyzwaniem.
Liczne książki, kserówki, zeszyty z którymi jakoś nie
chciałem się rozstwawać. To się może jeszcze przyda, to można sprzedać
następnym klasom, to będzie mi przypominało jak było, tamto jeszcze można
wykorzystać i tak dalej. Powoli jednak opróżniałem szuflady jedna po drugiej,
odkładając część notatek na jedną stertę, a drugą na stos ofiarny. Miejsca
robiło się więcej i więcej, torba na makulaturę pęczniała bardziej i bardziej.
Powoli odkrywałem dawno zapomniane przedmioty, drobniaki i inne duperele leżące
na dnie, a wśród nich odkryłem jajko. W rogu jednej z nich, na samym dole
ukryte było plastkiowe jajko niespodzianka, oczywiście bez czekolady... w
każdym razie jajko. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jego zawartość,
która może być nieco odpychająca. Otóż w środku owego jajka skrzętnie
przechowywałem kiedyś swoje mleczaki.
Nie pamiętam już czy czekałem aż kurs zęba wzrośnie i
będzie mnie stać na więcej słodyczy, czy robiłem to z czystej kolekcjonerskiej
pasji. Jednak ze wszystkich przedmiotów akurat ten jeden najbardziej
przypomniał mi okres mojego dzieciństwa. Nie powiem, w porównaniu z ostatnim
parszywym, kilkuletnim okresem nazwanym szczytnie „liceum”, tamten był niczym
kraina tęczowych jednorożców. Zacząłem sobie przypominać jaki człowiek był wtedy
głupi, naiwny, jak planował zostać strażakiem, żołnierzem, inżynierem,
lekarzem, przechodząc po kolei przez wszystkie „super” zawody. Siedząc tak w
pokoju i przypominając sobie to wszystko zacząłem sobie uświadamiać, że w sumie
mimo upływu kilku, może nawet kilkunastu lat, człowiek wcale się bardzo nie
zmienił. Może był trochę bardziej ostrożny, może próbował myśleć dorośle, brać
odpowiedzialność za to co robi, planował przyszłość patrząc na nią w miarę
realnie. Tylko w tym wszystkim to „realnie” brzmiało bardzo smutno. Jako
dziecko odniosłem najwięcej sukcesów, a mimo tak beznadziejnie dziecinnych
wręcz marzeń, w sumie były one teraz dość godne podziwu. Obecnie znając, a
przynajmniej troszkę, prawa rządzące tym światem, nawet nie śmiałbym się
porywać na takie rzeczy, tym bardziej że były logicznie niemożliwe,
niedookreślone, słowem dziecinne.
Wszyscy cały czas chcą, aby człowiek dorósł, był
odpowiedzialny i mają rację, ale niestety w tym procesie tracimy cząstkę
siebie, tego niepoprawnego marzyciela, nieustraszonego zdobywcę. Ostatnimi
czasy targały mną sprzeczne emocje, z jednej strony powinienem iść na
„porządne” studia, żeby znaleźć „pewną” pracę, tylko że ja czułem potrzebę
realizowania się w inny sposób. Od zawsze miałem w sobie coś z artysty, a od
kilku lat w miarę sprawnie się w tym realizowałem. Nie chciałem całkowicie tego
stracić, stać się dorosłym, porzucić marzenia, sztukę, pewną wolność, własny
świat. Właśnie tego dnia zrozumiałem, że to byłoby zabicie tego wewnętrznego
dziecka, zabranie sobie resztek wolności. Na swojej drodze spotkałem wielu
ludzi, którzy porzucili w sobie wszelkie resztki tego dobrego, marzycielskiego
dziecka, bo stali się „dorośli”, bo „świat ich zmienił”. Teraz zostało w nich
tylko wredne, złe dziecko, udające pseudodorosłego geniusza, niespełnione, złe
na cały świat. Ja sam balansowałem na bardzo cienkiej granicy i nieustannie
groził mi upadek w otchłań. Serio... wcale nie żartuję. Otaczający mnie świat
był taki smutny i szary, perspektywny na przyszłość nijakie, a „dorosłość” już
z daleka wyglądała na jeden wielki labirynt, dodatkowo usiany wilczymi dołami i
ogromnymi głazami toczącymi się wprost na mnie, wiecie, jak w jakimś filmie.
Właśnie będąc w psychicznym potrzasku między pracą, a pasją, natrafiłem na tych
kilka mleczaków, które przypomniały mi co jest ważne w życiu, a co tak łatwo
stracić. Wtedy też zdecydowałem, że nie poddam się i niech każdy mówi to co
chce, w końcu większość ciągle gada byle co.
A dzisiaj?
Dzisiaj jestem poważanym artystą, nikt nie uważa mnie za
dziecko, chociaż ja sam za takiego się uważam. Śpiewam, gram, poezjuję,
komponuję, czasem nawet podróżuję. Dopiero teraz świat nabrał barw, dopiero
teraz koloruję go nutami i słowami, a może tylko nakładam na niego własne
nakładki? Lecz inni ludzie też je widzą, też czują to co daję, więc przestały
być tylko „moimi” nakładkami. Nie da się zmienić świata, nie da się zmienić
ludzi, ale można pokazać im obrazy piękniejsze od oryginałów. Cieszę się, że
pozostałem dzieckiem.
*Powyższy tekst nie jest ani pamiętnikiem, ani
dziennikiem, a wiele faktów zostało zmyślonych :)
Autor: KAWKA
Tytuł: ANIOŁY CZYTAJĄ W MYŚLACH
Anioł Ciemności i Król Życia spotkali się podczas burzy. Nie
była to normalna ulewa. Wiatr strącał na ziemie całe lasy, a niebo ani na
chwilę nie gasło.
Huk grzmotów był tak potężny, że nikt nie słyszał tamtej
rozmowy.
Deszcz zaczął padać nad ranem, wtedy był jeszcze niepozorny.
Anioł Ciemności czytał Makbeta, Król natomiast zaciekle walczył o swoje
królestwo.
W ziemię zaczęły uderzać pierwsze błyskawice. Król Życia
leżał wyczerpany i powoli odzyskiwał przytomność. Przy każdej próbie
zaczerpnięcia głębszego oddechu czuł w klatce piersiowej przeszywający ból.
Miał wrażenie, że deszcz pada w środku jego czaszki. Całe jego ciało trzęsło
się od dreszczy i potwornie bolało go gardło. Mimo to uśmiechnął się
delikatnie. Wciąż żyje!
Anioł odłożył swoją lekturę na bok. Burza nie pozwalała mu się
skupić na ulubionym fragmencie. Trzask łamanych gałęzi i miliona kropli
bębniących o ziemię w pewien sposób go fascynowały. Jego uwagę przyciągnął
nagle jednostajny, cichy dźwięk. Ktoś go wzywał. Skierował się w kierunku jego
źródła.
Król uchylił w końcu powieki i wzdrygnął się. Wtedy pierwszy
raz ujrzał Anioła Ciemności. Na początku, zamiast twarzy, zobaczył szczerzącą
się do niego trupią czaszkę. Postać była cała w bieli, wyglądała jakby była
zrobiona z porcelany, a wzdłuż pleców spływały jej falami długie, czarne jak
noc włosy. Król doszedł do wniosku, że obudził się jednak w zaświatach.
- W czym mogę pomóc?- spytała zjawa krzyżując ręce na piersi.
- Wody..- wychrypiał.
- Wody?- zdziwił się Anioł.- Mogę podać, ale nie wiem, czy
panu nie zaszkodzi.
- Wody, proszę- rozpaczliwie powtórzył. Anioł tym czasem
zniknął mu z pola widzenia. Po chwili wrócił z jakimś naczyniem i wsunął mu w
usta plastikową słomkę.
- Oddziałowa nie powinna wiedzieć, że tu jestem- mamrotał,
ale Król był w tym czasie zajęty, podejmował nieudolną próbę pociągnięcia łyka
z podanej mu szklanki.
- Co?- zakasłał.
- Mówiłam, że szybko wybudził się pan z narkozy. Jak się pan
czuje?
- Jak przekłuty balon- zabulgotał zgodnie z prawdą. Wzrok
powoli mu się wyostrzał, zauważył wtedy, że biała szata, w którą był ubrany
jego anioł, w rzeczywistości przypominała bardziej lekarski fartuch. Co więcej,
postać ta wyglądała na całkiem ładną dziewczynę.- W jednej chwili człowiek żyje
pełnią życia i chodzi po górach (I to nie po byle jakich! Ukraińskie
Bieszczady, wszędzie dookoła dzicz i cykanie świerszczy!), a w następnej czuje
piekący ból po prawej stronie brzucha. Mówili mi, że miałem dużo szczęścia, że
zdążyłem na czas z tą operacją.
Czarnowłosa dziewczyna spojrzała na Króla Życia ze smutkiem.
- Jestem tu właśnie w tej sprawie- powiedziała cicho,
podchodząc do leżącego.- Czułeś ten ból już przed wyjazdem, pamiętasz? Po
prostu nie zwracałeś na niego uwagi.- Powoli odkręciła korek od wenflonu, który
miał na nadgarstku.- Byłeś taki podekscytowany tą podróżą, że łykałeś środki
przeciwbólowe i szedłeś dalej. – Wolną ręką sięgnęła do kieszeni po pustą
strzykawkę.- Ten ból, który sprawił, że zdecydowałeś zacząć czołgać się do
szpitala był spowodowany przez pęknięcie wyrostka, zapalenie miałeś już
wcześniej.- Wstrzyknęła powietrze ze strzykawki do jego żyły.
- Nie zdążyłeś na ten zabieg.
Burza skończyła się, wyszło słońce. Anioł Ciemności szedł ulicą.
Nie był sam. Obok niego, (chociaż nie każdy byłby w stanie ją zobaczyć) szła
postać w czarnym kapturze.
- Dobra robota, ale nadal nie masz czasu na czytanie,
idziemy pod piątkę. Mieszka tam facet, który dwa dni temu umarł na zawał, a
cały czas udziela się na forach internetowych…
koniec
Jej :D Nowe opowiadania po tak długiej przerwie!
OdpowiedzUsuńTak w skrócie:
Krasnolud, jak zwykle bardzo dobry język i pomysł, tylko odrobinę za mało akcji. Jednak wybaczam to w tym przypadku, ponieważ po pierwsze- opowiadanie jest krótkie, a po drugie- dostajesz 10 punktów za przeskok od opowieści baśniowej do naszej szarej rzeczywistości :)
Fishu, u Ciebie podobnie. Tekst dobrze się czyta, jest pozytywny i motywujący. Nie ma w nim natomiast.. żadnej zagadki do rozwiązania.
K.
Przede wszystkim - łał, że reaktywowaliśmy bloga.
OdpowiedzUsuńFishu, opowiadanie wymaga doczyszczenia z literówek, powtórzeń, potknięć stylistycznych. Ma jednak kilka perełek, jak "czy liczyłem że kurs zęba wzrośnie", czy słowo poezjuję. Temat jest okej, choć trochę... brakuje mu pazura, żeby czymś się wybić.
Kawka. Nie wiem, gdzie w tym opowiadaniu są zęby, ale to chyba mój jedyny zarzut. No i może dlaczego boli go klatka piersiowa skoro wyrostek. Na początku, przy czytaniu,czułam chaos, co się kiedy dzieje, poza tym czy ona go zabija czy raczej "uświadamia" go, że nie żyje. Ale suma sumarum, podobało mi się, za góry, za szpital (zboczenie zawodowe), za tajemnicę. Duże, duże plusy.
Co z tymi zębami?
Dziękuję za powyższy komentarz.
UsuńNo więc, wyjątkowo w tym przypadku, najpierw miałam pomysł na treść, a dopiero potem dowiedziałam się, na jaki motyw będzie wysłany. Początkowo chciałam upchnąć go w chorobie Króla (jakaś choroba, która wiąże się z wypadaniem zębów), ale nie udało mi się. Później miały się pojawić w opisie postaci w czarnym kapturze na końcu. Ostatecznie, chodzi o trupią czaszkę. Tak po prostu, widać czaszkę, widać zęby. Wiem, że to nie o to chodzi w opowiadaniu z motywem, następnym razem będzie lepiej. W tym jednym przypadku jestem zadowolona z efektu końcowego i nie chciałam już nic zmieniać.