Autor: MŁOTEK
„Parapet
rzeczownik, rodzaj męskorzeczowy
Parapet, cóż to za dziwne słowo. Kawałek wystającej półki
przy oknie. Na zewnątrz odprowadza wodę od okien. W środku mieszkania służy nie
do końca wiadomo po co.
Może to „Para” i „Pet”. Woda w kuchni często osadza się na
oknach jako skroplona para. Wtedy okna są zaparowane i można po nich rysować
wzorki. Pet od palenia papierosów w mieszkaniu, bo gdzie trzymać popielniczkę
gdy nie ma się balkonu, a chcesz za okno wydmuchiwać dym? Na parapecie, wilgotnym
miejscu do trzymania popielniczek.
Z łaciny „para” oznacza „do” zaś „rapeti” to „gwałty”.
Czyżby zatem Para rapeti, nasz słynny parapet był miejscem gwałtów, lub
gwałtownych, nagłych i namiętnych stosunków seksualnych?
Również z albańskiego „pa” – bez i „rape” – gwałt po
połączeniu w „pa rape” daje nam wolny gwałt. Może twórcom parapetów nie
chodziło wcale o namiętne stosunki, a o gwałt na wolności, stworzenie
dodatkowej bariery oddzielającej ludzi od świata zewnętrznego, czym parapet,
szczególnie dla tych niskich musi być niewątpliwie.
A może jako nowinka architektoniczna z Włoch sama nazwa i po
włosku nabiera sensu?
"Un parapetto" (parete - ściany, petto - mostek), czyli parapet jest niczym innym jak „mostkiem w ścianie”. A może to miejsce gdzie można oprzeć się swoim własnym mostkiem żebra łączącym, by oddać się chwili zadumy wyglądając przez okno.
Może jednak to co innego? Człon „para” informujący nas o ochronie, a „petto” z włoskiego „pierś”. Zatem parapet jest rzeczą chroniącą nas na wysokości piersi przed wypadnięciem.
Francuskie „par” mówiące „przez, podczas, w czasie” i „pet” będące „pierdnięciem” jak i zarówno „draką, kłótnią” może skłaniać nas by w trakcie puszczania gazów stać przy parapetach, bo najbliżej okien powietrze najszybciej wyleci na zewnątrz. Może też to być wskazówka dla kłótliwych małżeństw, gdzie powinna być żona, by w razie czego szybko uciec przez okno z mieszkania (chyba, że nie mieszkacie na parterze ani w domku, wtedy lepiej nie próbować)
Z angielskiego „pare” to „obciąć, zmniejszać wydatki” zaś „pet” jest zwierzątkiem domowym. Logicznym być się zdaje, że parapet powstał, aby ograniczyć wydatki na zakup łóżeczek czy innych drapaków dla kotów czy psiaków. Parapety to naturalne miejsca, gdzie te zwierzaki powinny spędzać swój czas.
Opracował: Artur Krajewski”
Redaktor Maliniak kończył właśnie czytać wywód o parapetach. Miał do dyspozycji trzydziestu ludzi, których zadaniem było opracować pierwsze wydanie „Słownika znaczeń wszelakich”. Miał być to zbiór wielu różnych znaczeń codziennych słów, tak aby zaspokoić ciekawskich i jednocześnie zapewnić rozrywkę zmęczonych codziennym życiem biznesmenom. Chłopak przed nim był niewysokim, bardzo jasnym blondynem. Był chwile na dziennikarstwie, ale długo się tam nie utrzymał, potem przyszedł do Firmy. A Firma do siebie ludzi przykleja i przywiązuje, albo mieli i wypluwa. W jego przypadku miało zdarzyć się raczej to drugie.
- I jak, panie redaktorze? – spytał Artur ze wzrokiem pełnym podniecenia. Było to jego pierwsze zlecenie do słownika i nie chciał wypaść słabo.
- Krajewski, powiem to w prostych żołnierskich słowach. Prościej… tak jakby Kowalski to pisał. Widziałeś jego prace na temat koła, albo pasztetów? Krótkie zabawne i błyskotliwe. – Artur posmutniał- Opisuje tam, na przykład, sposób opakowań pasztetów. „Puszki, metalowe lub plastikowe opakowania, zdarzają się czasem w jeansach.” I o to mi chodzi. U ciebie jest za dużo dywagacji, udziwnień. Przyjdź do mnie jeszcze raz za tydzień, również z parapetem. Może wtedy będzie lepiej i dam ci kolejne zlecenia. Przyjął?
- Przyjął, redaktorze.
- To świetnie, teraz idź się czymś zająć.
*****
„ Parapet
rzeczownik, rodzaj męskorzeczowy
fragment deski lub innego tworzywa umieszczony poziomo tuż pod oknem na zewnątrz lub wewnątrz pomieszczenia
„Kiedy mieszkałem z rodzicami parapet był często przedmiotem moich kłótni z mamą. Ona tam chciała trzymać swoje kwiatki, a ja… w sumie to nic. Po prostu wkurzały mnie te kwiatki. Szczególnie zimą, gdy chciałem przewietrzyć pokój i dostawałem opieprz, że kwiatki marzną. Albo jak czasem firanka zahaczyła o jednego i ten spadał na podłogę rozsypując wszędzie ziemię. Teraz wspominam to z uśmiechem na twarzy, ale wtedy było to dla mnie bardzo poważne rzeczy.”
Kamil lat 32, krawiec
„Miałem strasznie szerokie i na dodatek strasznie niskie parapety w domu, zawsze gdy chciałem coś narysować, siadałem sobie na jednym z nich i myślałem. Zazwyczaj po chwili namysłu pomysł sam się klarował.”
August lat 24, student ASP
„Parapet był tak duży, a ja tak nieduża, że po zakupie materaca stał się moim drugim łóżkiem. Mieszkam w domu rodzinnym z rodzicami i mi przypadło poddasze. Wyobraźcie sobie scenę jak z filmu, zachód słońca lub gwieździste niebo, a ty siedzisz w takim zakątku spokoju i myślisz. O życiu, o świecie, o problemach i radościach. Wspominam go dobrze, choć głównie toczyłam i nadal toczę na nim trudne, myślowe batalie”
Marcelina lat 19, licealistka
„U mnie w domu parapety były małe i króciuszne. Stały tam pudełeczka z jakimiś strączkami. Dzięki temu nawet zimą, gdy pola śniegiem były zasypane, na stole bez problemu można było znaleźć szczypiorek, kiełki rzodkiewki czy rzeżuchę.”
Klaudia 50 lat, rolnik
„Z czym mi się kojarzy parapet? Z kotami. Lubiły na nim przesiadywać.”
Przemek 43 lata, prawnik
„A dla mnie to takie miejsce, w którym czekam po szkole, aż tatuś wróci z pracy”
Ola lat 8, chce zostać lekarzem
„Zdecydowanie z miłością. To tam machasz ręką życząc udanego dnia swoim dzieciom, gdy idą do szkoły, a żona wychodzi przed tobą do pracy. Gdy z romantyczną kolacją w salonie, cały czasz przy nim czekasz, aż zobaczysz wracającą po całym dniu ukochaną. To również miejsce, gdzie czekasz, na nią, choć wiesz, że już odeszła”
Jarosław 89 lat, emeryt
„Parapet to parapet. Na chuj drążysz temat?!”
Seba lat ?, ?
„Dla mnie parapet jest miejscem absurdu. U mnie w pokoju zawsze było na nim pełno kaktusów. W kuchni dosłownie wszystko, co tylko mogło w kuchni się znaleźć, a u rodziców spinacze do prania, żelazko, jajka, czasem nawet słodycze lub nici w pudełku, albo bielizna. I to wszystko na raz!”
Bogusia lat 34, nauczycielka
„Miałeś kiedyś parapet bez okna? Wtedy staje się zwykłą półką na rzeczy.”
Stefan lat 27, student
„ I jak trampolina mnie wzywa do siebie, a płytki dziesięć pięter niżej niczym woda zdają się być cierpkim ukojeniem”
Karol lat 28, samobójca (fragment listu)
„Praktyczna przestrzeń przy łóżku. Mogę tam położyć chusteczki, kota, ostatni projekt, laptopa czy książkę”
Natalia 30 lat, korpo
Opracował: Artur Krajewski”
Jednak coś będzie z tego Krajewskiego, daje radę chłopak, pomyślał redaktor.
- No, może być. Lepiej niż poprzednio. Na za tydzień czekam na definicję: Doniczki, manuskryptu i węzła. Zrozumieliśmy się?
- Tak redaktorze. – nikt już nie mógł powstrzymać Artura. Przeszczep się udał. Firma cieszyła się nowym organem
Autor: MITOZA
Fi długo myślała nad tym co wydarzyło się tamtego dnia.
Wybiegła do parku karmić martwe łabędzie:
- Dzień dobry! Jedno jabłko poproszę.
- Już daję.
I nic już nie było takie same. Choć na początku takie się
wydawało. Pamięta, że kiedy kupiła jabłko rudy mężczyzna uśmiechnął się
pod nosem, ale bez problemu wydał jej
resztę. Przechadzała się między alejkami parku. Od ostatniego spotkania z
Remkiem nie pojawił się tu ani jeden łabędź. I na co to komu? Na co komu takie
bezsensowne pierdolenie, żyj chwilą, ciesz się z drobnostek. Chętnie pośmieję
się z głupiego żartu, ale nie wyleczy on pustki w mojej głowie. I w sercu. Chłopak
ją rzucił, brat umarł dwa lata temu, a najlepszy przyjaciel wyjechał do Stanów.
Rozpłakana, zagubiona w swoich myślach zderzyła się z kimś idącym z
naprzeciwka. Ogryzek wypadł jej z rąk.
- Nie powinnaś jeść tego jabłka.
- Ale o co ci chodzi?
- O jabłko, nie widzisz że w ogryzku jest robak, mogłaś go
zjeść.
- Och, rzeczywiście.
-Masz, chusteczki, wytrzyj nos.- Chłopak podał Fi paczkę z
chusteczkami, a sam schylił się po resztki jabłka i rzucił między drzewa- i tak
się rozłoży- wzruszył ramionami- Co się stało? Czemu płaczesz?
- A nic, coś mi do oka wpadło. Dziękuję za chusteczki. Co tu
robisz?
-Wracam z zajęć sportowych i zobaczyłem płaczącą dziewczynę
z jabłkiem, więc…
-Więc postanowiłeś na mnie wpaść.- przerwała mu w połowie
zdania.
- Nie, po prostu myślałem, że jeszcze… a z resztą, nieważne.
Jak masz na imię?
- Fi… to znaczy Ewa.
A ty?
- Gabriel. Ewo, słuchaj musze już iść, ale spotkajmy się tu
za tydzień, wtedy będę miał więcej czasu, dobrze?
- Dobrze, jak nie zawalę egzaminów i nie będę się musiała
uczyć, to będę.
- Świetnie, na pewno je zdasz, do zobaczenia.
*****
Fi zdała egzaminy bez problemu. Na parapecie, w doniczce,
pojawiła się kolejna kulka. Tydzień później wrzuciła kolejną kulkę, Gabriel
bardzo się jej spodobał, a ona jemu. Ich drugie spotkanie skończyło się
pocałunkiem. Rudy sprzedawca jabłek dalej je sprzedawał, a zima nadchodziła.
Drzewa przymierały na ten chłodny okres, woda zamarzała, a on stał jakby na coś
czekając.
- Dzień dobry, jedno jabłko poproszę.
-Już daję.
Za każdym razem ten sam dialog, takie samo jabłko, taki sam
niepokojący uśmiech pod nosem. Odkąd pierwszy raz je kupiła i poznała Gabriela,
zaczęła się nimi zajadać każdego dnia. Na parapecie pojawiła się kolejna
doniczka z kulkami.
- Czemu sprzedaje pan jabłka w środku zimy i to na dodatek
na zewnątrz? Nie jest panu zimno?
- Czasami tak, ale wie pani. Gdy się czemuś poświęcić
całkowicie, nie czuje się już bólu, tylko czystą satysfakcję. – Dopiero teraz
zauważyła, że w jednym oku ma nienaturalnie dużą źrenicę i zieloną tęczówkę,
zaś drugie jest niebieskie. Z rudymi włosami tworzyło to lekko upiorny obraz.
- Czy ktoś jeszcze kupuje od pana jabłka?
- Ale czy to ważne? Gdy się poświęcisz czemuś całkowicie… -
twarz mężczyzny wykrzywiła się w dziwnym grymasie przerażenia, niepokoju, strachu?
Wykręcił wózkiem z jabłkami i szybko umknął w pobliska alejkę. Przy Fi stał już
Gabriel.
- Czego on od ciebie chciał?
-Niczego, kupiłam od niego jabłko, czemu jesteś taki
zdenerwowany. Przecież nic mi nie robił, może wygląda dziwnie… jesteś
zazdrosny?
- Nie, po prostu wyrzuć to jabłko i już więcej u niego nie
kupuj.
- Czemu? Jabłka są dobre i zdrowe. Czemu miałabym ich nie
jeść?
- Po prostu, zrób to dla mnie.
- Jak tak ci się to nie podoba to zabierz mi to jabłko.
Proszę bardzo. No, na co czekasz?!
- Nie mogę, to Twoje jabłko i ty podjęłaś decyzję. Masz
wolną wolę i nie mogę ci jej odebrać.
- O i do tego jaki posłuszny prawu! A gdyby mnie ktoś
gwałcił, też byś stał z boku i się przyglądał? Co? Kiedy kupiłam jabłko po raz
pierwszy, to wtedy poznałam ciebie, życie nabrało barw i zaczęłam osiągać
sukcesy, raczej drobne ale jednak. Wierzę głupio, że to te jabłka. Wiem,
śmieszny zabobon, ale podnosi mnie na
duchu. A ty chcesz mi tę radość odebrać!- Fi poczuła się dziwnie wybuchając tak
gwałtownie. Jakby nie do końca to ona przemawiała swoim głosem.
- A nie pomyślałaś kiedyś, że to dzięki temu, że poznałaś
wtedy mnie Twoje życie zaczęło się dobrze układać? Wyrzucisz to jabłko czy nie?
-Nie! I nie odzywaj się więcej do mnie. Idę do domu.
*****
Po kilku tygodniach beznadziejnej zimy zaczął padać śnieg.
Na parapecie pojawiła się trzecia doniczka, a w niej kolejne kulki. Fi wygrała
w zdrapce 10 złotych, przerzuciła po raz pierwszy bez rozwalenia na podłodze
naleśnika, kupiła super wygodne buty na promocji, na imprezie u znajomej
uprawiała świetny seks z jakimś chłopakiem, nie zaszła w ciążę, dostała
stypendium, znalazła sto złotych. Było świetnie. Nie Odzywała się do Gabriela,
a on do niej. Któregoś wieczoru, gdy na ziemi leżała warstwa świeżego, białego
puchu coś uderzyło w jej okno. Na zewnętrznej stronie parapetu leżało kilka za
długich na łabędzie pióra. Na podwórku ktoś zrobił aniołka w śniegu. Otworzyła
okno i zgarnęła kilka z nich i położyła obok doniczek. Pomyślała, że chętnie
zjadłaby jabłko.
*****
Mężczyzny od jabłek nigdzie nie było. Za to stał jego wózek,
karetka i wóz policyjny. O co tu chodzi,
pomyślała Fi. Czarny foliowy worek był czymś wypełniony. Kształtem przypominał
człowieka.
- Co tu się stało? –spytała najbliższego funkcjonariusza.
- Jakieś bijatyka dwóch mężczyzn.
-Może to sprzedawca jabłek. Czy jeden z nich był rudy?
- Tak, skąd pani wie? Media już mówią o porachunkach mafijnych.
Jeden wpadł pod samochód, drugi pchnięty
nożem jest asvcqwdg7sc – do Fi nic już nie docierało, zobaczyła w ambulansie
zakrwawionego Gabriela, trzymał w jedne ręce jabłko, a drugą łapał się za bok.
Bardziej usłyszała, niż zobaczyła zatrzaskiwane drzwi. Samochód odjechał na
sygnale.
Pobiegła z powrotem do domu.
*****
I znowu cały świat się jej spieprzył. Zależało jej na
Gabrielu, a on być może umierał. Miała tego dość.
- Remek jesteś?
-Jestem, czemu dzwonisz? Wiesz ile wyniesie cię ta rozmowa?
-Wiem, pomóż mi,
znowu jestem w dupie. Najważniejsza dla mnie osoba może w każdej chwili umrzeć,
a ja jak idiotka zajmowałam się dorzucaniem kulek, żeby mieć ładną wystawę na parapecie. Co robić?
- Wyrzuć je?
- Ale jak…kulki? ale to od Piotrka.
- Wiem, ale czasem żeby zrobić krok w przód, trzeba raz na
zawsze rozliczyć się z przeszłością. Wyrzuć te kulki i doniczki i leć do niego,
póki żyje.
- Ale nie wiem w jakim jest szpitalu, dopiero co go zabrali
z miejsca wypadku.
- To wracaj tam i spytaj policji.
Fi złapała doniczki i wrzuciła je do kartonowego pudła.
Pióra postanowiła zostawić przy oknie.
Wybiegła do parku. Martwe łabędzie mogła karmić. Gabriela
nie.
Autor: ROSHOFFY!
Tytuł: Korozja
Mieszkali w starym drewnianym domu odziedziczonym po
dziadku, a że pieniędzy nie posiadali to musieli pogodzić się ze starą budowlą.
Dom, jak każdy inny, posiadał swoje wady i zalety. Niektórzy mogliby rzec
„bieda”, inni zaś „luksus”, bowiem takie chałupy utrzymują się wieki i jeszcze
kolejne wiosny stały przed nimi otworem. Dom ten posiadał historię, a także sentyment
Panny Pitterson, bo właśnie tutaj się wychowywała i otrzymała wszystko w
spadku. Przekazywany więc z pokolenia na pokolenie dworek miał jeszcze jedną
bardzo ważną cechę. Utrzymywał ciepło. Za to pokochał go Pan Pitterson, który
uwielbia mroźne zimy i śnieg aż po sam czubek głowy. Mógł chwalić się każdemu,
że on akurat nie marznie w kamieniczkach, że łazienki nie ma łączonej z sąsiadami,
że posiada miejsce jednoczące jego mieszkańców – mianowicie mowa tu o kominku.
Obecnie jednak zamieszkiwali go tylko oni, chociaż nie ukrywali planów na
powiększenie swojej skromnej rodziny.
Plany jednak musiały zmienić swój czas na późniejszy, gdy do
wojska zaciągnięto małżonka. Trudno powiedzieć czy pierwsze rozstanie było
najgorszym. Panią Pitterson można zaliczyć do osób odwrotnie proporcjonalnych.
Dlaczego? Ano dlatego, że każdy kolejny
wyjazd bolał i rwał serce równie mocno, o ile nie mocniej. Birgot, czyli Pani
Pitterson, przy każdym powrocie męża chciała wierzyć, że ten będzie takim ostatnim.
Żyła nadzieją, że kolejne wezwanie już się nie pojawi. Drewniany dom wypełniłby
wówczas śmiech dzieci, przytulna miłość albo chociaż spanie co noc razem i
budzenie się z ukradzioną przez nią kołdrą. I rzeczywiście, działo się tak,
lecz tylko na kilka nocy by ponownie żegnać chusteczką w dłoni ukochanego, ale
Birgot się nie poddawała. Czekała i czekała…
Siedziała tuż przy oknie opierając łokieć na parapecie by
następnie wesprzeć rozmarzoną głowę. Ciekawe czy będą mieli ładne dzieci,
myślała. Chciałaby słyszeć śmiech swego syna bądź córeczki. Za kilka dni wraca
Mikel, może tym razem się uda?...
Nie udało się bo Mikel nie wracał. Misja ma potrwać dłużej
niż planowano. Nie był to pierwszy raz dla Panny Pitterson. W takich przypadkach
zawsze starała się zabić czas, na przykład: pewnego razu wyhaftowała wszystkie
serwetki znajdujące się w domu albo pomogła w zorganizowaniu wielkiej akcji
charytatywnej. Zdarzyło się jej nawet uszczelnić dach! Tym razem, ponownie siadając
przy oknie i opierając się o parapet, myślała o dzieciach i ich szczęściu. Może
gdyby ogrodzili swoje podwórko?... Będzie na pewno bezpieczniej!
Wbrew pozorom Panna Birgot była złotą rączką, ale nie
przyznawała się do tego publicznie. Wspomniany dach został „oficjalnie”
zreperowany przez jej męża, który, swoją drogą, nic nie zauważył. Nie byłaby
brana na poważnie jako gospodyni czy dobra żona, gdyby wszystko wyszło na jaw.
Tak i też tym razem wersja wydarzeń kryła Panią Pitterson. Zaprojektowała całą
konstrukcję ogrodzenia, po czym sama wszystko pocięła, wyrzeźbiła i wygładziła
tworząc wspaniałe, aczkolwiek małe dzieło. W międzyczasie zdołała upiec kilka
ciast na spotkania towarzyskie, jakoby nie było, że zaniedbuje swoje obowiązki.
Poprosiła o pomoc odległego (na szczęście) sąsiada, Pana Herna, posiadającego
duży zakres wiedzy z tematyki szowinizmu. Musiała znieść jego towarzystwo dla
dobra wizerunku jej i męża, a całe to
działanie pod przykrywką dawno stojącego w stodole płotu, który miał wbić Mikel
po powrocie z frontu. Ale wiadomo, czasu nie było, wezwanie za wezwaniem… Nic
nie pozwoliło na chwilę odetchnienia od ciągłych pól bitewnych. Tym razem przy
swoim powrocie Pan Pitterson zauważył zmiany!
Tak więc znowu mogli zasypiać przy sobie w każdą noc i
budzić się, co dzień. Promienie słońca drażniły oczy Pana Pittersona, ale w
żaden sposób mu to nie przeszkadzało. Mógł głaskać policzek Birgot, widzieć jej
uśmiech i wypełnione szczęściem oczy koloru zielonego. Zawsze pochłaniała go
całą swoją osobowością, co nie zmieniło się do teraz. Pamiętał poświęcenie
swojej żony w czasie powrotu z wojny, która zafundowała mu obrazy licznych
śmierci… Nie tak łatwo jest zabijać ludzi. Robił to jednak dla niej, dla swoich
przyszłych dzieci. Musiał o nich walczyć, inaczej inni zniszczyliby przyszłość
jego najbliższych…
Był mordercą w oczach pacyfistów i patriotą w oczach
nazistów. Jednak dla Birgot był szczęściem i człowiekiem. Tak… Tylko ona
widziała w nim człowieka… Nawet gdy chciał się z nią rozstać nie mogąc znieść
tego co czyni, tego co robi, tego do czego został zmuszony. Widział padające i
zalane krwią ciała, w które sam strzelał i ciął, reagował agresywnie na
wszelkie słowa małżonki, nieważne czy były one dobre czy złe. Nie mógł znieść
swojej pamięci, pogodzić się z spaczoną psychiką, a ona… Ona widziała w nim
człowieka, dlatego teraz cieszy się, że może budzić się razem z nią i przytulać
mocno do swojej klatki piersiowej, co noc.
Po miesiącu pojawiło się kolejne wezwanie i kolejne
pożegnanie. Panna Pitterson stała z chusteczką w dłoni i machała kryjąc się w
cieniu okrągłego, sporego kapelusza. Łzy spływały cienkim strumykiem po policzkach, ale ona
uśmiechała się do męża. Również Pan Mikel delikatnie uchylił kącik ust ku
górze, ale brwi ściągnął w zmartwieniu. Bał się za każdym razem, że nie wróci
do tych zielonych oczu oraz kobiety, która trzymała go przy życiu.
Birgot znów usiadła do okna przyglądając się horyzontowi.
Ciekawe, jak będą wyglądały ich dzieci, pomyślała. Mijały tak kolejne miesiące,
a gdy nadszedł czas powrotu on znowu musiał zostać na dłużej… Głęboko w sercu
Panny Pitterson rodziła się obawa od takich wiadomości. Wiedziała, że każdy
kolejny dzień w świecie może przyczynić się do jego śmierci. Nie wróci, nie
przytuli na dobranoc i nie pogłaszcze jej policzka przy wspinającym się
słońcu…pomyślała. Dom pozostawi pusty, bez miłości i śmiechu dzieci, bez
kominka, regału z książkami czy bujanego fotela. Nie będzie kto miał otwierać
do niego drzwi, gdy znów zasypie ich śnieg aż po sam dach, bo Birgot nie
miałaby siły ich pchnąć. Wspominała więc wszystkie sytuacje zawsze przy oknie,
wpatrując się w horyzont, na którym mogłaby pojawić się sylwetka małżonka.
Ogromne łzy opadały ciężko i często, samoistnie, na drewniany parapet, a
chusteczki, wiecznie prane i krochmalone, ocierały rozmazany tusz przykrywając
różowe od rozpaczy policzki.
***
Pan Pitterson nie wrócił do domu. Było w nim pusto, jakoś
dziwne smutno. Pani Pitterson tym razem nie wyszła oczekując ukochanego, nie
machała chusteczką. Okryte firanami szyby zdradzały samotność. Atmosfera była ciężka,
nieznośna. Jedna jedynie, delikatnie uchylona firanka w kuchni przy stoliku
dopuszczała światło do pomieszczenia. Zobaczył żonę opartą o parapet. Twarz jej
skryła się pod gęstymi falami karmelowych włosów. Podszedł bliżej nic nie
mówiąc. Palcami zahaczył o kilka kosmyków by odkryć oblicze ukochanej. Była
spokojna, jakby niczym nie skażona, ale Pan Pitterson wiedział, że serce Birgot
sczerniało od cierpienia. Pogłaskał ją
po policzku, była zimna i chłodna. Uklęknął i zapłakał. Gdy wraca się do
budowli, w której jej nie ma, nie można było wrócić do domu.
Przytulił mocno Birgot do swojej piersi, zadziwiająco lekką
i swobodną. I płakał, głaskał czule, a gdy złapał powietrze dojrzał coś
jeszcze. Parapet - nierówny, z dziurami
i wygięciami, Wykreślone ścieżki łez różnorakiego rodzaju. Emocje spływające
wzdłuż drewnianej, prostej konstrukcji. Widział w nich radość, śmiech i
marzenia. Cierpienie, tęsknotę, nienawiść za to do czego zmusili ich inni. Do
bycia nieszczęśliwymi, bez możliwości spełniania marzeń, w imię czego? Widział
miliony powodów i przyczyn. Widział również siebie w jej oczach, borykanie się
z tym co mu powiedzieć, jak pomóc. W tedy gdy targnął na własne życie w tych
czterech ścianach, gdy chciał od niej odejść,
gdy chciał przy niej zostać jeszcze na jedną noc, jeszcze na jeden
poranek…Utrzymywała ogień, który rozpalił, który miał ogrzać ich dzieci.
Myślała ostatnio o
swoich sąsiadach. Pan Hern doskonale znający na nieprawach swoich małżonek, o
Pannie Ivliin, mieszkającą dosłownie tuż obok. Ona również wyczekiwała na męża.
Karciła Panią Pitterson o wszelakie przejawy łez w towarzystwie, bo nie wypada.
Nie jest tez pierwszą i ostatnią kobietą oczekującą swego ukochanego więc jakie
miała prawo do manifestacji swojej tęsknoty? Zbierając litość innych nie można
było być szanowanym wśród wielu. Nie wypada. Także myślała o swojej
przyjaciółce, która słuchać nie mogła użalania się Birgot. Była niezamężna i
wolna, nie spieszna do ustatkowania się na całe życie. Nie pojmowała takiego
przywiązania, a raczej uzależnienia od mężczyzny i wręcz nim gardziła. Problem był jednak w tym, że Birgot
nie życzyła sobie takiego życia. Bez męża, bez dzieci, bez uczuć i bez praw.
Wszystko to zaś skryte zostało w korytach korozji drewnianego parapetu.
Autor: MAGDALENA IRENA
Na trawie przed domem przysiadł Jacek
Oczarowany pięknem tańczących kobiet.
Tak właśnie życie zakończył chłopaczek,
Na głowę którego spadł parapet.
Napis na nagrobku
Autor: KRASNOLUD
Zazwyczaj na lekcjach siadam przy oknie, w trzeciej
ławce, jeśli mogę. Parapety w szkole są ustawione na poziomie ławek, co daje
dodatkową przestrzeń na położenie rzeczy. A dodatkowo, jeśli nikt nie siedzi
obok, można zabić czas patrząc w okno. Nikt, nigdy nie siedzi obok.
Za oknem sali od chemii rośnie gigantyczny jesion.
Nazywam go ironicznie Yggdrassilem i wypatruję wiewiórek niosących wiadomości
albo chociaż orzechy. Gdy nie jestem już w stanie znieść głupot jakie pieprzy pan
od chemii, wpatruję się w to drzewo. Czyli jakieś dwa razy na lekcję. Znacznie
więcej, gdy piszemy test.
A dziś właśnie piszemy klasówkę z reakcji redukcyjnych i
próbuję wyrzucić skojarzenia redoksów z czerwonymi wołami i przypomnieć sobie
cokolwiek. Nie jestem totalnym łosiem z chemii, ale na pierwszej lekcji w
piątek moja przytomność umysłu jest raczej niewielka. Dlatego szukam informacji
i wiedzy za oknem, ale zamiast tego widzę wiewiórkę. Wiewiórkę, która niesie
skrawek papieru i zbliża się do zewnętrznego parapetu.
- Słowikowska, skup
się! Jeśli nie przestaniesz patrzeć w to okno, to nie masz szans mieć niczego lepszego
niż jedynka.
Czuję, że robi mi się gorąco w uszy i pochylam twarz nad
kartką. Na szczęście klasa ignoruje głos nauczyciela, jednak i tak jest mi
nieziemsko głupio. Próbuję się skupić na teście i rozpisaniu reakcji tlenków
aluminium i siarkowodoru. Ale po kilku minutach okno znów przykuwa mój wzrok.
Na parapecie stoi wiewiórka i patrzy na mnie. W łapkach
trzyma karteczkę, ale nie mogę jej odczytać, charakter pisma jest zbyt drobny i
nie rozróżniam słów. Wiewiórka patrzy niecierpliwie, a potem, jakby zrezygnowana
pokazuje na dół. „Spotkajmy się na dole”, jakby mówi i znika.
Łatwo powiedzieć. Niby jak. Już wiem, dlaczego to zawsze
faceci są bohaterami, im zawsze jest wszystko jedno, co inni myślą. Zresztą,
może to nie jest kwestia płci, tylko tego, że nie lubię się wyróżniać. Nawet
jeśli chodzi tylko o wyjście z lekcji chemii. Ale muszę spróbować. Nieśmiało
podnoszę rękę.
- Czy mogę wyjść
do toalety?
- Nie, siedź.
Więc siedzę. Patrzę na zegar i widzę, że jeszcze 15 minut
do końca. Pochylam się nad kartką i piszę jeszcze trochę. A potem podejmuję
decyzję. Wstaję i oddaję, kartkę i zanim zdążę usłyszeć jeszcze jakiś głupi
komentarz wybiegam z sali. Schodzę na podwórko i rozglądam się. Drzewo jest
puste, nie widzę żadnych wiewiórek, żadnego żywego stworzenia. Stoję i czekam.
I czekam. I czekam. W końcu słyszę dzwonek i wracam do szkoły.
Mitozo, nie mogę powiedzieć, że Twoje opowiadanie powaliło na kolana. Próbowałaś pociągnąć opowiadanie Krasnoluda, ale, według mnie, zabiłaś tamten klimat. Przed przystąpieniem do pisania, zrobiłam mały wywiad, bo spodobało mi się jedno opowiadanie i wpadłam na pomysł pociągnięcia go w podobnej formie, ale na nowo i usłyszałam, że to jest nasza osobista twórczość, a nie odgrzewane flaki i mam ogarnąć coś nowego.
OdpowiedzUsuńCo do samego opowiadania: myślę, że Przemek, powinien zostać Przemkiem, a nie Remkiem. Zachowaj jednorodność – w jednym zdaniu jest „to Twoje jabłko i ty (…)”, albo dwa z dużej albo z małej, a nie jedno tak, drugie siak. Nie wiem o co chodzi z piórami, czy Gabriel jest garbatym mężczyzną i co w ogóle do niego czuła? Przez kilka tygodni świetnie się bawiła bez niego, nagle zachciało jej się jabłka i usłyszała, że Gabriel jest ranny, pobiegła do domu, żeby zadzwonić do przyjaciela i znowu wróciła do parku. Według mnie, na końcu jest miszmasz. Myślę, że trochę więcej czasu i wyszłoby lepiej, jest do dopracowania. :)
Krasnoludzie, jak zawsze mnie zaskoczyłaś :). Na wstępie: mega plus za Yggdrassila!, mały minus, że jesion został nazwany tak tylko ironicznie. Fajnie zdobyłaś zainteresowanie czytelnika – dziewczyna, której prawdopodobnie nikt nie lubi, która lubi odrywać się od rzeczywistości szarego świata. Podczas przykrych dla niej zajęć , gdzie kolejny raz siedziała sama, została upomniana przez nauczyciela, ale nagle i zupełnie niespodziewanie coś odżyło w jej sercu. Taka iskierka nadzei na miłe i niesamowite przeżycie, przecież ile osób ma okazję „pogadać” z wiewiórką? Ładnie pokazałaś natłok myśli i szybką odważną decyzję, która może być niemiła w skutkach. Nadzieje pokładane w tajemniczej wiewiórce prysły jak bańki mydlane i czytelnik znowu zwrócił uwagę na szarą rzeczywistość. Spodobało mi się, choć czuję niedosyt :)
OdpowiedzUsuńJeżu, ta strona mnie dziś nie lubi. Nienawidzę, jak kasuje mi komentarz.
OdpowiedzUsuńMłotku - plus za odwołanie do Darwinistów, poziom meta, czyli definicje "motywów" oraz niektóre wypowiedzi o parapecie. "[koty] lubiły tu przebywać" i już wiem, że były koty, były ważne i już ich nie ma. Tak samo, "na chuj drążyć temat", czy miejsce na chusteczki i kota. Niektóre wypowiedzi nie porywają, a co do pierwszej części zgadzam się z redaktorem Maliniakiem - zbytnie rozstrzelenie, chaos, ciężko się czyta. Przeintelektualizowane (trudne słowo).
Mitoza - pozostaję pod niezmiennym wrażeniem, że ktoś się mną zainspirował i pociągnął moje opowiadanie dalej. Nie w kierunku, w którym ja bym to zrobiła, ale i tak dobrze nonetheless. Nie zgadzam się z Magdą, mnie się podobało. Ponieważ się podobało, to się poczepiam.
"w ogryzku jest robak, mogłaś go zjeść" - sens jasny, ale jak w ogryzku jest robak, to nie mogła go zjeść.
Trochę fuck-up z interpunkcją i wielkimi literami w dialogu.
Wybuch Fi, jest naciągany i to że to nie ona nie rozwiewa moich wątpliwości, zwłaszcza że dzieje się to nagle (i o duperele). Scena jest w ogóle trochę dziwna, ale rozumiem, że nie może zabrać tego jabłka.
(stanowczo ja bym nie przespała bohaterki z losowym gościem, ale co to za zarzut niby. Meh)
Remek mógłby zostać Przemkiem (ale się nie czepiam).
Wygrać w zdarpce 10zł i znaleźć 100 wydaje się nieprawdopodobne i łatwiej na odwrót.
Ten ciąg znaków tak strasznie wytrąca z płynności czytania, że za trzecim razem do mnie dotarło, że to nie jest złowrogie kopiowanie tylko tak jest specjalnie.
I ponieważ mówili mi by kończyć pozytywami - podoba mi się użycie wszystkich drobiazgów z mojego opowiadania, kulek, rudego, piór. Rozmowa z Remkiem jest taka... ich. Moment na przemyślenie, nawet krótki, jest bardzo na miejscu. I ostatnie zdania strasznie mi się podobają (acz nie ukrywam, że na moje zdanie ma fakt, że to moi bohaterowie są).
Rooshoffy! - trochę ci siada stylistyka (dwa razy pojawia się czas teraźniejszy i tylko za pierwszym to może być ortograf), np. "działo się tak, lecz tylko na kilka nocy by ponownie żegnać chusteczką w dłoni ukochanego" - gdzie tu podmiot?
Trochę zazgrzytało mi naziści i nazwisko bohaterów, nijak nie niemieckie.
Przede wszystkim chaos. Nie wiem, dlaczego nie wrócił skoro chwilę później głaszcze ją po policzku. Brzmi jakby ktoś umarł, tylko dlaczego wygląda na to że oboje i że oboje żyją? Poza tym, rozmyślania o sąsiadach wstawiłabym wyżej, zanim ten mrok się rozpostarł, bo atmosfera ci ucieka. I co to są "nieprawa małżonek"?
Na plus: "duży zakres wiedzy z zakresu szowinizmu" - urocza ironia.
Przedstawienie takiego normalnego życia poza wojną, mimo niej, ładny obrazek. Jeśli rzeczywiście dzieje się w nazistowskich Niemczech to dodatkowy plus. Opowiadanie jest do dopracowania, wyczyszczenia, ale ma potencjał.
Magda - krótkie, treściwe, ironiczne i podoba mi się. Zastanawiam się jak lepiej zakomunikować że to nagrobek (bez tego byłoby niejasne, a tak oczywiście pisać, to nie fajnie).
Co do mojego - niedosyt typowy dla mnie :). A poza tym myślę że nazywanie tak drzewa ironicznie jest jedyną rozsądną opcją. Nie jest to przecież prawdziwy Yggdrasil, prawda? :). Dalej się już nie wypowiadam.
Przeczytałem.
OdpowiedzUsuńMłotek - bardzo dobre. Pozytywnie zaskakujące. Dobrze się czytało. Super.
Mitoza - podobało mi się. Najlepsze - wyliczenie sukcesów w trakcie. Od początku do końca. I - można znaleźć 100zł. Zdarzyło mi się. Ale in minus jest kontynuacja czyjegoś opowiadania. Miałem co do tego bardzo mieszane uczucia.
Rooshoffy - są momenty dobre, ale baardzo dużą część tekstu nie wiem o co chodzi. Siada gramatyka, albo jest jakiś akapit, który nie ma dobrze wykreowanej sceny, wieć nie wiem o co chodzi i szczerze mówiąc nawet nie chce mi się zgadywać (wrócił? nie wrócił? ona umarła? on umarł? był duchem? ona jest duchem? sokiści? w pociągu?). Końcówka nieszałowa. Ale tekst jako całość ma coś w sobie, chociaż trochę schowane.
Magdalena Irena - tekst. Nie ruszył mnie w środku, ale też nie oburzył.
Krasnolud - wiesz, że ja lubię ten klimat drobnych życiowych anegdotek, który niosą ze sobą Twoje teksty. Pierwszy akapit i już znam i rozumiem bohaterkę. Czad.
Dalej jest też fajnie, aczkolwiek trochę uciekł mi sens.
Może będą drugie czytania. Czas pokaże.